Dzienne archiwum: 8 lipca 2013

Brygadier Kopeć

Dziennik podróży do „niższej Kamczatki”

Brygadier Kopeć

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Pamiętam, gdy stary Władysław Kopeć wchodził do salonu, nawet panie podnosiły się z miejsc. Majestat bił od dwumetrowej postaci, od policzków ściętych wołyńsko-białoruskim mrozem. Gdy później w szkole słuchałem o „żubrach litewskich”, w wyobraźni zamiast Sapiehów i Radziwiłłów – jawił się stary Kopeć.

Do rewolucji był administratorem wołyńskich dóbr Kossaków w Niższej Pohoryle i Skowrodkach. Rewolucyjne perypetie Władysława i Marii Kopciów, z córeczką Renią i maleńkim Władeczkiem, opisała Zofia Kossak-Szczucka w „Pożodze”.

Maleńki Władeczek dorósł ojca tuż przed drugą wojną, gdy został inżynierem i moim ojcem chrzestnym. Pieszczotliwie i przekornie, nazywano go Żuczkiem z racji olbrzymiego wzrostu i łagodnego serca. Jego akowskie pseudo – „Żortajewski” – pobrzmiewało echami białoruskich borów i pieśni powstańczych 1863 roku.

Według legendy, ród Kopciów wywodził się od twerskiego bojara, który schronił się w Rzeczypospolitej przed kaźnią Iwana Srogiego. Bojar otrzymał klejnot szlachecki i dobra na Białorusi – w ówczesnej Litwie. Za ostatniego Jagiellona ród Kopciów był już rozgałęziony i wpływowy. Podupadł po wojnach moskiewskich siedemnastego wieku.

Tyle legenda, zaś powtarzając ją, Kopciowie uśmiechali się pobłażliwie.

Wykłady Mickiewicza

Gdy w latach osiemdziesiątych młodszy Władysław Kopeć (miał wówczas blisko 70 lat) umierał w Poznaniu, pozostawiając trzy dorodne córki, lecz żadnego męskiego potomka, pani Stefania Kopciowa poprosiła mnie o przejrzenie archiwum rodzinnego po mężu. Obok starych fotografii i srebrnych monet, znalazłem prawdziwy skarb: pierwodruk sprzed 150 lat „Dziennika podróży” Józefa Kopcia. Przepisałem go odręcznie w ciągu dwóch nocy. Domyślałem się, że jeśli Biblioteka Narodowa miała egzemplarz, to prawdopodobnie wśród prohibitów.

Historycy doby rozbiorowej wybaczą mi zauroczenie małą książeczką, znaną wśród niewielu, poza specjalistami tego okresu. Nie dla nich piszę ten tekst. Pierwszym zauroczonym był wszak Adam Mickiewicz, który wspomnieniom swego rodaka poświęcił dwa pełne wykłady na College de France w maju 1842 roku. Gdyby można było sobie wyobrazić – a nie można – połączenie postaci Robinsona Crusoe, Waleriana Łukasińskiego, Jana Skrzetuskiego i Bronisława Piłsudskiego (na Sachalinie), otrzymalibyśmy postać Józefa Kopcia. Kim był?

Zawód – wojskowy

„Urodziłem się w roku 1762 (…) w litewskiej prowincyi, powiecie pińskim. Ojciec mój (…) miał w tejże prowincyi majątek mierny od pradziadów, wychowywał mnie w domu, ucząc tylko języka narodowego, łaciny i jeometryi.”

A więc: indygenat szlachecki w kowanej skrzyni, lecz żupan płócienny i szabla na parcianych rapciach. Z takich rodzili się najwybitniejsi żołnierze, jako że najlepszy ziemniak – z piachu. Żołnierzem został Kopeć w wieku chłopięcym: „Gdy kończyłem szesnaście lat, oddany byłem do wojska kawaleryi narodowej za prostego żołnierza, pod komendę Jerzego Kołłątaja (…)”.

Dla ubogiego szlacheckiego syna mozolna to była kariera: „A tak idąc stopniami od gimejny (szeregowca – J. J.), unteroficera, towarzysza, namiestnika-chorążego, podporucznika, porucznika, majora, wice-brygadyera, brygadyera, przez lat dwadzieścia służąc, z trudnością dostępowałem stopnia dla tego, że majątek był szczupły, a rangi podług zwyczaju w tamtych czasach w Polsce były kupowane (…).”

W czasie wojny polsko-rosyjskiej 1792 roku Kopeć był już starszym oficerem. Rozgoryczony kunktatorstwem naczelnego dowództwa pod księciem Józefem Poniatowskim, wypominał: „Gdzie pozycja była dobra, z tamtąd rejterować kazano, gdzie przeciwnie, tam bić się byliśmy przymuszeni (…) Nastąpiło armistycyum, sejm targowicki, zabór kraju i kilkanaście tysięcy dobornego żołnierza z krajem razem poszło w niewolę moskiewską, którzy później muszą przysięgać i wnijść w służbę imperatorowej Katarzyny (…) Byłem i ja zabrany z brygadą drugą litewską, w randze majora.”

Ważny fakt Kopeć podnosi: został zabrany z Polski jako carski poddany z terenów pierwszego zaboru, toteż po przejściu na polską stronę mógł być osądzony przez carski sąd jako buntownik i zdrajca.

Buntownik

Okazją do przejścia stało się powstanie narodowe 1794 roku, znane nam dzisiaj jako kościuszkowskie. Wieść o nim z opóźnieniem dotarła pod Kijów, do litewskiej brygady, której Kopeć był wówczas faktycznym, choć nie formalnym, dowódcą. Krewki Litwin nie zastanawiał się: „…z brygadą poszedłem więc sto mil (ponad 700 kilometrów – J. J.), na przebój z Kijowa krajem już zabranym i w koło opasanym przez obce wojska. Za mną (…) ruszył z brygadą jenerał Wyżkowski, porzuciwszy też swojego szefa (…) Z głębokiej Ukrainy szło za mną traktem od trzech tysięcy kawaleryi, którzy też poporzucali komendantów swoich, a o których ja nie wiedziałem”.

Brygada Kopcia doszła – wprost pod Maciejowice. 10 października 1794 roku rozegrała się bitwa: „Prawe skrzydło najprzód złamane zostało, gdzie zabrany jenerał Sierakowski, Kamiński i Kniaziewicz (…) Poszedłem na przebój, ale spotkany od świeżej kawaleryi, pobity i cztery razy raniony, razem z Kościuszką zostałem wzięty.”

Odartego z munduru i butów, ciężko rannego jeńca rosyjscy żołnierze przykryli pod wieczór parującymi jeszcze skórami ze świeżo zarżniętego bydła, by nie zamarzł w czasie nocnego przymrozku. „Był wówczas komendantem nad niewolnikami jenerał Chruszczow (…)”

Kościuszkę i Juliana Niemcewicza Chruszczow odesłał do Petersburga. Innych jeńców-oficerów – do Kijowa, gdzie generałowie Sierakowski, Kniaziewicz i Kamiński „zostali wolnymi jako jeńcy z pozostałej Polski, a mnie przywłaszczyli za poddanego jako wyszłego z ich kraju z wojskiem buntownika (…). Już nie miałem żadnego towarzystwa; ani też warta chciała do mnie gadać ani odpowiadać”.

Po sześciu dniach lizania ran w kijowskim więzieniu przyszedł rozkaz przewiezienia brygadiera – ten stopień nadał mu Kościuszko w przeddzień fatalnej bitwy – do Smoleńska.

Reportażysta

Tu rozpoczyna się właściwa opowieść brygadiera, opowieść, która stawia go – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – w czołówce reportażystów ówczesnej Europy.

Na początek, pyszny opis środka lokomocji, z którym przyjdzie mu zżyć się przez następne dwa lata. Kibitka, przez Rosjan zwana „czornyj woron” (czarny kruk), „miała model kufra, obita w koło czarnymi skórami, a w środku żelazną blachą, z boku tylko okienko dla podania wody lub jedzenia, w spodzie druga dziura do spadu. Ten kufer był bez żadnego siedzenia, ani jeszcze byłem z ran nie wyleczony, dawano mnie wór ze słomą (…)”.

Według mojej wiedzy (historycy zechcą mnie poprawić), jest to pierwszy tak dokładny opis środka transportu, którym przez pokolenia wybitniejsi przedstawiciele podbitego narodu, a również niektórzy Rosjanie, podróżowali na wschód. Pomniejszych – pędzono pieszo.

„Na zmianie poczt wszędy się lud zbierał dla ciekawości, coby to było zamkniętem w tym kufrze, ile że dwóch zbrojnych na wierzchołku kibitki siedziało. Szóstego dnia posłyszałem turkot bruku, był to Smoleńsk.”

Następne trzy miesiące nasz brygadier spędził jako aresztant specjalnego nadzoru („włożony był na mnie tytuł aresztanta sekretnego z numerem tylko, bez imienia”) w twierdzy, którą dzisiaj kusiłoby nazwać lochami NKWD. Lecz twórca rosyjskiej policji politycznej, Aleksander hrabia von Benckendorff, miał w owym czasie dopiero 11 lat, więc nie były to lochy ochrany. Była to gubernialna komendantura żandarmerii wojskowej.

Grudzień w Smoleńsku bywa przeraźliwie mroźny. „Zimno było do niewytrzymania (…) Drzewa kazałem mojej warcie po trzy kawałki wkładać w piec; jak się nagrzało kilka cegieł, wchodziłem w piec, aby się ogrzać. Zachorowałem w końcu tak śmiertelnie, że nie obiecywałem sobie życia dla zimna, głodu i nędzy (…) Doktór już zadecydował, że żyć nie mogę…”

Przeżył. Co więcej, przeżył przesłuchania, w trakcie których oficerowie śledczy próbowali skłonić go do przyznania się do zasadniczego dla nich faktu: czy jako oficer składał był przysięgę na wierność carycy Katarzynie? Przyznanie wystarczyłoby do skazania go na śmierć: „ja tylko prawie jeden z rodzaju więźniów dystyngowałem się jako ten, który zbuntowałem wojska i wyszedłem na ich czele i biłem się z Moskalami, skąd za mną inne regimenta ruszyły.”

Kopeć wiedział, że może uratować życie jedynie uporczywym zaprzeczaniem głównemu zarzutowi. „Szczęściem mojem było, żem był ostrzeżonym od kapitana Mało-Rosyana (Ukraińca – J. J.), która mnie wiózł z Kijowa do Smoleńska; nauczył mnie, aby zawsze jednego słowa i eksplikacyi trzymać się i mimo zbijania i strachów zawsze trzymać się jednego.” Skąd my to znamy?

Uparty Litwin uratował życie podwójnie: z choroby (prawdopodobnie było to ciężkie zapalenie płuc) i z kaźni carskiej.

„W czwartym miesiącu mego pobytu w Smoleńsku przyszedł rozkaz Katarzyny, aby wszystkich jeńców Polaków rozwieść na różne miejsca, dla mnie zaś ukaz oddzielny, żeby imię moje odjąć, dać tylko numer więzienny (…) i pod tytułem bezimiennego posłać do niższej Kamczatki.” Więźnia o wyroku jednak nie powiadomiono. Wsadzono go po prostu do kolejnej kibitki.

Od momentu uwięzienia Kopeć dostawał ze skarbu carskiego trzydzieści kopiejek „gaży niewolniczej” dziennie, za które straż kupowała mu (a pewnie i sobie) żywność, opał i lekarstwa. Przekupiony kilkunastoma kopiejkami, stary żołnierz szepnął mu, iż delegację mają do Irkucka.

Podróżnik

Ze Smoleńska jechali na wschód – przez Moskwę, Kazań, Tobolsk. Forsowna to była podróż.

„Od Smoleńska do Irkucka trzech żołnierzy z mojej straży zginęło, nogi albo ręce połamali, spadając z wierzchołka kibitki. Gdy pijani i nieuważni z gór lecieli, zdarzało się to często (…) kibitka się wywraca i konie wleką po ćwierć mili, a ja zamknięty tłukę się jak śledź w beczce, lecz że byłem owinięty worem, sieczką i słomą, to mnie ratowało.”

W europejskiej części Rosji dowódca konwoju przestrzegał ostrych środków bezpieczeństwa. „W Kazaniu, gdym stanął na kilkudniowym spoczynku (…) pierwszego dnia nie opatrzyli się, że moje okno z drugiego piętra było na ulicę; warta moja tego nie uważała, a ja wolno patrząc, postrzegłem kilku Polaków oficerów znajomych i rozmawiałem z nimi i zainformowałem się o wielu rzeczach. Lecz na nieszczęście moje gdy dostrzeżono, kazano natychmiast okno na głucho zabić i powróciłem do mojej dawnej sytuacji.”

Za Uralem środki ostrożności zelżały, bo też nie było już dokąd uciekać. „Na tejże drodze napotkałem po kilka set ludzi obojej płci na zsyłkę pędzonych (…) przy bardzo małej straży (…). Uciec tam żaden nie może, gdyż nigdzie nie masz pobocznych koloniji; prócz na jednej chyba drodze, która przez Piotra Wielkiego temi dzikimi i ciemnemi lasami robiona do Irkucka. Te kolonije osadzone tylko dla samej poczty; gdyby zaś który chciał z niewolników w bok gdzie się schronić do lasów, zostanie od zwierząt zjedzony.”

W czasie ponadpięciomiesięcznej podróży z Kazania do centrum Syberii Kopeć napotkał istną wieżę Babel ofiar caratu. Poza Rosjanami, zsyłanymi „na osiedlenie”, jedna nacja wyróżniała się liczbą: „W tejże podróży napotkałem do dwóch tysięcy Polaków, którzy byli pędzeni ku Czarnemu morzu na okręta”. W innym miejscu: „Na tej samej drodze, po różnych kolonijach i pocztach znajdowaliśmy bardzo wielu Polaków, którzy jeszcze od barskiej konfederacji pozostawali i już z nich wielkie kolonije rozmnożyły się”. I dalej: „Na drodze blisko Irkucka wiele bardzo przejeżdżałem kolonij, w których znajdowałem Polaków, Prusaków, Szwedów. Ci ludzie zabrani byli w dawniejszej wojnie (…) i nie zostali uwolnieni, gdyż podali ich za zmarłych (…).”

Nie przytaczam tu przepysznych opisów etnograficznych, którymi brygadier wypełnia wiele stron swego „Dziennika podróży”, zwłaszcza na odcinku między Kazaniem i Tobolskiem. Opisuje cechy fizyczne i obyczaje codzienne, weselne, łowieckie, jakimi odznaczają się „Tatary, Czerkassy, Wodziaki, Syryanie, Mogołowie, Czeremisy, Czuwasze i Ostjaki”.

Czytelnik spyta, skąd takie opisy, skoro autor trzymany był pod strażą? Jest na to pytanie zaskakująco prosta odpowiedź, którą zachowam na później, by nie rozrywać toku narracji.

Pięćset wiorst przed Irkuckiem dodano do konwoju pięciu innych Polaków: przeora klasztoru dominikanów w Rakowie, dwóch pułkowników wojska polskiego i dwóch szlachciców z oszmiańskiego zaścianka. Tej samej nocy, według Kopcia, dowódca konwoju sfingował kradzież swej kasy służbowej. „Gdy już dzień nastał, (…) wstaje, porywa się nasz oficer, zżyma się, szuka przy łóżku i powiada, że pulares mu został ukradziony, w którym były nas wszystkich pieniądze, jakie tylko kto miał, ponieważ niewolnikowi nie wolno ich mieć; pieniędzy skarbowych też miał bardzo wiele (…). Sam przecież się okradł, wyszedł w nocy i podłożył pod kamień blisko przewozu (…) o czem się później dowiedziałem. Sprowadza niższy sąd do naszej kwatery, każe siebie rewidować, nas wszystkich i rzeczy nasze. Sąd nic nie znalazł, tylko księdzu przeorowi jeden z tych Ichmościów ukradł zegarek”.

Kurier pocztowy przywiózł z kwatery gubernatorskiej lub z dowództwa okręgu (Kopeć tego nie podaje) dodatkowe pieniądze wraz z surowym rozkazem, aby przyśpieszyć podróż. Było późne lato 1795 roku, gdy konwój stanął u bram Irkucka.

Z karawaną kupiecką

Traktowanie więźnia uległo znacznej poprawie.

Po raz drugi w swej odysei (za pierwszym razem był to „kapitan Mało-Rosyan”, który prawdopodobnie uratował Kopciowi życie, wioząc go na przesłuchania do Smoleńska) napotkał nasz podróżnik wysokich rangą Rosjan, którzy chętnie rozmawiali z nim po polsku. Polska leżała wprawdzie pokonana i rozszarpywana przez obce zabory, lecz na krańcach Imperium kołatały się resztki dawnej fascynacji polską kulturą. Warto przypomnieć, że sto dziesięć lat przed opisywanymi tu wypadkami przyrodnia siostra późniejszego cara Piotra, regentka Zofia, wprowadziła polszczyznę na Kreml jako oficjalny język dyplomacji moskiewskiej; że nawet za cara Piotra, w 1697 roku, poseł rosyjski w Wiedniu, Borys Szeremietiew, prowadził negocjacje na dworze Habsburgów wyłącznie po polsku. Ale to dygresja. Jesteśmy wciąż w Irkucku, późnym latem 1795 roku.

Brygadiera osadzono w wygodnym domu miejscowego kupca i po raz pierwszy zaczęto mu oddawać honory należne jego randze. „Komendant miasta, bardzo ludzki człowiek, przysłał mi jeść z swojego stołu. Nie było sztućców, tylko sama łyżka, gdyż niewolnikowi nie daje się noża nigdy. Nazajutrz odwiedził mnie tameczny doktór, człowiek bardzo uczciwy (…), ponadawał mi bardzo wiele różnych lekarstw, ostrzegając, abym to menażował (oszczędnie używał – J. J.), bo już tam dalej ani doktora, ani lekarstwa nie znają.”

W ten pośredni sposób Kopeć dowiedział się, iż Irkuck nie był celem jego podróży. Po kilku dniach komendant miasta – ku zdziwieniu brygadiera – przyszedł, by pożegnać się z nim osobiście i włożyć do kibitki grube futro jelenie. Kopeć jechał w krainę, w której mrozy zaczynają się już we wrześniu.

Istotnie: „W Jakucku takie jest zimno jak w żadnej części Syberii (…) W Jakucku przebyłem część zimy do wiosny”. Następują opisy życia i obyczaju Buriatów oraz Jakutów, później również Tunguzów, opisy przypadkowych spotkań z kolejnymi polskimi zesłańcami. Trwały intensywne przygotowania do wyprawy przez dziką krainę, rozciągającą się od rzeki Leny do Morza Ochockiego. Brygadier przyzwyczaił się już do skali podróży syberyjskich, notując z ulgą, iż „od Jakucka do Ochocka liczą niecałe trzy tysiące wiorst”. Czyli tylko trzy tysiące kilometrów w terenie, gdzie już kibitki nie jeździły, bo dróg nie było żadnych.

Miał jechać z karawaną kupiecką w cztery tysiące koni. Na Syberii wszystko jest ogromnych rozmiarów.

„Kupcy posłani z Irkucka przybyli z (…) towarami rzeką Leną, do Jakucka (…) bydło było za bezcen, kupują i rżną, mięso wędzą, a w skóry mokre bydlęce obszywają swoje towary. (…) Godzą Jakutów z kilku tysiącami koni, na każdego konia zawieszają wagi po cztery kamienie z każdej strony (…), biorą żywność trzymiesięczną. Jakuci mają zaś żywność dla siebie, (…) wory skórzane nalane mlekiem, z którego potem masło robi się. Mają też mięsa bydlęce wędzone, a kiedy tego zabraknie, jedzą i konie.”

Pod koniec XVIII wieku był to dla Europejczyka teren dziewiczy. Opisy drogi przechodzą pojęcie dzisiejszych podróżnych: „Drogi żadnej, tylko strasznemi górami i wąwozami (…). Są jeszcze znaki po kościach końskich (…), gdyż konie padają po drodze, część od niedźwiedzi zjedzona. (…) Przechodząc najwyższe góry, są tak wąskie miejsca, że ledwo człowiek pieszo i po jednym koniu może przeprowadzić, a z obu stron straszne przepaście, gdzie mieliśmy kilka przypadków, że po kilkanaście koni z ludźmi zginęło.”

W tej podróży brygadier po raz kolejny zetknął się z fatalnym typem urzędnika carskiego. Warto tu zauważyć, że Kopeć nigdzie nie składa winy za swoje nieszczęścia na naród rosyjski. Odwrotnie: podkreśla, jak często Rosjanie przychodzili mu osobiście z pomocą i życzliwością. Irkucki doktor, prócz lekarstw, dał mu po kryjomu w podarunku do kibitki „wór wielki skórzany, mocno zawiązany, zalecając abym te ziółka zażywał codziennie, wiele chcę. W drodze gdym rozpakował, znalazłem w miejsce ziółek kilka funtów kawy tartej surowej i głowę dużą cukru”. Kawa i cukier w środku Syberii dwieście lat temu były rarytasem, lecz Rosjanie i państwo rosyjskie to były dwie różne sprawy.

Czterdzieści lat po wyprawie brygadiera Kopcia Adolphe markiz de Custine – bystry obserwator, podróżujący po Rosji nie kibitką, lecz karetą – notował: „W głębi duszy ludu rosyjskiego nieuniknionych spustoszeń dokonała arbitralna władza, posunięta do najdalszych konsekwencji. (…) Deportuje się masowo całe wioski i powiaty, (…). Dzięki piekielnej kombinacji niewolnictwa z brakiem stałości i przyzwyczajenia, poddany jest w ruchu, nie będąc wolnym. (…) W Rosji historia jest moralną własnością państwa, tak jak ludzie i ziemia są jego własnością materialną. (…) Chłop, narażony na te huragany z woli najwyższej władzy, nie kocha już swojej chaty.”

Z perspektywy historii wiemy to dzisiaj, zaś brygadier Kopeć instynktownie czuł, iż państwo rosyjskie to nie wspólna kultura lub język, nie terytorium-ojcowizna, lecz car i jego urzędnicy. Bywali wśród nich urzędnicy spod ciemnej gwiazdy. Książę Myszyński, „naznaczony na komendanta” do Ochocka podróżował w wielkiej karawanie wraz z brygadierem:

„Nie miał on nad tą karawaną żadnej władzy, bo to była kupiecka, ale ją sobie przywłaszczył (…) i zażył subordynacyi nad tymi narodami (…). Niektórych pałaszem porąbał i przyprowadził do wielkiego nieszczęścia, bo narody porzuciwszy wszystko (…) rozsypali się po lasach i górach. Staliśmy na jednem miejscu trzy dni i żadnego z nich nie widzieliśmy; niektórzy kupcy, umiejąc język jakucki, powłazili na drzewa i zaczęli wołać ich językiem, zaklinać na ich bogów, aż nareszcie dali się nakłonić”.

Po kilku miesiącach (Kopeć nie datuje dokładnie poszczególnych etapów podróży) karawana stanęła u celu: „Ochock leży nad samym oceanem, na piasku (…); znajduje się domów drewnianych do sześciudziesiąt”. Tam też brygadier dowiedział się, że to jeszcze nie koniec jego wędrówki. Był to moment, w którym Kopeć po raz pierwszy był bliski załamania; wszak myślał, że dowieziono go już na kraniec świata.

„Komendant dla przywyknienia do powietrza morskiego kazał mnie często prowadzić i bawić po nad morzem. Jednego czasu siedzę na wyrzuconym drzewie, przypatruję się tysiącznemu stworzeniu, słyszę, że ktoś po kamieniach idzie do mnie i postrzegam człowieka dość wspaniałego i w pięknym ubiorze. (…) Zbliża się do mnie i pyta z jakich narodów jestem człowiek? Odpowiadam, że z nieszczęśliwego. Rzecze mi: to zapewne Polak jesteś; znam ten naród i jego interes.”

Był to kupiec rosyjski, „rodem Greczyn”, który szybko znalazł wspólny język z Kopciem i znajomych aż z Krakowa. Pytał się go brygadier, czy nie wie „o mojem dalszem przeznaczeniu, odpowiada, że nie wie, bo już tu ziemia się zakończyła. Jest tylko na oceanie półwysep, który zowią ziemia Kamczacka (…), może tam będziesz posłany. Może Opatrznością zostaniesz kiedy uwolniony, ale tu jest zwyczajem, że za umarłych podają.”

Serdeczny kupiec przekupił wartę, dostarczył brygadierowi papier, pióro i atrament, zobowiązał się potajemnie dostarczyć listy „drogą handlu do Petersburga i po śmierci Katarzyny rozdał Polakom naszym”.

Jak się później okazało, listy dotarły do adresatów w najlepszym terminie, lecz tymczasem brygadiera szykowano do nowego etapu wędrówki.

„Była dla mnie wydana niewolnicza dwuletnia gaża, za którą nakupowano różnych rzeczy (…) sucharów, słoniny wędzonej, która tam jest niezmiernie droga, krup różnych, tytuniu, itd., ale to wszystko w niwecz poszło później, gdy przy rozbiciu okrętu pozamakało.”

Rozbitek

Daniel Defoe i Jules Verne nie dorównują Józefowi Kopciowi – mimo jego amatorskiego stylu – jeśli chodzi o opisy huraganów i katastrof okrętowych. Defoe ukradł życiorys angielskiemu żeglarzowi (nazywał się Alexander Selkirk), by stworzyć postać Robinsona Crusoe. Kopeć niczego nie kradł, nie przepisywał, sam przeszedł próbę ognia i wody. Dopiero Joseph Conrad przewyższył go dramatyzmem narracji. Defoe i Verne w życiu nie umoczyli się w słonej wodzie. Obaj Józefowie przeżyli tajfun.

Kopciowe opisy dwóch katastrof (pierwszej był świadkiem w porcie ochockim, w drugiej sam uczestniczył) tchną autentyzmem. Oto słyszymy przeraźliwy skrzek ptaka – zwiastuna burzy, rosyjskiego burewiestnika, któremu chwytający go nieostrożnie marynarz złamał skrzydło, w konsekwencji sprowadzając demony huraganu na okręt:

„Był to naówczas szturm tak wielki, jakiego nie doświadczali ci żeglarze (…). Przeleciał bałwan przez okręt, wszystkie liny i maszty zaczęły pękać. Było do kilkudziesięciu beczek na wierzchu okrętu z wodą i z soloną rybą (…), wszystko to pozrywało się z więzi i ludziom nogi łamało. Niektórzy zaczęli skakać z okrętu, choć brzeg był jeszcze daleki, ale wody nie było nad półtora łokcia. Najprzód zaczęły wyskakiwać majtków żony z dziećmi, te pod okręt wpadłszy, poginęły. Okręt po kilka razy odnosiło i przynosiło na brzeg, (…) wielka dziura zrobiła się u spodu.”

Słyszymy krzyk tonących, czujemy smak słonej wody, zalewającej usta rozbitka, gdy statek wbija się w mieliznę u brzegu nieznanej wyspy. Wyratował Kopcia z topieli rosyjski majtek, przydany mu za strażnika:

„Wysmarował mnie całego i siebie smołą (…). Wlazł na maszt, który w przodzie okrętu leży wzdłuż (chodzi o bukszpryt – J. J.), siadł jak na konia i mnie kazał za sobą do końca jego posuwać się, zalecając abym nie upuścił gwoździa (obaj trzymali w dłoniach półtorametrowe zaostrzone kołki – J. J.). Skoczył majtek do wody, ja za nim (…). Mieliśmy jeszcze do ziemi zielonej tysiąc przeszło kroków (…) W tem oglądamy się aż tu nadchodzą nowe bałwany, które okręt jeszcze raz uniosły i nasby pochłonęły, ale majtek doświadczony i śmiały, zatknąwszy mój gwóźdź w ziemię i swój razem, kazał przyklęknąć na jedno kolano i trzymać się najmocniej gwoździa. Gdy już nas bałwan zakrywał, trzeba było oddech zatamować na kilka minut, przeleciał on kilka łokci wyżej nas, uderzył o brzeg i nazad powrócił. W tym momencie straciłem przytomność (…) Padłem wreszcie na brzeg murawy zmordowany zupełnie, leżąc obmacałem jagody, które z trawą razem wysysałem dla pragnienia. (…) Zdawało mi się, że ziemia koło mnie się obraca.”

Byli na brzegu najdalej na północ położonej wyspy w łańcuchu kurylskim.

Osadnik kamczacki

Udało się rozbitkom statek załatać i w czasie przypływu zepchnąć na wodę. Jeszcze tylko jeden pożar w kambuzie okrętowym, szczęśliwie ugaszony, i ci, którzy przeżyli katastrofę, osiągnęli cel podróży – dolną Kamczatkę.

Miejscowy komendant przyjął zesłańca uprzejmie, nakarmił go w swym domu i wyznaczył mu stancję. Była to chałupa z bierwion, w trzech czwartych zagłębiona w ziemi: „Znalazłem dwa okna ze śludy (arkusze miki, wyszarpywane z pokładów w ziemi – J. J.), stolik kamienny, ławy w koło ścian, komin w pośrodku (…). Było okno jeszcze jedno w górze z bryły lodu, które się oblepia śniegiem, oblewa wodą i dość długo się konserwuje.”. Otrzymawszy tak luksusową stancję, brygadier rozmieścił w niej resztki swego dobytku, zakupionego dlań z carskiej szkatuły w Ochocku, a ocalałego z katastrofy i rozpoczął nowe życie od zwiedzania okolicy – oczywiście, pod strażą.

„Było największą satysfakcją dla mnie zostawać na brzegach morza przed nadchodzącą burzą, bo tysiączne stworzenia z morza ukazywały się, jako to: wieloryby, morże czyli lwy morskie, siwucze albo konie morskie, krowy, nerpy i psy (foki – J. J.) tysiączne morskie. Krzyk niezmierny ptastwa (…)”

Brygadier spędzał całe tygodnie przypatrując się tubylcom, z rosyjska zwanym Kamczadałami, opisując ich dietę, obyczaje, popisy szamanów i szamanek. Są to opisy godne Bronisława Piłsudskiego, który w sto lat po Kopciu badał wymierający lud Ajnów na Sachalinie. Brygadier zachwycał się niesamowitą obfitością fauny, ławicami łososi, które miejscowi zagarniali tysiącami w czasie tarła, obecnością niedźwiedzi i tysiącznych stad baranów kamczackich. Lecz życie na Kamczatce miało i ciemne strony owej pierwszej jesieni osadnika. Był koniec 1796 roku.

„W jesieni morze jest najrozhukańsze (…). Kiedy się bałwan o brzeg rozbija, natenczas cała ta niższa Kamczatka wstrząsa się. Dni bywają szare a noce najciemniejsze. Wulkan grzmi nieustannie i wyrzuca ognie; co za okropny wówczas spektakiel i sytuacya człowieka! (…) Schodził mi czas na czytaniu, dopóki wzroku nie osłabiłem przez dymy od wulkanów, wapory morskie tak gęste, iż zdaje się że ręką można je dotykać. Nabyłem czarnej hypochondryi i przyszedłem do największego osłabienia.”

Również dzisiaj Rosjanie powiadają, iż kamczacką mgłę można nożem kroić i że samobójcze myśli przychodzą wówczas do głowy. Nie priwykniosz – podochniosz, powiadają.

„Hypochondryę” brygadiera przerwało zdumiewające odkrycie. Kamczadałowie przekazali mu wiadomość, iż nie jest pierwszym Polakiem, którego poznali w tych stronach: przed nim był August Polak. Przed dwudziestu laty ów zesłaniec August zbuntował załogę pobliskiego Bolszerecka i wraz z żołnierzami, marynarzami i kilkunastoma tubylcami uciekł statkiem w morze. Kopciowi udało się zetknąć osobiście z Kamczadałami, którzy towarzyszyli Augustowi Polakowi aż do Paryża, gdzie ten ich porzucił i podobno wybrał się na jakąś dziwną tropikalną wyspę o nazwie Madagaskar.

Przecieram oczy: przecież to był Beniowski. Wszystko się zgadza: konfederat barski dwukrotnie uciekał z Tobolska, w końcu zesłany został na Kamczatkę, skąd też uciekł. Czy Kopeć mógł tę historię podchwycić z innych źródeł? Mało prawdopodobne. Opisując losy polskiego konfederaty, lojalnie przyznaje:

„Te wszystkie wiadomości (…) są spisane z opowiadania ludzi tamecznych, którzy z Beniowskim razem przebywali w Bolszerecku, gdzie i ja idąc w przeznaczenie moje przez kilka dni spocząłem. O dalszej jego podróży nie nadmieniam, bo historyi jego wojażu nie czytałem.”

Beniowski był człowiekiem odważnym do szaleństwa. W przeciwieństwie do Kopcia, był również awanturnikiem, i jako taki źle się zapisał w zbiorowej pamięci miejscowych. Najpierw obrabował statek kupiecki, który zawitał do Bolszerecka; przekupił miejscowych żołnierzy „spirytusem i tytuniem”. Później, wraz z rosyjskim wspólnikiem, zabił komendanta. Gdy przerażeni marynarze uciekli z osady, relacjonuje Kopeć miejscową wersję wydarzeń, „Beniowski użył fortelu, kazawszy zebrać żony i dzieci zbiegłych majtków i spędziwszy do cerkwi, kazał w koło obłożyć drwami, niby chcąc je popalić, dla postrachu aby mężowie wrócili, co się też stało (…). Brakło jeszcze Beniowskiemu majtków, przymuszony był w końcu zabrać kilkunastu Kamczadałów.”

Wzięci pod przymusem tubylcy dojechali z Beniowskim do Paryża. Tam porzuceni, błąkali się podobno po obcym mieście, aż ktoś doprowadził ich do ambasady rosyjskiej. Trafili wreszcie przez Archangielsk do Petersburga i po latach, pisze brygadier, „wróciwszy do niższej Kamczatki przystawieni mi byli do straży. Opowiadali mi dziwne rzeczy o Paryżu, bo tego pojąć nie mogli (…)”.

Trudno się dziwić. Z Kopciowych opisów miejscowych obyczajów wynika, iż Kamczadałowie żyli wówczas w cywilizacji neolitu.

Wyzwoleniec

Brygadier Kopeć spędził dwa lata w oparach i dymach południowej Kamczatki. Jego notatki są cennym przyczynkiem do historii ludu, który obecnie jest na tym samym etapie, na jakim byli sachalińscy Ajnowie w czasie, gdy Bronisław Piłsudski badał ich język i obyczaje. Wymierają. Wyzwolenie przyszło tak nagle, iż Kopeć z wrażenia zasłabł.

Wszedł do ziemianki komendant z kapitanem statku, który niespodziewanie wpłynął do portu. Brygadier usłyszał, że jest wolny: caryca Katarzyna już nie żyła, zaś car Paweł przywrócił mu życie i wolność. Komendant, widząc niedowierzanie, oświadczył, że Kościuszko, Wawrzecki, Niemcewicz i inni są już wolni. Zesłaniec zemdlał.

„Puszczano mi krew strzałą kamienną, ale więcej nie poszło nad łyżkę. Po niejakim czasie ocuciłem się (…) i proszę u komendanta, aby mi dozwolono pójść na brzeg oceanu, dokąd często chodziłem. Odpowiada mi, że straży już nie ma, chyba każę iść za sobą; tu już więcej wierzyć zacząłem, że jestem wolny.”

Brygadier ciężko chorował. Prawdopodobnie dokuczała mu astma. Gdy nieco doszedł do siebie, zaczął zbierać się do drogi. Wówczas usłyszał, że statek już odpłynął, zaś następnego spodziewano się za trzy lata.

Opatrzność nie po raz pierwszy przyszła Kopciowi z pomocą. Parę tygodni później do portu wpłynął angielski statek ze strzaskanym masztem. Jego kapitan wręczył komendantowi depesze do Petersburga. Komendant wiedział, że – pod karą śmierci – musi natychmiast meldować zwierzchnikom o każdym spotkaniu z wysłannikiem obcego mocarstwa. Skąd my to znamy? Następny statek do Ochocka przewidziany za trzy lata, zaś raport musi dojść natychmiast. Komendant rozpoczął przygotowania do drogi i – choć niechętnie – obiecał wziąć ze sobą chorego brygadiera. Zrobiono dlań sanie z kabiną, w środku wyłożoną futrami niedźwiedzimi, i do towarzystwa wsadzono „dwa psy żywe kosmate”, aby nie zamarzł. Wzięto renifery i trzysta psów jako siłę pociągową.

Był listopad 1798 roku. Morze zamarzało. Jeden rzut oka na mapę pokazuje, na co ważyła się ekspedycja: miała podróżować brzegiem Półwyspu Kamczackiego wprost na północ pod koło polarne, później syberyjskim wybrzeżem do Ochocka.

Podróż to była niesamowita: zimą przez krainę Czukczów, mordujących każdego Rosjanina, który wtargnął na ich terytorium. Przyroda i pogoda dorównywały Czukczom.

Nie umiem streścić opisu tej podróży. To trzeba czytać w oryginale. Wystarczy powiedzieć, że pod koniec dwumiesięcznej wyprawy ludzie jedli psy, zaś psy jadły resztki. Byli tak wycieńczeni, iż na przełęcz Babuszka, ostatnią przeszkodę dzielącą ich od Ochocka, wspinali się dwa tygodnie.

W Ochocku przywitał brygadiera znienawidzony znajomy, komendant Jegor Pietrowicz Myszynski, który natychmiast skonfiskował komplet kamczackich zbiorów etnograficznych Kopcia. Ocalały ukryte przez brygadiera resztki, które ofiarował on później muzeum (świątynia Sybilli) w Puławach. Był to zbiór, którego nie powstydziłyby się dzisiaj czołowe muzea świata: „Miałem suknie najdziwniejsze, w których sybille (szamanki – J. J.) odprawują swoje ofiary; koszule z kiszek ryb morskich, suknie z kory, ptaków morskich i kamienne ze śludy, wszystko to komendant w Ochocku odebrał.” Na szczęście, nie odebrał Kopciowi tobołu ze skórami soboli, którymi Kamczadałowie obdarzyli go z wdzięcznością za to, iż traktował ich jak ludzi. Te skórki miały mu się wkrótce przydać.

Droga powrotna do Jakucka „nie była mylna, bo końskimi kościami usiana”, droga z Jakucka do Irkucka również minęła bez sensacji: „na każdej stacyi koloniści byli gościnni, nie wymagali zapłaty za żywność i inne usługi”. Syberyjczycy przestrzegali zasady „gość w dom, Bóg w dom”, a brygadiera poprzedzała już sława oficera wielkiego Kościuszki, który walczył tak mężnie, iż nawet car darował mu życie.

„Gdym wjeżdżał do Irkutska, na rogatkach wzięto mój paszport i kazano czekać, a że byłem w ubiorze kamczackim, lud zaczął się gromadzić dla przypatrzenia się owemu ubiorowi.” Ubiór ten musiał Kopeć zmienić, bo trzeciego dnia wydano na jego cześć bankiet. Przyjmował go gubernator generalny von Treiden, z generałem Suworowem, przysłanym z Petersburga na inspekcję wojsk. Obaj dygnitarze – hanowerczyk w rosyjskiej służbie i Rosjanin rozmawiali z brygadierem po polsku, obaj oddali hołd Kościuszce i jego oficerom. Stół uginał się: „kolacja była z samych galaret, zwierzyny, ryb najprzedniejszych i lodów.”

Los turysty

Następnego dnia zjawił się w kwaterze Kopcia „guberski kaznaczej (skarbnik gubernialny – J. J.) dopominając się o zwrot rocznej pensji niewolniczej. (…) Powiada więc, że od momentu uwolnienia mojego zakończyła się gaża: nieszczęściem mojem, że w rok później doszła wiadomość uwolnienia, a pieniądze skarbowe trzeba wrócić.” Jeśliby brygadier nie zwrócił, miał być osadzony w areszcie za długi.

Rosyjski urzędnik działał zgodnie z prawem. 17 listopada 1796 roku car Paweł odziedziczył tron po śmierci Katarzyny II i rozpoczął rządy od unieważnienia większości dekretów znienawidzonej przezeń matki. Kościuszko i jego oficerowie zostali ułaskawieni. W tym czasie brygadier Kopeć rozpoczynał dopiero pobyt w uzdrowisku kamczackim. Irkucki skarbnik wyasygnował był na jego potrzeby dwuletnią „gażę niewolniczą”. Carski akt łaski dotarł do Irkucka po roku i od tego momentu brygadierowi gaża nie przysługiwała. A to, że Kopeć o akcie łaski nie wiedział, bowiem przesłanie dokumentu z Irkucka na Kamczatkę zabrało kolejny rok? To już nie obchodziło urzędnika: Kopeć mógł nadal mieszkać sobie na Kamczatce, lecz winien opłacać pobyt z własnej kieszeni. Według carskiego prawa, brygadier nie był już zesłańcem. Był turystą.

Impresje etnograficzne

Od więzienia za długi uratował brygadiera kolejny serdeczny kupiec. Wykupił go (przydały się czarne sobole, rzadkość nawet w Rosji), ponadto pożyczył mu pięćset rubli na drogę do Tobolska i dał w podarunku futro. Następują kolejne opisy podróży przez Syberię, kurhanów pozostałych po nieznanych ludach, kolejne impresje etnograficzne. Przypuszczam, że właśnie w powrotnej drodze brygadier robił notatki, dotyczące ludów uralsko-syberyjskich, których opis zamieścił w pierwszej części „Dziennika”.

Jesienią 1799 roku brygadier dojechał do Moskwy jako człowiek wolny.

„Na trzeci dzień kazano mi się stawić do policyi, gdzie prezydował generał Kaweryn. Ten (…) zawiózł mnie do jenerał-gubernatora księcia Sołtykowa, z pod którego ja komendy wyszedłem z Ukrainy z brygadą. Mówił do mnie po polsku z największą grzecznością. Czynił mi wymówki (…), że on za mnie bardzo był prześladowany od Katarzyny II, że dopuścił wojskom polskim zrobić zamieszanie (…)”

Zimą brygadier dojechał do Wilna. Tam ponownie znalazła go policja.

Poręczenie starosty

Okazało się, że nowy car, w obawie przed miazmatami rewolucji francuskiej, rozkazał był wydalić z Rosji francuskich emigrantów i księży katolickich. Policja dla pewności brała za kark i odstawiała na granicę każdego cudzoziemca, poza dyplomatami.

„Ja, żem się podał w paszporcie jako mieszkaniec Galicyi, byłem równie wzięty za cudzoziemca i z konwojem odesłany do Uściługa nad rzeką Bugiem do kordonu, gdzie wówczas stał z wojskiem jenerał-gubernator podolski Gudowicz. Ten mnie zatrzymał mówiąc, że tak złośliwych ludzi przecie nie wypuszczają za granicę; musi to być omyłka (…)”

Opatrzność znów przyszła z pomocą, tym razem w postaci starosty nowogrodzkiego, Tadeusza Czackiego, który poręczył w sądzie za brygadiera. Kopeć był bohaterem. Polacy i Litwini nosili go na rękach. Czacki wyrobił mu „w komisyi warszawskiej do oblikwidowania długów królewskich” rentę z tytułu służby wojskowej w randze brygadiera. Kopeć renty nie przyjął: „Byłem mu najwdzięczniejszym za jego staranie, ale pieniędzy brać nie odważyłem się za stopień krwią i zasługami nabyty, chociaż nie miałem żadnego funduszu do utrzymania mojej egzystencyi, czekając powrotu ojczyzny. Pragnąłem pokazać rodakom moim, że nieszczęście i ubóstwo nie powinno odmieniać sposobu myślenia (…)”

Kopeć ukończył pisanie „Dziennika” w ponad dziesięć lat po opisanych w nim zdarzeniach, w marcu 1810 roku. Miał wówczas 48 lat, nie założył rodziny. Czy nie zostawił potomstwa? „Moi Kopciowie” nie byli jego potomkami. Wiem, że należeli do innej gałęzi wielkiego ongiś rodu litewskich Kopciów. Kiedy i gdzie zmarł brygadier Józef Kopeć i gdzie został pochowany? Z pewnością wie o tym historyk, który zachce się swą wiedzą podzielić.

Dlaczego piszę o Kopciu?

Powód pierwszy, banalny: mija dwieście lat od jego syberyjskiej odysei. Może jakieś ambitne wydawnictwo zechciałoby dać nam do rąk reprint pierwodruku „Dziennika”? Jego pełny tytuł brzmi: „Dziennik podróży Józefa Kopcia przez całą wzdłuż Azyą, lotem od portu Ochotska, oceanem przez wyspy Kurylskie do niższej Kamczatki, a ztamtąd do tegoż portu na psach i jeleniach”. Taki tomik, ilustrowany grafiką z epoki, byłby ozdobą każdej biblioteki.

Powód drugi: zdecydowałem się na napisanie tego tekstu po przeczytaniu latem ubiegłego roku wielkiego reportażu z Kamczatki na łamach „New York Timesa”. Reporter, nieświadom tego, co czyni, odwiedził ślady Józefa Kopcia, prawdopodobnie wydał na tę wyprawę ogromną sumę redakcyjnych pieniędzy, zaś reportaż wyszedł płaski jak kartka papieru. Jeśli chce się opisać ogień, trzeba przezeń samemu przejść. Dlatego świat czyta Kapuścińskiego, zaś Polacy powinni również przeczytać Kopcia.

Powód trzeci, niebanalny: dzisiejszemu czytelnikowi „Dziennika” brygadier Kopeć jawi się jako postać nadnaturalnych rozmiarów. Jakąż tężyznę ciała i ducha musiał mieć ten człowiek, aby sprostać takim przeciwnościom losu! Czytałem Kopcia, zaś w pamięci dźwięczał wyuczony w dzieciństwie poemat Lermontowa „Borodino”. Oto stary rosyjski żołnierz, który walczył przeciwko Francuzom i Polakom w obronie Moskwy, opowiada po latach wnukowi, że niegdysiejsi ludzie byli znakomitsi niż współczesne pokolenie:

„Da, byli ljudi w nasze wremja,

Nie to czto nyniesznieje plemja.”

Co przekłada się:

Ot, byli ludzie swego czasu,

Nie to, co dzisiaj: tłum pariasów.

Powtarzam wiersz i wiem, że poeta i ja nie mamy racji. Każda epoka rodzi swoją klasę bohaterów i autorytetów. Może więc nic w tym zdrożnego, jeśli bohaterami Polski doby obecnej stają się piosenkarki, prezenterzy bądź maklerzy, niektórzy z nich sprawni, biegający w czerwonych szelkach po parkiecie budynku giełdy, i politycy, niektórzy z nich mądrzy, ślizgający się po kamiennych posadzkach budynku przy ulicy Wiejskiej w Warszawie?

W ubiegłym roku wielu dyskutantów w „Plusie Minusie” (dyskusja „Dekalog życia publicznego”), a jeszcze i w styczniu tego roku, Wiktor Osiatyński, biadało nad skundleniem się bądź zanikiem autorytetów w polskim życiu publicznym. Autorytety powstają w wyjątkowych czasach i zanikają w miarę normalnienia rytmu historii. Niech Bóg nas broni przed powrotem czasów, wymagających wyjątkowych autorytetów! Polska normalnieje. Postać Józefa Kopcia, gdyby ją wskrzesić w dzisiejszej Ojczyźnie, byłaby komicznym zgrzytem historii. On był przeznaczony na inny czas.

Gdyby dowiedział się dzisiaj, że jego kraj jest wreszcie potrzebny Zachodowi, gdyby mu powiedziano, że niepodległa Rzeczpospolita rozpoczyna rokowania w sprawie wejścia do zjednoczonej Europy, że Prus i Austro-Węgier już nie ma, zaś Rosja nie może nam zaszkodzić; otóż gdyby to wszystko usłyszał, prawdopodobnie „zasłabł by od waporów i zachorzał śmiertelnie”. Z radości.

Jerzy Jastrzębowski

 

Węzeł przemyski

W stosunkach między Warszawą i Kijowem Przemyśl jest po prostu nie po drodze

Węzeł przemyski

Koniec czerwca. Prezydent Ukrainy Leonid Kuczma przemawia w Warszawie na sesji Zgromadzenia Narodowego. Mówi, że Ukraińcy nigdy nie zapomną, że Polacy jako pierwsi w 1991 roku uznali niepodległość Ukrainy. Stosunki polskoukraińskie są znakomite. Kuczma mówi, że Polska służy Ukrainie przykładem i pomocą w trudnym dziele integracji z Europą. Ukraina rozumie dążenie Polski do NATO, choć niechętnie widziałaby broń jądrową u swych granic. Prezydenci Polski i Ukrainy podpisują deklarację o partnerstwie strategicznym obu państw.

Kilka dni wcześniej, na zjeździe Związku Ukraińców w Polsce, wiceminister Kultury Michał Jagiełło wyraził ubolewanie (niektóre gazety pisały o przeprosinach) w związku z demontażem kopuły na kościele Karmelitów, byłej świątyni grekokatolickiej w Przemyślu. Demontaż — rozpoczęty na zlecenie oo. karmelitów w kwietniu i zakończony w czerwcu — wywołał protesty konserwatora generalnego w Warszawie, prezydenta Lwowa, a zwłaszcza kierownictwa Związku Ukraińców w Polsce. Ukraiński tygodnik warszawski „Nasze Słowo” tydzień w tydzień zamieszczał fotografie demontażu i protesty w tej sprawie.

Co mają ze sobą wspólnego Kuczma w Warszawie i kopuła kościoła w Przemyślu? Otóż mają dużo wspólnego.

Kopuła

Kościół oo. Karmelitów Bosych pod wezwaniem św. Teresy jest zabytkiem siedemnastowiecznym. Pod koniec XVIII stulecia rząd austriacki przeprowadził kasatę zakonów na rozbiorowych ziemiach polskich, zaś wkrótce potem „podarował” opuszczony przez zakonników kościół grekokatolikom. Ci w pierwszej połowie XIX wieku przerobili go na swą świątynię, burząc starą sygnaturkę i wznosząc wjej miejsce kopułę. Przez następne 150 lat ta kopuła stała się częścią panoramy Przemyśla. W 1946 r. kościół „zwrócono” oo. karmelitom. Parę lat temu ojcowie i ich parafianie nie oddali świątyni grekokatolikom, mimo apeli biskupów i papieża. Obecnie przywracają kościół do pierwotnego kształtu i wystroju, zastępując XIX-wieczną kopułę rekonstrukcją XVII-wiecznej sygnaturki. Stąd konflikt między społecznościami polską i ukraińską w Przemyślu.

Po wizycie w Przemyślu, tylko powierzchowny obserwator uwierzy, że to już jest cała prawda. Stosunki polsko-ukraińskie w Przemyskiem są — zależnie od tego, z kim rozmawiam — albo niedobre, albo złe. Pytam — kto zawinił?

Głosy

Jarosław Sydor jest przewodniczącym przemyskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce. Na początku oświadcza, że niczego mi nie powie, ponieważ dziennikarze-zdrajcy nigdy nie drukują tego, co ma do powiedzenia. W końcu jednak mówi, ja zaś notuję starannie i proszę redakcję o nieopuszczenie żadnego słowa: — Wina to przede wszystkim arcybiskupa Tokarczuka i byłego wojewody Jana Musiała, i redaktora Jacka Borzęckiego, i Zbigniewa Kamińskiego, byłego dyrektora państwowego archiwum w Przemyślu. Te cztery osoby winne są stanu, jaki jest: pogorszenia się stosunków polsko-ukraińskich. Po stronie ukraińskiej nie widzę winnych, bo nie jest ona stroną w konflikcie, bo nie ma wpływu. Ukraińcy nie stanęli na wysokości zadania wówczas, gdy mogli mieć wpływ na rozwój sytuacji. Za to winę ponoszą arcybiskup (grekokatolicki — przyp. J. J. ) Jan Martyniak i przewodniczący Związku Ukraińców w Polsce, Jerzy Rejt. Nie potrafili się oni w tej sytuacji znaleźć ze względu na swą zachowawczość.

Red. Mieczysław Nyczek, w przymyskim oddziale „Nowin Rzeszowskich”, śmieje się: — No, po rozmowie z panem Sydorem już pan wie, kto jest winny, a kto niewinny. Po polskiej stronie też mamy takie postacie. Jest tu, na przykład, mała, ale bardzo hałaśliwa grupka ludzi zajmujących się przydzielaniem patentów na prawdziwych Polaków i zwykłych Polaków. Tych drugich uważają za sługusów ukraińskich. Redaktora Jacka Borzęckiego, gdy napisał ostry artykuł o łamaniu prawa przez Ukraińców, mianowano prawdziwym Polakiem. Dzisiaj, zdaje się, spadł już do kategorii sługusa. Bo oni wymagają, aby było ostro, bez przerwy ostro.

Trzeba powiedzieć, że godnie zachowuje się hierarchia obu kościołów. W swej homilii na święto Bożego Ciała arcybiskup Józef Michalik podziękował przemyślanom za to, że „nie dali się wciągnąć w szachrajstwa polityków”. A o postawie grekokatolickiego arcybiskupa, Jana Martyniaka, sam się pan już dowiedział. Dowiedziałem się z nieoficjalnego źródła, że hierarchia grekokatolicka nie przybyła na czerwcowy Zjazd Związku Ukraińców w Polsce, podając jako przyczynę obowiązki kościelne. Prawdziwą przyczyną miała być obawa biskupów przed próbami wciągnięcia ich w rozgrywki polityczne.

A co z kopułą u ojców karmelitów?

Ponownie red. Nyczek: — Jestem przemyślaninem z dziada pradziada więc, szczerze mówiąc, żal mi jej. Lecz była to jednak przede wszystkim sprawa techniczna: drewniana kopuła była już tak przegniła, że groziła zawaleniem się. Zaś mury kościoła są tak stare, że nie wytrzymałyby ciężaru nowej kopuły. Podsumowując: afera z kopułą to w 85 procentach konieczność techniczna, zaś w 15 procentach ekstremizm małej grupy ludzi, która wygrała tę sprawę dla siebie.

Z Igorem Szczerbą, redaktorem naczelnym „Naszego Słowa” i działaczem Związku Ukraińców w Polsce, rozmawiam w Warszawie: — Ten konflikt, można powiedzieć, ciągnie się od czasów Władysława Jagiełły, kiedy to Polacy rozebrali w Przemyślu świątynię prawosławną, datującą się z czasów włodzimierskohalickich i księża obmywali każdy jej kamień w Sanie, aby oczyścić budulec z piętna schizmy. W stosunkach między Warszawą i Kijowem Przemyśl jest po prostu nie po drodze. Trwa tam konflikt lokalny, będący odzwierciedleniem zaburzeń w psychice społeczności lokalnych — zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Winnych obecnego zaostrzenia się konfliktu widzę głównie po stronie polskiej, bo to ona sprawuje władzę, lecz są również winni innego rodzaju. Nie mówię tu o przypadkach psychopatii antyukraińskiej, o ludziach zgrupowanych w Stowarzyszeniu Upamiętnienia Ofiar Zbrodni Ukraińskich Nacjonalistów — z nimi nie ma nawet sensu rozmawiać. Lecz taki zdawałoby się normalny człowiek, jak Jacek Borzęcki, kierownik przemyskiego oddziału „Nowin Rzeszowskich”: jak on czasem coś napisze, to w Ukraińcach od razu ciśnienie krwi się podnosi.

Red. Jacek Borzęcki: — Gdy na zakończenie przemyskiego festiwalu muzyki bandurowej zaśpiewali swój hymn, awnim zwrotkę: „Hej bracie, idźmy w bój krwawy, / Od Sanu do Donu nie damy panować nikomu”, to wiceprezydent miasta, Andrzej Makiel z Unii Wolności, człowiek bardzo życzliwy Ukraińcom, wyszedł z sali, zaś prezydent Przemyśla, Tadeusz Sawicki z Porozumienia Centrum, potępił ten incydent na konferencji prasowej. Ukraińcy chyba mają kłopoty: młodzież im się polonizuje. I to dlatego Związek Ukraińców w Polsce prze do konfliktu, na przykład, budując bez pozwolenia pomniki gloryfikujące UPA, po to, by poderwać młodzież do jakiegoś czynu. Ale skutki tego są mizerne. Natomiast z kopułą kościoła źle się stało. Gdyby ojców karmelitów stać było na wielkoduszność, to powinni by zrezygnować ze swych historycznych praw na rzecz słabszych, czyli ukraińskich grekokatolików, dla których kopuła była symbolem. No, ale prawo do zmiany kopuły karmelici jednak mieli, bo są właścicielami kościoła i uzyskali pozwolenie wojewódzkiego konserwatora zabytków.

Olga Hryńkiw, redaktor „Życia Przemyskiego”, współpracownik TVP Kraków, w której prowadzi magazyn poświęcony mniejszościom: — Kto winien temu, co dzieje się od kilku lat w Przemyślu? Pytanie jest źle postawione. Polacy i Ukraińcy powinni wreszcie przestać zadawać takie pytania, bo winy nie da się sprawiedliwie odmierzyć. Obecny konflikt jest oczywiście pokłosiem tego, co działo się na tych ziemiach od roku 1943 do zakończenia akcji „Wisła”. Obie strony mają odmienne poglądy na tę sprawę, ale przecież, na miłość Boską, ten spór dawno już powinien stracić aktualność. A tymczasem sprawa kopuły jest tylko jednym z elementów długiego łańcucha incydentów. Tu co chwila coś się dzieje między Polakami i Ukraińcami, nie ma miesiąca bez incydentu. Gdy niedawno obrzucono kamieniami ukraińskie dzieci na placu zabaw, winny tłumaczył się: przecież to są Ukraińcy! W dodatku obie strony postępują według zasady wet za wet, oko za oko. Nikt nie myśli, do czego to prowadzi. Nawet władze miasta postępują nierozsądnie: oficjalnie wyciągają rękę do pojednania, zaś nieoficjalnie wciąż popełniają grzech zaniechania, mówiąc, że muszą liczyć się z opinią publiczną. A przecież powinny pracować nad kształtowaniem tej opinii! Zresztą Związek Ukraińców w Polsce postępuje tak samo, i media po obu stronach też. Igor Szczerba w „Naszym Słowie” działa tak samo zaczepnie jak Jacek Borzęcki w „Nowinach Rzeszowskich”. Ostatnio Szczerba zamieszcza w swym piśmie złośliwości w formie zagadek, prosząc czytelników o nadsyłanie odpowiedzi pod adresem „Życia Przemyskiego”. Mówię panu o tym, bo uważam, że głupotę i nietolerancję trzeba tępić przede wszystkim we własnych szeregach.

Tadeusz Sawicki, prezydent Przemyśla: — Ja u siebie nie widzę grzechu zaniechania. Nie sądzę, aby społeczność ukraińska była nie doceniana. Natomiast aspiracje tej społeczności są stosunkowo duże, przekraczające nasze możliwości budżetowe. Mamy tylko jedną szkołę podstawową dla dzieci ukraińskich, bo po prostu nie ma chętnych — w istniejącej szkole przypada zaledwie kilkunastu uczniów na klasę. Będzie liceum ukraińskie, jest już pierwsza klasa, mimo tego że koszty kształcenia ucznia w tej szkole będą o 60 procent wyższe niż w polskim liceum. Natomiast co do stosunków polsko-ukraińskich na tym terenie. .. Trudno, aby dialog polsko-ukraiński był pełny i owocny, dopóki strona ukraińska nie uzna winy i problemu nacjonalistów ukraińskich i nie odetnie się od ideologii OUN-UPA. Przecież ideologia Dońcowa była dla Ukrainy tym, czym był hitleryzm dla Niemców. Niemcy zdystansowały się od hitleryzmu. Większą część winy za zaszłości ubiegłych kilku lat złożyłbym na stronę ukraińską. Ukraińcy wykazują fatalną tendencję do utożsamiania działalności skrajnych grup polskich z działalnością władz, a są to dwie różne sprawy. Ja nigdy nie ukrywałem, że moje nastawienie jest generalnie przychylne mniejszościom, pod warunkiem poszanowania praw naszego kraju, który przecież nie zamyka granic, jeśli ktoś chce z niego dobrowolnie wyjechać. A mówiąc o poszanowaniu praw, do czego sam jestem z urzędu zobowiązany, nie mogę przemilczeć sprawy budowania pomników ku czci UPA. Jeśli mają powstawać, to tylko zgodnie z prawem. Taki pomnik w Hruszowicach: nie otrzymał pozwolenia organu nadzoru budowlanego, zbudowano go „na dziko”. Prawo przewiduje rozebranie tego obiektu. Można się z tym nie zgadzać, ale ja muszę prawa przestrzegać.

Red. Jacek Borzęcki: — W ogóle jest tutaj zasadnicza różnica między nacjonalizmem ukraińskim i polskim. Ukraiński podsycany jest od góry, przez władze Związku Ukraińców, polski — od dołu, przez lokalnych ekstremistów. Sawicki nie jest ekstremistą, nazwałbym go ostrym patriotą. A co do pomnika w Hruszowicach, to on ma rację. Ukraińcy postawili go bez zezwolenia w październiku 1994 roku. Dostaliby pozwolenie, gdyby napis na nim był w dwóch językach, zamiast tylko w ukraińskim, i gdyby zrezygnowali z napisu „Chwała bohaterom UPA”. Ale oni nie chcieli. I stoi teraz taki pomnik ideologii UPA na cmentarzu religijnym i straszy. Nawet żadnych ciał żołnierzy UPA tam nie ma. W zeszłym roku ktoś zerwał zeń tablicę ku czci kurenia Żeleźniaka. Jedź, zobaczysz.

Hruszowice

Jadę. Polska C, wyboiste, kręte drogi piątej, czyli żadnej, kategorii. Po prawej, wschodniej stronie, towarzyszy mi pasmo wzgórz — tam już Ukraina. Między wioskami Leszno i Nakło, przy szosie — dwumetrowy kamienny pomnik. To jeszcze nie ten. „W hołdzie funkcjonariuszom MO zamordowanym przez bandę UPA podczas pełnienia służby 3 VI 1945” i dwa nazwiska. Oglądam pomnik starannie — żadnych śladów wandalizmu. Skrót MO i orzeł bez korony nikomu nie przeszkadzają. „Banda UPA” też widocznie nie przeszkadza.

Kilka kilometrów dalej, za wsią Gaje (droga chyba wkrótce się kończy) , po prawej stronie cmentarzyk, a w nim z daleka widoczne dwie graniaste kolumny, złączone u szczytu trójzębem, w środku krzyż, po bokach żółtobłękitne flagi, na kamiennej płycie napis: „Herojam UPA sława, borcam za woliu Ukrainy”. I jeszcze cztery tablice ku czci czterech kureni: Prirwy-Berkuta, Żelizniaka (po polsku — Żeleźniaka) , Konika-Bajdy i Rena.

Pochylam się nad tablicą Żeleźniaka, której miało nie być. Ani śladu uszkodzeń. Wygląda na oryginalną; spatynowana, pasuje idealnie, żadnych śladów rekonstrukcji. Czary? Dopiero po powrocie do Przemyśla żmudne porównywanie zanotowanych liter z fotografią oryginału pozwala ustalić, że jest to jednak kopia, czyli rekonstrukcja. Co za ulga: nie było czarów, kręcił się przy tym jakiś człowiek.

Zwiedzam cmentarzyk. Ciała Ukraińców tutaj leżą i to leżą „bohato”. Cztery kroki za pomnikiem, pod brzozowym krzyżem z żółto-błękitnymi proporczykami, stoi kopczyk kryjący ciała Strzelców Siczowych z lat 1919–1920. W głębi — podobno groby pomordowanych ukraińskich kobiet i dzieci z okolicznych wiosek. Pytam Polaka w Przemyślu, kto mordował te ofiary. Odpowiada: albo AK, albo BCh, a może KBW albo NKWD — nikt już nie dojdzie prawdy. Faktem jest, że na tym cmentarzu ciał żołnierzy UPA nie ma, więc pomnik jest demonstracją polityczną. Gdybyż były ciała! Lecz przecież w Birczy, po drugiej stronie Przemyśla, sytuacja jest odwrotna. Tam w rowie leżą zakopane ciała żołnierzy UPA i od pięćdziesięciu lat czekają na przyzwoity pochówek. Prezydent Sawicki mówi mi, że rada gminy Bircza nie daje zgody na ekshumację poległych, prawdopodobnie obawiając się demonstracyjnego wzniesienia pomnika ku czci UPA przez Ukraińców. Więc i tak jest źle, i tak niedobrze.

Głosy i szepty

Dr Stanisław Stępień, dyrektor Południowo-Wschodniego Instytutu Naukowego w Przemyślu: — Obie strony w tym konflikcie wykazują te same cechy — zacofanie edukacyjne, podatność na prowokacje, niesłychany kult kombatanctwa. Polacy czczą pamięć AK, Ukraińcy — pamięć UPA, i żadna ze stron nie przyzna krztyny racji drugiej stronie. Opinie są kształtowane przez elementy skrajne. W Przemyślu nawet radni Unii Wolności nie zdobyli się na odwagę, aby przeciwstawić się wmurowaniu w kościele Karmelitów tablicy ku czci polskich ofiar na Wołyniu, choć Przemyśl, to przecież nie Wołyń — tu Ukraińcy raczej brali cięgi od Polaków, niż odwrotnie. Nie mieli odwagi się przeciwstawić, gdy okazało się, że tablicę wmurowano między innymi po to, by krzykliwa grupka hurrapatriotów mogła nacieszyć się widokiem trójzęba przedstawionego w pozycji do góry nogami.

Trójząb jest narodowym godłem Ukrainy, zaś przedtem Rusi — od tysiąca lat. Jak czułby się Polak, zobaczywszy, na przykład we Lwowie, orła białego w koronie powieszonego za łapy, głową w dół? Więc jest już zapasowy punkt zapalny na przyszłość. A szykuje się po nim następny w kolejce, i to tak gigantycznych rozmiarów, że przedstawienie go rozsadziłoby ramy niniejszego reportażu.

Dr Stępień: — Sprawa kopuły u św. Teresy była zarówno prowokacją, jak i wyrazem głupoty. Ojcowie karmelici ulegli podszeptom złych ludzi.

W Przemyślu zewsząd słychać szepty i podszepty. Na przykład: dlaczego patenty na polskość i prawdziwą polskość wydaje tu starszy pan, który sam podobno niegdyś nosił w kieszeni patent oficera Armii Czerwonej? Narażanie życia, również w szeregach Armii Czerwonej, mogło być chwalebne, ale — szepczą ludzie — dlaczego ten pan teraz tak głośno krzyczy o polskości?

Olga Hryńkiw z rozpaczą w głosie: — Jeszcze parę lat temu myślałam, że wszystko idzie ku lepszemu. Przecież Polacy i Ukraińcy naprawdę nie muszą się nienawidzić. Ale dzisiaj to ja już opuszczam ręce. Po obu stronach są jacyś ludzie, którzy uważają, że warto się nienawidzić. Jedni i drudzy prowokują incydenty po równo. Nie ma u nas spokojnego miesiąca. Po co to, w czyim to interesie?

Sytuacja w Przemyślu przypomina zasupłany węzeł. Ilekroć węzeł się rozluźnia, znajduje się ktoś, kto starannie zaciska go na powrót. Roztrząsając pytanie Olgi — „w czyim to interesie? ” — zaczynam domyślać się, kto za tym stoi.

Dr Stępień: — Pański domysł jest chyba słuszny. Nie czarujmy się: teren pogranicza dawnego imperium nie został „odpuszczony”. Duży konflikt polsko-ukraiński byłby Rosji bardzo na rękę. A politycy w Warszawie nadal nie rozumieją sytuacji.

Koronkowa robota

Cechą pracy dobrego wywiadu ofensywnego jest to, że wciela w życie politykę strategiczną swego państwa, nie zostawiając śladów: wyciąga kasztany z ognia cudzymi rękami. Historycy do dziś nie są pewni, jaką rolę w pogromie kieleckim przed pięćdziesięcioma laty odegrał pułkownik NKWD Szpilewoj. Wiadomo, że z tego pogromu Polska wciąż jeszcze się tłumaczy. FSB jest sprawną służbą, zaś obecna doktryna strategiczna Rosji kładzie duży nacisk na niedopuszczenie do rozszerzenia NATO na Wschód. Nie trzeba być mędrcem, by wiedzieć, że w Polsce — a tym bardziej na Ukrainie — istnieje agentura rosyjska. Jest to oczywistość, nie dotycząca jednak nikogo spośród moich rozmówców w tym reportażu. Budzona jest do życia, gdy zachodzi potrzeba. Z punktu widzenia Rosji, taka potrzeba zachodzi obecnie.

W grudniu zbiorą się w Brukseli ministrowie spraw zagranicznych NATO, aby podjąć decyzję m. in. w sprawie przyjęcia Polski do Sojuszu. Wbrew polskim nadziejom, wbrew ostatnim zapewnieniom prezydenta Clintona, nie będzie to łatwa decyzja. Stanie się zaś znacznie trudniejsza, jeśli w ciągu najbliższych miesięcy przydarzyłby się Polsce jakiś pogrom. Żydów zabrakło, lecz są Ukraińcy. Ukraińcy odpowiedzieliby wet za wet i może wówczas udałoby się Polskę skłócić z Ukrainą. Chyba właśnie w tym celu podgrzewana jest atmosfera w Przemyskiem i w tym kierunku — nie wiedząc, co czynią — zmierzają gorące głowy po obu stronach. Tu każdy incydent może okazać się skutecznym zapalnikiem: zburzenie pomnika UPA, zaginięcie polskiego księdza, ukamienowanie ukraińskiego dziecka. Byleby zacząć, reszta dokona się sama.

Jeśli Urząd Ochrony Państwa pozbierał się już po swej wojnie na górze, niechże wzmocni swą obecność i zaostrzy uwagę w województwie przemyskim, bo w ciągu najbliższych miesięcy może tam przydarzyć się coś niedobrego.

Jerzy Jastrzębowski

————–

PS Naukowiec, badający stosunki ukraińsko-polskie po drugiej stronie granicy mówi mi, że sytuacja we Lwowie od pewnego czasu jest lustrzanym odbiciem tego, co dzieje się w Przemyślu. Tam grupa ukraińskich hurrapatriotów doprowadziła do zaognienia stosunków z polską mniejszością. Badacz twierdzi, że najbardziej antypolscy działacze tej ukraińskiej grupy mają niezwykle wyraziste życiorysy typu sowieckiego. (J. J. )

Jerzy Jastrzębowski

Lutnia po Bekwarku

Lutnia po Bekwarku

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Dziesięć lat temu poczuliśmy, jak wielu nas jest, gdy jesteśmy razem — ci w kraju, i ci za granicą. Dziś w kraju podziały i lament. A spojrzeć z dystansu i obraz zmienia się. Polska unoszona jest do przodu potężną falą. Po raz pierwszy od ponad trzystu lat zamiast deszczu w oczy, wiatr w plecy. Proces historyczny. Naprawdę trudno coś w tym popsuć, choć niektórzy próbują majstrować. Kilka tygodni temu londyński tygodnik „Economist” zamieścił artykuł o polskich konwulsjach ostatnich miesięcy, podsumowując sytuację jednym zdaniem: „Polska jest krajem stabilnym politycznie”.

Dziś sprawa delikatna, z której nie bywaliśmy zadowoleni w przeszłości: obecność polskiej kultury i polszczyzny w świecie. Zdumiewający to obraz.

* * *

Po akcencie poznałem, że to Szwed. Sąsiad podchmielił sobie, zanim jeszcze samolot ruszył. Lot z Toronto do Bostonu trwa półtorej godziny, Szwed leciał do Harvardu na konsultacje. Komitet literackiej Nagrody Nobla konsultuje tegoroczne kandydatury. Oczywiście, wszystko to poufne przez sekretne.

— Największy kłopot, jak zwykle, z Polakami (nadstawiłem ucha) . Co roku mają dwóch murowanych kandydatów — poetę i prozaika. Czy da pan wiarę, że jeśli w najbliższych latach — co prawdopodobne — wybór padnie na jednego z nich, Polska będzie miała trzech żyjących laureatów jednocześnie, czyli najwięcej na świecie? Szwed sapał.

Polska mocarstwem literackim? Przy obecnym kryzysie w polskiej oświacie i kulturze? Nazajutrz po wylądowaniu pobiegłem do biblioteki uniwersyteckiej, by sprawdzić. Szwed miał rację.

Mniej peryferyjni

Trzy lata temu pisałem na tych łamach o peryferyjności polskiej kultury, cytując opinię prof. Jerzego Jedlickiego: kraj peryferyjny, to taki, który należąc do pewnego obszaru kulturowego, przyjmuje znacznie więcej wzorów kultury z centrum tego obszaru, aniżeli ich tam eksportuje. Peryferyjność kultury przejawia się w ogromnej gotowości tubylców (często wychowanych w bardzo głębokiej własnej kulturze) do akceptowania obcych wzorów. Nowojorczycy, paryżanie i londyńczycy na ogół nie odczytują naszych znaków kulturowych, ponieważ z niczym ich nie kojarzą.

Jedlicki porównywał popularność dwóch poetów: Byrona, znanego we wszystkich krajach zachodniej cywilizacji, i Mickiewicza, znanego głównie literaturoznawcom. Jedlicki konkludował: „Zachód przez stulecia rozwijał się szybciej niż my, o przesunięciu się z peryferii do centrum nie ma co marzyć, musimy teraz gonić Portugalię”.

Dziś gonimy jeszcze Portugalię w sensie gospodarczym, natomiast w sensie kulturalnym dawnośmy ją przegonili i ubiegłoroczny portugalski Nobel literacki tego obrazu nie zmienia. Na własny użytek stosuję prostą, na ogół niezawodną metodę pomiaru stopnia znajomości polskiej kultury za granicą. Wsłuchuję się w sposób prezentacji polskiego składnika w mediach. Jest zasada: ilekroć przedstawiają kogoś jako ogólnie znanego i znakomitego (kompozytora, artystę, pisarza) , dają tym samym znać, że przedstawiany albo nie jest ogólnie znany, albo nie całkiem znakomity. Prawdziwych znakomitości nie trzeba przedstawiać.

Dziesięć lat temu pośród polskich kompozytorów jedynie Chopin i Penderecki mieścili się w tej najwyższej kategorii. Obecnie dołączyli do nich Górecki (często) , Lutosławski (rzadziej) , zaś ostatnio — o cudzie! — usłyszałem kanadyjskiego spikera poprawnie i bez zbędnego wprowadzenia wymieniającego piekielnie dlań trudne imię i nazwisko Grażyny Bacewicz.

Muzyka nie zna granic, ze słowem pisanym jest trudniej. Jedynie Ryszard Kapuściński jest tak znany w Ameryce Północnej, iż przy jego nazwisku pomijane są wszelkie przymiotniki. Tuż obok Kapuścińskiego bywa Miłosz, za Miłoszem zaś, według alfabetycznej, lecz z pewnością niekompletnej listy, twórczość Barańczaka, Głowackiego, Herlinga-Grudzińskiego, Herberta, Konwickiego, Krall, Lema, Różewicza i Szymborskiej. Dwadzieścia lat temu nie było ich tu w ogóle.

O Sienkiewiczu Amerykanie dawno zapomnieli ikolorowo-archeologiczny film Hoffmana tego nie zmieni. Nie mają przebicia na tym rynku nasi wieszczowie narodowi: niewielu tu zainteresowanych apologią męczeństwa. Weźmy zresztą tak znakomitego poetę, jakim był Tadeusz Borowski. Znany jest tutaj głównie ze swych opowiadań i głównie w środowisku związanym z holocaustem. Niewielu poza tym środowiskiem w Ameryce ma doświadczenie historyczne, pozwalające zrozumieć przesłanie jego wiersza:

Piszcie, poeci, uczciwie, Piszcie, poeci, odważnie, Są więzienia dla poetów żywych, Lecz jest sława dla poetów umarłych.

lub jego strasznej przepowiedni:

Zostanie po nas złom żelazny, I głuchy, drwiący śmiech pokoleń.

Od reguły braku zainteresowania bywają przepiękne wyjątki. Przydarzył się Mickiewiczowi, o czym nieco dalej. Na innym poziomie wtajemniczenia, rośnie środowisko ludzi, których zasługą jest niespotykana w dziejach transmisja wiedzy o Polsce na tutejszy wielokulturowy teren. Jest to środowisko, żartobliwie przezywane „polską mafią”.

Obecność polskości, obecność polszczyzny

Biblioteka Widenera w Uniwersytecie Harvarda jest największą uniwersytecką biblioteką na świecie — samych słowiańskich pozycji ma ponad 800 tysięcy. Wśród tych ostatnich kieruje ruchem Grażyna Slanda. Pytam ją (wszystko odbywa się po polsku) , czy ma cokolwiek o rabacji galicyjskiej. Jej palce fruwają po klawiaturze komputera, po dwudziestu sekundach odpowiada: nie mamy w zbiorach pozycji z takim hasłem w tytule, ale znalazłam siedem pozycji o Jakubie Szeli. Spoglądam przez jej ramię: Szela był według ówczesnych pojęć starcem (miał 58 lat) , gdy wypłynął na narodową scenę. O Lepperze nie ma jeszcze ani słowa.

Przy kolacji w klubie profesorskim polszczyzna płynnie koegzystuje z angielszczyzną. Emerytowany profesor i dyrektor Centrum Badań nad Rosją Richard Pipes (były doradca Reagana i Busha ds. bezpieczeństwa narodowego) , z żoną Ireną mówią po polsku bez najmniejszych naleciałości, mimo sześćdziesięciu lat spędzonych poza Polską. To samo Roman Szporluk, kierownik najbardziej na świecie prestiżowej katedry historii Ukrainy i dyrektor Ukraińskiego I nstytutu Naukowego (40 lat poza Polską) . Jego zastępca, dr Lubomyr Hajda, mówi biegle po polsku, lecz zaciąga. Podobnie musieli zaciągać wychowani na Kresach Mickiewicz i Słowacki.

W starym miasteczku uniwersyteckim (znanym jako Harvard Yard) kursuje ostatnio żart: Chcesz się wybić w Harvardzie? Naucz się chińskiego albo polskiego, angielszczyzna też bywa pomocna. W czasie odczytu (po angielsku) w sali seminaryjnej Ukraińskiego Instytutu Naukowegochcę dowiedzieć się, ilu słuchaczy rozumie polszczyznę, więc znienacka wtrącam polskie zdanie: „Bo Ukraińcy nie gęsi i swój język mają”. Przebiegający po sali śmiech świadczy o zrozumieniu nie tylko słów, lecz również — przynajmniej przez niektórych — XVI-wiecznego odniesienia literackiego.

W Toronto, gdy potrzebuję wsparcia w historycznym temacie, niezawodną pomocą służy prof. dr Piotr Wróbel, kierownik uniwersyteckiej katedry historii Polski (zawsze prosi o 30 sekund na zebranie myśli) ; gdy chcę odnaleźć cytat z Konwickiego — służy pomocą Tamara Trojanowska, profesor literatury polskiej w Instytucie Literatur Słowiańskich. Rozsławienie Mickiewicza (to właśnie ten przepiękny wyjątek) , a również dwóch innych Litwinów — Miłosza i Konwickiego, zawdzięczamy m. in. filozofowi i historykowi o nazwisku Simon Schama. Ten dystyngowany profesor, wcześniej Harvardu, zaś ostatnio Columbii, opublikował cytaty polsko-litewskiej poezji i prozy w swym bestsellerze sprzed czterech lat „Krajobrazy i pamięć” (Landscape and Memory, Random House, Nowy Jork i Toronto) . Piszę o nim, ponieważ jest on związany z polskością innego rodzaju: jego pradziad, Eliezer Szama, był żydowskim flisakiem znad Niemna.

Lecz skąd wzięło się wcześniejsze porównanie Polski z Portugalią? Wiadomo, że analogie historyczne i kulturalne między tak odległymi krajami bywają zawodne lub fałszywe. Jednak bliższe spojrzenie wskazuje, iż niegdyś losy obu krajów przebiegały podobnie, tyle że niczym w lustrzanym odbiciu — odwrotnie.

Polska i Portugalia

Polska i Litwa wchodziły w okres świetności Jagiellonów w czasie, gdy Portugalia za Henryka Żeglarza wypływała na oceany. Polacy i Litwini ciążyli ku szeroko otwartym wschodnim terenom; Portugalia, naciskana od wschodu przez potężniejszą Hiszpanię, szukała terenów za zachodnim morzem. Rodziło się imperium kolonialne, rozciągające się od Brazylii i Afryki, po zachodnie wybrzeże Indii, po chińskie Makao, które dopiero obecnie wychodzi spod władzy portugalskiej. Powstawała genialna (naprawdę genialna! ) poezja rówieśnego Kochanowskiemu Luisa de Camoesa, który z jednej z tych wypraw ledwie z życiem powrócił. Camoes (wymawia się ka-muensz) zmarł w 1580 roku, gdy nad wielką Portugalią zachodziło już słońce. Siłą złączona z Hiszpanią, po sześćdziesięciu latach powróciła na mapę świata już jako peryferium. Nie pomogła jej wielka flota ani wielka kultura, nie pomogła oryginalna idea luzo-tropikalizmu (w wolnym tłumaczeniu oznacza to „portugalską miłość tropików”) . Nic nie pomogło, ponieważ w interpretacji niektórych historyków Portugalia utraciła wigor, eksportując do swych kolonii większość zdolnej młodzieży, rzadko powracającej z życiem do ojczyzny.

W Polsce szlachecki pamflecista, Paweł Palczowski, też wówczas zachęcał młodzież do kolonizowania obcych ziem. W „Kolędzie moskiewskiej” (Kraków 1609 r. ) pisał: „Tam do Moskwy jedź, nabędziesz tam majętności i inszych bogactw wiele (. .. ) tamże jedźmy, będziemy mieli kędy rozprzestrzeniać się”. Byli tacy, co uwierzyli w trwałość koniunktury wojennej. Powstały polskie osady w trójkącie między Witebskiem, Orszą, Smoleńskiem i hen, aż ku Wiaźmie. Gdy proces historyczny odwrócił się, żywa dusza nie uszła spośród osadników.

Już wcześniej, za dwóch ostatnich Jagiellonów (1506–1572) Rzeczpospolita znacznie skróciła dystans dzielący ją od ówczesnych ośrodków kulturalnych Europy, a były nimi wówczas północne Włochy i Niderlandy. Gdy Portugalia wygoniła swych Żydów, zaś Inkwizycja osiągnęła szczyt a ktywności, Niderlandy i Polska były nadzieją wszelkich innowierców Europy, przyjmując ich do siebie. Aktem konfederacji warszawskiej 1573 roku Rzeczpospolita stała się najbardziej tolerancyjnym z dużych państw europejskich. Gdy w Portugalii umierał wielki Camoes, zaś jego ojczyzna traciła niepodległość, w Rzeczypospolitej kanclerz Jan Zamoyski otrzymywał buławę hetmana wielkiego koronnego, kraj wkraczał w okres największej świetności, podbudowanej w wyższym stopniu potęgą i atrakcyjnością polskiej kultury niż siłą husarii. Polonizował się dobrowolnie niemiecki patrycjat miejski, polonizowała się szlachta litewska i ruska. Delegacja Rzeczypospolitej na rokowania z Moskwą w Jamie Zapolskim w 1581 roku składała się z Rusina (Janusz Zbaraski) i dwóch Litwinów (Albrycht Radziwiłł i Michał Haraburda) , z których ten drugi był w dodatku Białorusinem. Współcześni nie widzieli w tym niczego niezwykłego.

Sześćdziesiąt lat późnej, gdy Portugalia odzyskiwała niepodległość, Rzeczpospolita rozpoczynała już długi, początkowo niezauważalny ześlizg w kierunku niewoli. W XVI wieku Camoes i Kochanowski żyli i pisali równolegle, w jakże różnych krajach, w jakże różnych tradycjach literackich. Przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Znawca poezji Camoesa w Uniwersytecie Torontońskim, młody pucołowaty Amerykanin Josiah Blackmore, podkreśla wielki wkład Portugalczyka w literaturę światową. Jego epos „Os Lusiadas” (Luzytańczycy — wymawiane: uż Luzijadasz) jest tym dla Portugalczyków, czym „Iliada” była dla Greków, czym „Eneida” dla Rzymian, czym „Pan Tadeusz” jest dla Polaków. W swych cudownych sonetach Camoes wprowadził do liryki pojęcie saudade-soledade, nostalgii za minionym, nostalgii przeżywanej w samotności. Blackmore recytuje z zapałem:

. .. do mal ficam as mágoas na lembranca, edo bem (se algum houve) , as saudades. (. .. z podłych spraw, jeno ból w pamięci, z dobrych (jeśli były) tęsknota za minionym. )

Próbuję i ja polskiej nostalgii:

. .. Ty jesteś jak zdrowie, Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto Cię stracił. ..

Nie, to inna epoka i całkiem inna konwencja. Camoes nie musiał przecież tęsknić za ojczyzną, tu adekwatny duchem i stylem jest Kochanowski:

Wysokie góry i odziane lasy! Jako rad na was patrzę, a swe czasy Młodsze wspominam, które tu zostały, Kiedy na statek człowiek mało dbały.

Pucołowaty Amerykanin zdumiewa się: cóż to za znakomity poeta, ten Kochanowski! Zaczynamy przerzucać się cytatami, aż dochodzę do ulubionej erotycznej fraszki „Do gospodyniej”. Z początku tłumaczenie idzie gładko, załamuję się dopiero na ostatnim dwuwierszu:

Nie mył się długo i jechał tym chutniej. Nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej.

Zniechęcony zmiatam papiery z biurka, aż tu patrzę: pucki Amerykanina całkiem różowe, oczy mu błyszczą; mówi, że z tego może kiedyś powstać dysertacja doktorska — przebieg historii i rozwoju form literackich w Polsce i Portugalii XVI wieku. Jakże to jest, pyta Amerykanin, że Polacy interesują się portugalską poezją? Bliska mu koleżanka-studentka na Harvardzie, stuprocentowa Polka z Warszawy, pisała pracę o Camoesie i teraz jest profesorem literatury portugalskiej w Atlancie. Jak to jest?

Odpowiadam, że Polacy są wszędzie, więc interesują się wszystkim.

Nie wszędzie, nie wszystkim

Słabiej prezentuje się obecność polskości i polszczyzny na Wschodzie. Młoda Liliana, ukraińska pani doktor w Harvardzie (nazwisko do wiadomości redakcji) , mówi, że za czasów sowieckich we Lwowie można było w kiosku kupić „Przekrój” i „Przyjaciółkę”, czasem bywała „Polityka”. Obecnie polskiej prasy nie ma, za to obficie reprezentowane są tytuły rosyjskie. Profesor Szporluk mówi, że „Literaturnaja Gazieta” w USA kosztuje trzy dolary, za to na Ukrainie dostępna jest powszechnie za jedną dwudziestą część tej sumy.

Nie jest winą Ukraińców, że Rosjanie subsydiują swe wydawnictwa, zaś Polacy zapominają o tym, jak ważne jest polskie słowo w lwowskich i kijowskich kioskach.

Polskie filmy. Gdyby nie wielkie filmy Kieślowskiego, który jest pamiętany powszechnie, ostatnim polskim objawieniem na wymagającym amerykańskim rynku byłby niezapomniany „Nóż w wodzie” Polańskiego z 1962 roku. Andrzej Wajda powiedział niedawno: „Co za paradoks! Dzisiejsi młodzi są obywatelami świata, ale ich filmów nikt na świecie nie chce oglądać”. Na szczęście, w paru metropoliach bywają organizowane festiwale filmów polskich, więc przynajmniej polskie środowisko…

Lecz bywają niespodzianki. W dniu śmierci króla Husajna wróciłem zmęczony do domu w Toronto i pstryknąłem telewizor, zaś ten bluznął we mnie polskim pijackim przekleństwem, a potem: „Bracia, brudzia! To mi się podoba! Za zwycięstwo i wolność! Buzi!” W kanadyjskiej telewizji? Następną godzinę spędziłem, oglądając słabiutki polski film „The Bride of War” („Oblubienica czasu wojny”). Koprodukcja Polskiego Studia Filmowego, rok 1997, z napisami pod spodem, w Polsce nikt by tej chały nie oglądał, a i w Ameryce Północnej w zasadzie film, zwłaszcza zmuszający do czytania napisów, nie powinien znaleźć amatora, lecz jednak znalazł i to w czasie niezłej oglądalności. Dlaczego? Bo zaczyna się wielka moda na Polskę, powtarzam to w każdym artykule.

Słyszę sceptyków – czy polska kultura nie zmarnieje, nie skundli się, jeśli ten rzekomo pomyślny dla nas proces historyczny będzie wciągał naród coraz głębiej w orbitę zachodniej cywilizacji? Wystarczy posłuchać, jakim językiem młodzi Polacy rozmawiają między sobą, spytać ich o zainteresowania: czy kultura już wkrótce będzie dla nich równoznaczna z „kliknięciem kolejnej ikonki” w Internecie?

Nie ma obawy. Każde starsze pokolenie narzeka w ten sam sposób na młodzież. A poza tym, ja wierzę Adamowi Krzemińskiemu, który zawarł przypadek Polski w najdosadniejszym zdaniu, jakie ktokolwiek napisał na temat odporności Polaków: „O siebie bać się nie musimy, skoro wytrzymaliśmy rozbiory, Hitlera i Stalina (…), jako naród jesteśmy nie do zdarcia”.

Czy to nie piękne?

Jak nas widzą, jak nas piszą

„Co tu kryć, my wszyscy (…) cierpimy na kompleks niższości. Nikt z nas nie wie, jak powinno wyglądać i funkcjonować normalne, poważne państwo. (…) Nasze kolejne rządy, reżimy i administracje upadły, ośmieszyły się, splajtowały z kretesem”.

„Polska to kraj parodystów, Polska to ojczyzna parodii. (…) A ponieważ sparodiowaliśmy już wszystko: wolność i niewolę, patriotyzm i służalczość (…), parodiujemy już teraz nasze własne parodie”.

Tak – przetworzona w literackiej świadomości Tadeusza Konwickiego – wyglądała rzeczywistość agonalnego okresu PRL-u, i trudno temu zaprzeczyć. Istotnie byliśmy krajem-parodią. Jeśli posłanka Izabela Sierakowska nadal cierpi na nostalgię za PRL-em, kierownictwo nowej partii z pewnością zechce ją wysłać na pieszą pielgrzymkę do mumii Lenina. Po drodze niech sobie obejrzy Białoruś.

Jednak w totalnej krytyce tego, co się dzieje w Polsce, do pogrobowców PRL-u dołączają ludzie, których trudno podejrzewać o złe intencje. Biorąc na chybił trafił publiczne wypowiedzi z kwietnia br.:

Kazimierz Brandys w wielkanocnym wydaniu „Plusa Minusa” widzi w Polsce „tyle zajadłości, stada hien i szakali grasują. Wystarczy lektura jakiejkolwiek gazety, by wstręt podchodził do krtani”;

Krzysztof Piesiewicz w „Expressie Bydgoskim” (cyt. za „Polityką” z 17.04): „Teraz czuję się najgorzej.(…) Polska inteligencja zanika (pozostawiając po sobie)… wolną, niepodległą Polskę w sposób perfidny zainfekowaną konfliktami”;

Jadwiga Staniszkis w „Rzeczpospolitej” z 10-11 kwietnia suchej nitki nie zostawia na klasie politycznej: „Polityka staje się grą, wybory rytuałem, a demokracja sprowadza się do odtwarzania klasy politycznej i kanałów awansu”.

Może więc mówimy o dwóch różnych narodach? W takich okolicznościach zwykle przytaczam powiedzenie Jerzego Giedroycia: „Polski naród jest okropny. Oczywiście, wszystkie narody są okropne”. To, co krytykuje prof. Staniszkis, jest codzienną praktyką również w innych demokratycznych krajach. Może nasze autorytety nie pamiętają, że polska demokracja ma dopiero dziesięć lat, więc musi być pryszczata? A może po prostu jest salonowa moda na negację. Do Jadwigi Staniszkis wołam o odrobinę pokory. Jeszcze pamiętamy jej spiskową teorię dziejów z jesieni 1989 roku, według której załamanie komunistycznych rządów w krajach bloku było wynikiem spisku KGB, nadzorowanego z Łubianki. Teraz Polska jest miażdżona wewnętrznym spiskiem polityków? Wchodzimy w sferę matafizyki. Pozostańmy w niej.

W styczniu 1982 roku z wściekłością czytałem we „Wschodach i zachodach księżyca” rozmowę Tadeusza Konwickiegom z jasnowidzem, ojcem Czeslawem Klimuszką. Naciskany pytaniami o przyszłość Polski, jasnowidz długo wzdragał się jak przed świętokradztwem, ale wreszcie:

„Chłopcy, będzie dobrze. Przed Polską widzę pięćdziesiąt ta-a-kich lat! (…) Nadchodzi czas Polski i upadku jej wrogów. Przed Polską widzę jasność i wstępowanie do góry”.

Byłem wściekły, iż Konwicki z Klimuszką naigrawają się z takich, jak ja. Był to czas Breżniewa z Susłowem i Jaruzelskiego z Kiszczakiem. Lecz kto miał rację? Oczywiście, Konwicki z Klimuszką.

Dziś nie potrzeba daru jasnowidzenia, by stwierdzić, że Polska zaczęła „wstępowanie do góry”. Wystarczy odrobina dystansu do szaleństw codzienności. Wielu ludzi jeszcze na to nie stać. Zwłaszcza niektórzy emigranci polityczni traktują każdą pochwałę Polski jak osobistą obrazę. Łatwo domyślić się powodów. Po publikacji szkicu „Koniec żartów” („Plus Minus” nr 8/99) krytyk z Toronto oświadczył, że mój tekst „zazgrzytał atmosferą z czasów propagandy sukcesu”. Natomiast krytyk z Piszu wyraził w liście nadzieję, że żadna redakcja w przyszłości nie udostępni mi swych łamów. Mówienie o Polsce bez plucia grozi moralnym linczem.

Kończę cytatem ze źródła, tradycyjnie nie sprzyjającego Polakom. Wielki kanadyjski dziennik „Globe and Mail” przez lata prowadził kampanię przeciw rozszerzaniu NATO na wschód. W opinii dziennika Polska była przykrym nieporozumieniem wobec wielkiego zadania obłaskawienia Rosji. Ubiegłej jesieni dziennik zmienił ton, zaś w kilka dni po przyjęciu Polski do NATO w marcu br., komentator spraw międzynarodowych, Marcus Gee, opublikował wielki artykuł, z którego przytoczę tylko tytuł i wstęp:

„Polska – fenomenalny powrót na scenę”.

„Co staje wam przed oczami, gdy słyszycie słowo »Polska«? Przegrane szarże kawaleryjskie? Chamskie żarty? Wąs Lecha Wałęsy? Zmieńcie zdanie. W dziesięć lat po klęsce komunizmu Polska przeżywa renesans, który na zawsze pogrzebie te stereotypowe wyobrażenia o Polakach.”

Dołączenie Polski do NATO stanowi zwieńczenie dekady niesamowitego postępu, jakiego ten kraj dokonał we wszystkich dziedzinach. Po półwieczu sowieckiej okupacji, naród Kopernika i Chopina zajął należne mu miejsce wśród wolnych narodów Europy. Gospopdarka Polski rozwija się nieomal najszybciej w Europie. Jej kultura, jej język (czyli polszczyzna – J.J.) są w rozkwicie.”

Jeśli nawet Kanadyjczyk pzresadził, czy nie o to chodziło nam dziesięć lat temu?

Jerzy Jastrzębowski

Zdjęcie znalezione na strychu

WSPOMNIENIE

Marian Anderson i kapitan NKWD

Zdjęcie znalezione na strychu

JERZY JASTRZęBOWSKI

Nie dożyła wówczas Wielkanocy. Zmarła pięć lat temu, 8 kwietnia, w Portland, w stanie Oregon. Tylko bardzo starzy ludzie pamiętają, jak śpiewała Marian A nderson. Nikt nie wie, ile miała lat, gdy umierała.

Najwspanialszy kontralt naszego stulecia, córka murzyńskiej praczki i wozaka-węglarza, urodziła się w Filadelfii 17 albo 27 lutego roku 1897, albo 1899, albo 1902. Sama nie była pewna daty. Jej ojciec nie umiał nawet doliczyć się swych dzieci. Słownik Biograficzny Biblioteki Kongresu USA i Słownik Muzyczny Grove podają rok 1902. Inne poważne źródła obstają przy wcześniejszej dacie.

Podobno po raz pierwszy zaśpiewała, gdy miała trzy lata; pierwszy publiczny recital dała pięć lat później. Honorarium wyniosło pół srebrnego dolara i Marian twierdziła, że już nigdy potem nie czuła się tak zamożna, jak wówczas.

Odmówiono jej wstępu do szkoły muzycznej — była Murzynką. Lecz członkowie Kościoła baptystów, w którym śpiewała co niedzielę, złożyli się po parę centów, zaś włoski imigrant-nauczyciel śpiewu docenił talent dziewczynki. W 1925 roku wygrała konkurs w Nowojorskiej Filharmonii i świat stanął przed nią otworem.

Świat tak — lecz nie cała Ameryka. W 1939 r. była już sławą, gdy ultrakonserwatywna organizacja Cór Amerykańskiej Rewolucji odmówiła wynajęcia swej Sali Konstytucyjnej na występ Anderson. Nie mogła w stolicy czarna śpiewać dla białych.

Wówczas zdarzył się cud. Eleanor Roosevelt z hukiem rzuciła honorową legitymację członkowską Cór i skłoniła władze miejskie do zorganizowania koncertu pod gołym niebem, na placu przed pomnikiem Abrahama Lincolna. Zachowały się zdjęcia i zapis dźwięku: siedemdziesiąt pięć tysięcy słuchaczy, biali z czarnymi pospołu, płaczących ze wzruszenia, gdy z kruchej figurki u stóp kamiennego Abe płynęły zaczarowane dźwięki Schubertowskiej „Ave Maria”, arii operowych, negro spirituals, wreszcie wstrząsające wykonanie pieśni „America, America”.

Ów koncert odbył się w niedzielę wielkanocną 1939 roku. Arturo Toscanini powiedział: „Taki głos, Marian, słyszy się raz na stulecie. Jesteś największą śpiewaczką świata. ” Jej głęboki, pulsujący kontralt swobodnie obejmował trzy oktawy.

Była największą śpiewaczką świata w swej kategorii głosu, lecz Metropolitan Opera zaprosiła ją na występy dopiero, gdy Marian miała 53 lub 58 lat. Śpiewała w „Balu maskowym” Verdiego i orkiestra kilkakrotnie przerywała grę, bowiem zagłuszały ją oklaski dla drobnej Murzynki. która pojawiła się na scenie.

Śpiew Marian Anderson był dla ruchu równouprawnienia czarnoskórych obywateli USA tym, czym w sensie politycznym były dlań przemówienia pastora Luthera Kinga. Elektryzowała tłumy, nie wypowiadając słowa o polityce. W czasie swego długiego życia coraz rzadziej słyszała pogardliwe uwagi o „śmierdzących czarnuchach”, „parszywych żydłakach”, „tępych Polaczkach”, „głupich Chińczykach”. Ameryka stawała się tym, czym jest obecnie — wspaniałym krajem.

* * *

Gdzie Rzym, gdzie Krym? Gdzie Marian Anderson, gdzie tytułowy kapitan NKWD?

W lipcu 1944 r. mój ojciec ściągnął rodzinę z letniska we wsi Zamlądz pod Otwockiem do Warszawy. Zamlądz leżał na wschód od Wisły. Od wschodu szła ofensywa Armii Czerwonej. Pogłoski mówiły o hordach Kałmuków na włochatych konikach. Dorośli uważali, że w mieście będzie bezpieczniej.

Ojciec zginął w gruzach Warszawy, reszta rodziny cudem uratowała się z masakry na Kolonii Staszica. Ironia historii: mordowali nas Kałmucy — pamiętam twarze — z brygady RONA, dowodzonej przez Polaka-renegata, byłego oficera Armii Czerwonej, hitlerowca Mieczysława Kamińskiego.

Natomiast mieszkańcy Zamlądza uchowali się bezpiecznie. Gdy zjechaliśmy na Wielkanoc 1945 r. (warszawskie mieszkanie było spalone) , opowiedzieli, jak było.

Późnym latem 1944 roku naszą letniskową willę zajął kapitan NKWD z ordynansem. Enkawudzista zachowywał się poprawnie, nikogo w okolicy nie zabił, ani nie a resztował. Bywał nieobecny całymi dniami. Gdy wracał, bywało — upijał się i wówczas strzelał z pistoletu do celu.

Jak na pijanego, sukinsyn miał cel niesamowity: odstrzelił szczyt ceramicznego balaska na zwieńczeniu dachu willi (można sprawdzić, ułomek sterczy do dziś) , odstrzelił też szczytowe pędy wielu sosen w okolicznym lesie. Pewnie do dziś nowi letnicy dziwią się, dlaczego tyle starych już sosen nie rośnie tam wzwyż. Siedzą przygarbione. Ja wiem, dlaczego.

Oficer zniknął zimą, gdy front przetoczył się za Wisłę, zaś po latach ja — ówczesny wyrostek — natknąłem się na schowek na strychu. Znalazłem zmurszałe walonki oraz, wetknięty w jeden z nich, stary egzemplarz „Life Magazine” z pieczątką „Czytelnia Ambasady USA w Warszawie”. Z okładki patrzyła na mnie kobieta o kruczych włosach i cerze koloru mlecznej czekolady; wewnątrz pisma — fotoreportaż z życia Marian Anderson.

W jaki sposób „Life” z ambasady znalazł ostatnie schronienie w starych walonkach enkawudzisty? Nikt tego już nie rozwikła i nie jest to ważne. Dla ówczesnego wyrostka zdjęcia murzyńskiej śpiewaczki były początkiem fascynacji wysoką kulturą amerykańską, która — w przeciwieństwie do błyskotliwej, lecz tandetnej popkultury — pozostaje mało znana wśród większości Polaków.

* * *

Marian Anderson nie miała dzieci. W swej autobiografii pod tytułem „My Lord, What a Morning” (O Panie Mój, cóż za poranek! ) napisała: „Misją mojego życia jest pozostawienie po sobie tego rodzaju wpływu, który umożliwi innym pójście mym śladem”.

Blokady dróg Jakuba Szeli

źródło: Nieznane

REPORTAŻ

Chłopi z kosami poklękali i zaczęli śpiewać „Święty Boże”. Gdy skończyli, zarzucili księdzu postronek na szyję.

Blokady dróg Jakuba Szeli

 

 

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Na szczyt docieramy sapiąc. Górę miejscowi nazywają Maga. Ze szczytu widać podtarnowską kotlinę pilzneńską między dwoma łańcuchami wzgórz. Edward Serwatka wspomina, jak jego nauczyciel, były podporucznik AK, tłumaczył dzieciom, iż ta część podkarpackiej Małopolski jest stara jak świat. Słowo „maga”, mówił, w języku Indoeuropejczyków oznaczało „wielka”. Nazwa góry przetrwała sześć tysięcy lat. Na szczycie zaś nauczyciel pokazywał dzieciakom ślady grodziszcza Wiślan z czasów, gdy o Piastach nikt jeszcze nie słyszał.

 

Podporucznik AK Stefan Janusz wiedział, co robi. Uczył niemieckiego, zaszczepił zaś dzieciom polski entuzjazm. Sądząc po składzie władz samorządowych i po nastrojach większości, okolice Pilzna przeszły jednym krokiem od AK od razu do AWS, choć nomenklaturowe pozostałości PRL również upominają się o udział w historii.

Ze szczytu Magi widać wieżę XIV-wiecznej fary w Pilznie, zaś u podnóża, całkiem blisko, XVI-wieczny kościółek w Dobrkowie. Tam nazajutrz, po sumie, proboszcz odczytuje ślubne zapowiedzi i już wiem, że jestem istotnie w rdzennej Polsce: nazwiska nie udawane, żadne tam -ski lub -cki, tu koligacą się rody Rybów i Skowronów, Jałowców, Ćwików i Pietruchów, obecne są rody Serwatków i Pieczonków, błogosławił ich do niedawna śp. ksiądz Worek. Przecież, przypomina Edward Serwatka, piechotę w bitwie pod Grunwaldem prowadził Kiełbasa. Jesteśmy z bardzo starej Polsce.

Gdy po Podniesieniu gruchnie odpowiedź „Bo Tyś jest Królestwem, potęgą i chwałą na wieki”, to jakby armatę naładował i przybił. Bieda w tym, mówią niektórzy księża, że chłopska armata, zdarza się, wypala w przeciwnym od oczekiwanego kierunku.

Bijta pana i plebana

Pilzno i sąsiednie wsie Parkosz, Dobrków, Strzegocice, Łęki Górne, wiele innych, były w 1846 roku ośrodkiem rabacji chłopskiej, znanej jako rzeź galicyjska.

Hasłem do rozruchów stało się zabicie austriackiego burmistrza Pilzna w nocy z 18 na 19 lutego przez grupkę polskich spiskowców szykujących się do powstania. Wśród szlachty galicyjskiej przygotowania powstańcze trwały od miesięcy. Również od miesięcy szykowała się austriacka administracja, a zwłaszcza tajna policja, by „polską ruchawkę” stłumić bez angażowania wojska. Udało się to tak dobrze, iż sami Austriacy przestraszyli się.

Jakub Szela miał w chwili wybuchu rabacji 58 lat, czyli według ówczesnych pojęć był starcem. Sam podobno nie mordował, lecz dyrygował. Wśród chłopów cieszył się mirem od dawna, bodaj od wojen napoleońskich, gdy odrąbał sobie dwa palce u lewej dłoni, aby uniknąć branki do wojska. Austriacy doceniali jego odwagę, upór i autorytet wśród chłopstwa. Wkrótce po zakończeniu rabacji, policja przeniosła Jakuba Szelę z jego rodowej wsi Smarżowa do Tarnowa, gdzie odznaczono go austriackim medalem zasługi ze wstęgą, osadzono w luksusowym areszcie domowym, po czym przesiedlono pod eskortą na Bukowinę, przy dzisiejszej granicy ukraińsko-rumuńskiej.

Okoliczności klęski niedoszłych powstańców są dziś oczywiste. Konspirujący odłam szlachty był dokładnie spenetrowany przez austriacką agenturę. Po drugie, i znacznie ważniejsze, nędza bytowania galicyjskiego chłopstwa była tak straszna, że dzisiejszy chłop polski – na szczęście – nie ma o niej wyobrażenia. 150 lat temu zachodnia Galicja była najbardziej przeludnionym z wiejskich rejonów Europy. W latach nieurodzaju śmierć głodowa była na porządku dnia, zaś niektóre ówczesne źródła donoszą o przypadkach ludożerstwa. Ucisk chłopa przybierał postaci karykaturalne. Marian Morawczyński („Rzeź 1846 r.”, Tarnów, 1992 r.) podaje przykłady: Michał Sokół z Głobikowej wszedł na pańskie pokoje nie zdjąwszy kaszkietu. Za karę przywiązano go do jodły i rozpalono pod nim ognisko, aż mu „brzucho pękło”. W Pustkowie we dworze młócili chłopi zimą groch. Z rozkazu hrabiego młócili boso, aby butami nie gnieść grochu. Chłop pańszczyźniany pracował „od skowronka do żaby”, czyli od wschodu do zachodu słońca, za folgowanie w pracy wyliczano mu rózgi buczynowym prętem. Prawo chłosty rząd zniósł po rabacji.

Najważniejszym jednak tłem buntu chłopskiego było rozszczepienie ówczesnej społeczności (społeczeństwa obywatelskiego oczywiście nie było) w stopniu trudno dziś wyobrażalnym. Chłop galicyjski dzielił znany sobie świat na dobrotliwego „cysorza” z urzędnikami, na uciskających go „Poloków”, czyli szlachtę i część księży, na Żydów, mieszczan oraz „tutejszych”, czyli chłopów. Żaden „Polok” nie był mu sojusznikiem. Zachowało się ówczesne powiedzenie: „w dawnych latach panowie polscy się ze sobą bijali, a chłopom wtedy włosy trzeszczały”. Gdy zimą 1846 roku austriacka agentura puściła między chłopstwo plotkę, że panowie szykują wojnę, bo chcą chłopów wymordować, chłopi uwierzyli natychmiast.

Komisarz Joseph Breinl w Tarnowie wypłacał podobno 5 złotych reńskich za dostawienie żywego szlacheckiego spiskowca, 10 reńskich za martwego. Dostawców nie zabrakło.

Czy były blokady dróg?

Tak. Chłopskie oddziały blokowały zwłaszcza przejścia przez mosty. W księdze zmarłych jednej z parafii w Dębicy zachował się opis (cytuję za Morawczyńskim) zabójstwa Dominika Reya (potomka Mikołaja z Nagłowic): uciekający ze swych dóbr w Przyborowie „przez chłopów i mieszczan na drodze królewskiej tu na moście napadnięty, okrutnie zamordowany”. Podobno ulubioną metodą uśmiercania było rozciągnięcie szlachcica na ziemi i młócenie go cepami. Straszna musiała to być nienawiść!

W Strzegocicach przy drodze figura Chrystusa Frasobliwego nosi u stóp żałobną inskrypcję w starej kaligrafii.

„Módlcie się za duszę Erazma Józefa, Pana;

Boże przebacz im, bowiem nie wiedzieli, co czynią.

Dnia 20 lutego 1846 roku”.

O dzień wcześniej, podobno pod osobistym nadzorem Szeli, we wsi Siedliska-Bogusz chłopi wymordowali kilka osób z rodziny Stanisława Bogusza, 86-letniego wówczas byłego dostojnika Pierwszej Rzeczypospolitej, wraz z nim samym, rozpłatanym zdobyczną szablą. Na pilzneńskim cmentarzu stoi kopczyk z głazów spojonych cementem ze strzelistym aktem wdowy proszącej Boga o miłosierdzie i ukojenie bólu.

W tychże Siedliskach ksiądz proboszcz Jurczak zostawił osobiste wspomnienie owej fatalnej nocy, wspomnienie, które zasługiwałoby na umieszczenie w księdze Guinnessa. Gdy chłopi, po rabunku we dworze, wpadli do kościoła, proboszcz wystawił puszkę z Najświętszym Sakramentem i zaintonował litanię. Chłopi z kosami poklękali i zaczęli śpiewać „Święty Boże”. Gdy proboszcz skończył i odchodził od ołtarza, zarzucili mu postronek na szyję, chcąc go powiesić. Darowali mu życie po usłyszeniu uwagi jednej z kobiet, że jeśli księdza zabiją, nie będzie komu odprawiać nabożeństw, bo biskup nieprędko nowego przyśle.

Przykład powyższy wzięty jest ze wspomnień doktora Adama Bogusza, wnuka Stanisława, drukowanych („Historya rzezi 1846 r.”) w styczniowym, kwietniowym i majowym numerach rewelacyjnego miesięcznika regionalnego „Wiadomości Brzosteckie”. Nie ma obawy o zachowanie polskiej kultury, dopóki takie miejscowości, jak Brzostek i Pilzno dbają o swoją spuściznę. Trzeba jedynie zaznaczyć, że pamiętniki i opisy pozostawione przez członków stanu szlacheckiego są niezwykle stronnicze: z reguły pomijają sprawę nędzy i krzywdy chłopskiej, koncentrując się wyłącznie na krzywdzie szlacheckiej. Szela zaś był niepiśmienny i pamiętników nie zostawił.

Nadal krzywda chłopska

„Tu u nas, w Łękach Górnych, chłopi też wówczas pogonili księdza, ale zdołał uciec”. Z proboszczem parafii św. Bartłomieja, ks. Franciszkiem Pacholikiem, oglądam w telewizji powitanie Jana Pawła II w Gdańsku. Wcześniej ksiądz oprowadzał mnie po swym drewnianym kościółku z XVI wieku (nowy, ogromny, muruje się nieopodal); pokazywał przepiękne dębowe barokowe stalle, tak wyświecone przez pokolenia kolatorów, że błyszczą niczym polerowany włoski orzech.

Tkwi tutaj jeszcze w ludzie pamięć o owych dawnych panach i pamięta się stare zawołanie „Bij pana i plebana”, mówi ksiądz Pacholik, sam z góralskiej chłopskiej rodziny spod Limanowej. Nie objawia się to już w kosach na sztorc, lecz raczej w odruchu nieufności. Bo, żeby ten lud był mściwy – to nie, ale uparty i pamiętliwy – to tak! Chłopom jest teraz bardzo ciężko. Przy ich obecnym wykształceniu, na pewno nie dopuszczą do dawnej sytuacji, gdy harowało się za kawałek chleba. Ta rabacja sprzed 150 lat odcisnęła w tych okolicach takie piętno, iż do dziś są wśród niektórych pozostałości: opór przed krzywdą. Chłop powinien móc żyć godziwie. Szela, kończy proboszcz, to była wzburzona krzywdą krew, plus prowokacja policyjna.

Prowokacje i kaźnie nie powstrzymały „Poloków” od działalności powstańczej w następnym pokoleniu. W bocznej kaplicy kazimierzowskiej fary w Pilznie zachowało się epitafium: „D. O. M. Pamięci Józefa barona Horocha, poległego 17 lutego 1863 r. w Miechowie za wiarę i ojczyznę w 18 roku życia”. Przekroczył kordon, aby polec! Dopiero w dwa pokolenia później, w legionach Piłsudskiego, wygasła różnica między „Polokami” i chłopami, zaś w wojnie bolszewickiej 1920 roku już wszyscyśmy byli Polakami.

Nadal krzywda, nadal Szela

Jedziemy do epicentrum tragedii z 1846 roku, do Siedlisk i do Smarżowej. Proboszczem parafii Siedliska-Bogusz jest ksiądz Jan Olchawski, również góral, lecz spod Sącza. Mówi, że do dziś zachowało się wśród parafian wspomnienie ówczesnego upodlenia ludzi. Wszak Szela do samego Wiednia jeździł na skargę i swą rację miał. Obie strony trzeba obciążyć winą za ówczesną rzeź, obie strony. Dziś rolnik ponownie jest doprowadzany do ostateczności. Wtedy było podobnie, tyle że chłop działał z poparciem policji.

Ksiądz nie chce powiedzieć, gdzie tu mieszka rzekomy potomek brata Jakuba Szeli, dziś podobno już informatyk, ale wciąż jeszcze w duszy chłop. Jedźcie do Smarżowej, mówi, miejscowi wam powiedzą, ja nie mogę, bo wiem, że on miał w życiu pewne przykrości.

W Smarżowej przed dawnym GS-em grupka piwoszy chętnie pokazuje miejsce po domu Jakuba Szeli. Nic nie pozostało, prócz paru dziczek z dawnego sadu. Wskazują też drogę do sąsiedniej wsi, gdzie – jak mówią – mieszka praprabratanek Jakuba ze swą matką.

Niestety, potomek rodu istotnie musiał mieć przykrości z powodu przodków. Obiecuję nie publikować jego imienia, adresu ani miejsca pracy, zachowując je do wiadomości redakcji. Spotkanie osiąga dramatyczny punkt w momencie, gdy rozmówca wykrzykuje: „Przecież pan jest gorszy, niżeli ten szlachcic w ČWeseluÇ!”, zaś jego stara matka, od początku nieufna wobec intruza, podchodzi z motyką w ręku.

W końcu jednak rozmawiamy, jak Polak z Polakiem, więc zapisuję: „Napisał o mnie Pałosz Jerzy w ČGazecie KrakowskiejÇ, ale niegrzeczny – po nazwiskach napisał, a o pozwolenie nie pytał. Co do mojego pochodzenia od Szeli, wcale mnie to nie interesuje. Różni ludzie reagują dziwnie, jakbym był Slobodan Miloszević, jakby nie wiedzieli, że rabacja powstała z wyzysku i gniewu ludzkiego. W Polsce tradycyjnie wszystko odbywa się kosztem prostego człowieka i teraz jest podobnie, znów dojrzewa podobna sytuacja co wówczas. Temat rabacji znów jest modny, bo odgrzewają go potomkowie szlachty, węszący ponowną okazję do zniewolenia prostego ludu. My w Polsce nie mamy dziś demokracji ani ludowej, ani obywatelskiej. Nasz ustrój to feudalny kapitalizm”.

Odjeżdżając w kierunku Pilzna i Parkosza podliczam, ile osób zginęło w czasie rabacji. W dwudziestu pięciu wsiach ziemi pilzneńskiej i brzosteckiej, objętych rachunkiem Morawczyńskiego, potwierdzono śmierć 142 osób. W innych rejonach Galicji, jeszcze parę setek. Garstka, w porównaniu z rzeziami etnicznymi następnego stulecia, jak choćby te na Wołyniu i w rozpadającej się Jugosławii. A przecież te bardzo dawne krzywdy i morderstwa zapadły w dusze jak kamień.

Przez samochodowe radio słychać wezwanie papieża, by usłyszeć „krzyk i wołanie biednych”. Co by tu zrobić?

Dzienniczek nielegalnej dziewczyny

źródło: Nieznane

EMIGRACJA

Jedyne, co zabrałam, to kilka zdjęć i listów

Dzienniczek nielegalnej dziewczyny

MARYNA MŁYNARZÓWNA

 

 

MARYNA NIENAWIDZIŁA SWOJEGO SŁUŻBOWEGO MUNDURKA

FOT. ARCHIWUM

Klaskaliby, gdyby żyli – profesorowie Florian Znaniecki i Józef Chałasiński żywo interesowali się losami polskich wychodźców w Ameryce i wyrastaniem polskiej inteligencji z chłopskiego korzenia.

Oto portret: Maryna Młynarzówna – dziewczyna z podkarpackiej wsi. Lat dwadzieścia kilka, bystra inteligencja. Zielone oczy. Figura i biust – jak usłyszała od swego mężczyzny – „najpiękniejsze w Europie”. Wykształcenie półwyższe – zarządzanie i marketing. Promesę amerykańskiej wizy turystycznej dostała jako studentka. Wyjechała w dziesięć dni po otrzymaniu dyplomu, który w Ameryce będzie mogła niestety zawiesić na gwoździu. Gdy spotkałem ją w hoteliku w Bieczu ubiegłego czerwca, powiedziała: „a cóż ja tu będę robić, do końca życia pracować w recepcji za 650 złotych miesięcznie?”. Wówczas poprosiłem ją o prowadzenie intymnego dzienniczka z pierwszych kroków na nielegalnym wychodźstwie, w polonijnym podziemiu w Ameryce.

Jerzy Jastrzębowski

Pożegnanie prawie bez słów

Szanowny Panie Redaktorze: Jak już wspominałam, w lipcu wybieram się do Stanów. Nie jest to szczyt moich marzeń, bo o Stanach nie mam najlepszego zdania. Nie wiem, skąd to się bierze, bo nigdy tam nie byłam. Wydaje mi się, że jest tam tylko pogoń za pieniądzem, w kontaktach ludzie doszukują się tylko interesu dla siebie, nikomu nie można ufać. Cóż, chyba za dużo naoglądałam się filmów!

Czwartek, 13.07.2000. Wyjechałam z domu. Czułam się tak, jakbym już nigdy miała tam nie wrócić. Wcześniej nawet nie obeszłam domu wkoło, żeby zapamiętać. Łzy! Na lotnisku pożegnanie z całą rodziną. I znów łzy! Pożegnanie prawie bez słów. Wsiadłam do samolotu, klamka zapadła. Całe moje dotychczasowe życie zostawiłam, koleżanki, kolegów, rodzinę. Jedyne, co zabrałam, to kilka zdjęć i listów.

Gdy już siedziałam w samolocie, było mi wszystko jedno, co będzie się działo, ale to było chyba działanie środków uspokajających.

Piątek, 14.07. Jechałam do Ameryki, wszyscy mi zazdrościli. Ale z mojej strony w wyjeździe tym nie było ani iskry radości.

Lot był długi, ale całkiem przyjemny. Zobaczyłam z góry Grenlandię, zobaczyłam Amerykę i wtedy dopiero dopadły mnie mieszane uczucia: strachu, obawy, przerażenia przed nieznanym, tęsknoty za tym, co zostało już bardzo daleko. Czułam się tak bezbronna. Wylądowaliśmy. Odprawa wizowa i już pierwsza porażka. U końca długiej kolejki po wizę – suka mówiąca po polsku, ale przeciwko Polakom. Zobaczyła, że promesa studencka, wbiła mi wizę tylko na miesiąc. Mówi: jak na studentkę miesiąc starczy na turystyczne zwiedzanie. O dyskusji nie było mowy. Trudno, miesiąc czy rok, i tak nie mam zamiaru wracać.

Wyjechali po mnie kuzyni, jakoś znaleźli mnie w tłumie, zabrali do samochodu. To, co widziałam po drodze, jadąc do ich domu, już mi się nie podobało. Kilka razy byłam w Warszawie, ale to tutaj ogromne jakieś, straszne, jedna dzielnica większa chyba od całej Warszawy, i strasznie obco, choć napisy na sklepach nawet po polsku. W domu powitali mnie serdecznie, zapewniając, żebym się o nic nie martwiła.

Sobota, 15.07. Piszę na szybko, bo wujek czeka na mnie. Na razie jestem oszołomiona, ale raczej nie podoba mi się. Nie mogę nigdzie za bardzo wyjść, bo nic nie znam. Nie pracuję, czas mi się dłuży. Najgorzej jest rano i przed południem. Wszyscy idą do pracy, ja zostaję sama i ogarnia mnie wielki strach, że nie potrafię ułożyć sobie tutaj życia. Z drugiej strony, nie bardzo mam po co wracać do Polski.

Środa, 18.07. Dziś zdecydowanie mam lepszy humor. Przyjęli mnie na prawo jazdy (duży sukces!), zdałam testy pisemne. Poszłam nawet na małe zakupy. Ktoś o mnie pamięta, dzwoni, podtrzymuje na duchu.

Czwartek, 20.07. Zdałam prawo jazdy. Cieszyłam się bardzo, do czasu. Nie udało się normalnie wyrobić social security, to jak u nas dowód osobisty. Można im w biurze długo tłumaczyć, jak oni mają swoje przepisy i koniec. Zdołowało mnie to okropnie. Wczoraj Ameryka zaczynała mi się odrobinę podobać, ale dzisiaj najchętniej spakowałabym walizki i wróciłabym do domu. Zawsze myślałam, że jestem odporniejsza na niepowodzenia, ale gówno prawda. Leży przede mną gazeta z ogłoszeniami, ale nawet nie mam ochoty przeglądać. Nigdy nie miałam dużo szczęścia, na wszystko musiałam zapracować, nic samo nie przychodziło, ale już los mógłby się wreszcie odmienić. To jest niesprawiedliwe.

Sobota, 22.07. Dzień jak co dzień. Wieczorem pojechaliśmy do znajomych. Było całkiem miło. Spotkałam się z kolegą, z którym w Polsce znaliśmy się bardzo dobrze, dużo razem imprezowaliśmy i wtedy nigdy nie sądziłam, że spotkamy się w Ameryce. Było jeszcze kilku innych gości, jeden nawet bardzo chciał się ze mną umawiać, ale ja mam Ukochanego. I teraz brakuje mi go bardzo, bardzo, i tęsknię za nim jeszcze bardziej. Cholera mnie bierze, jak widzę, jeden jest z żoną, inny z dziewczyną, a ja, mimo że mam mężczyznę, to nie mam. Nie mogę go dotknąć, wziąć za rękę, przytulić się.

Niedziela, 23.07. Przeszedł kolejny dzień. Byłam na jakimś polskim pikniku. Nie podobało mi się. Grał zespół, jedni siedzieli z rodzinami na obrzeżach, opalali się, inni łazili bez celu, jeszcze inni upili się, skakali pod sceną, polewali się piwem i tłukli się nawzajem. Przykre jest tylko to, że to Polacy. Zaczęłam nawet rozglądać się za jakimś ciekawym facetem, ale wśród tego tłumu nie widziałam nikogo takiego. Mężczyzną, który najbardziej i nieustannie mocno mnie interesuje, jest mój Ukochany i obawiam się, że tak będzie jeszcze bardzo, bardzo długo.

Dziś moi wujkowie stwierdzili, że jestem kobietą na 100 procent, więc pewnie trafi mi się jakiś beznadziejny drań. Biorąc pod uwagę stan obecny, jakże bardzo się mylą, a co będzie w przyszłości? Czas pokaże.

A teraz siedzę właśnie i płaczę, bo przede mną kolejna samotna noc. Gdzie jesteś, Mój Miły?

Szłam ulicą i modliłam się

Poniedziałek, 24.07. Wracałam od koleżanki pieszo wieczorem. Myślałam, że od czasu do czasu ktoś będzie szedł chodnikiem, ale przez pół godziny mojego spaceru nie spotkałam nikogo. Za to z samochodu zaczepiał mnie cały czas jakiś natręt. Szłam tą ulicą i modliłam się, żeby być już w domu.

Załatwiliśmy (chyba) social security. Póki co, pozbyłam się paszportu i 1000 dolarów, ale może coś z tego będzie.

Środa, 26.07. Byłam dziś pierwszy dzień w pracy w Ameryce. Nie byłoby tak źle, gdyby nie to, że to w kuchni, czyli praca o jakiej zawsze marzyłam. Poza tym na papierach jakiejś Sylwii Młynarz. Ta praca oparta jest na jednym wielkim krętactwie i oszustwie. Już sama nie wiem, co mam mówić, żeby za każdym razem nie opowiadać czegoś innego. Praca mi się nie podoba – sześć dolarów za godzinę i mało godzin w tygodniu – nie zarobię na przeżycie, ale jak mówi Ktoś, komu ufam: początki zawsze są ciężkie, nie trzeba się zrażać.

Czwartek, 27.07. Drugi dzień pracy w firmie cateringowej za mną. Było już trochę lepiej, poza tym, że cały czas denerwuję się, że Stara poprosi o tę zieloną kartę, której nie mam, że sprawdzi dokładnie te dokumenty.

Wytłumaczyłam już sobie, że od czegoś trzeba zacząć, lepsze to niż nic, z czasem będzie lepiej i z pracą, i z pieniędzmi i jakoś zacznę stawać na nogi. Niestety, przychodzi to małymi kroczkami, ale mam nadzieję, że do przodu.

Niedziela, 30.07. Jest niedziela, późne popołudnie. Siedzę w domu, sama, i już nie mogę się doczekać, kiedy ten dzień się skończy.

Jest tak, jak myślałam w Polsce, obawiałam się o moje życie towarzyskie i związane z tym samopoczucie. W Polsce o tej porze nie siedziałabym sama w domu i gapiła się w telewizor. A tutaj, dokąd mam iść?

Może nie tęsknię tak bardzo za rodziną, bo ciągle byłam poza domem, w szkole, w internacie, i byłam do tego przyzwyczajona, poza tym w domu bywało różnie (z ojcem nie mogłam się porozumieć). Brakuje mi, sama nie wiem czego. Jakoś nie wyobrażam sobie, że mogłabym spotkać tutaj kogoś, z kim mogłabym planować wspólne życie, pomijając już to, że aktualnie nie jestem zainteresowana żadnym facetem.

Och, zaczynam już smęcić, ale taki mam dziś nastrój i w tym momencie oczy zachodzą mi łzami. Nienawidzę takich dni, nienawidzę siebie w takim stanie.

Poniedziałek, 31.07. Minął kolejny dzień. Pomyślałam sobie, nieskromnie zresztą, że byłabym dobrą żoną. Widzę to teraz, gdy mam w domu dwóch mężczyzn, kuzynów, o których muszę dbać.

Wtorek, 1.08. Dziś w pracy, płacząc nad cebulą, zastanawiałam się, co byłoby, gdybym nie zakochała się w Moim Mężczyźnie. Jak wyglądałaby teraz nasza znajomość? Gdyby do mnie nadal pisał listy, byłoby mi bardzo miło, czasem pewno by zadzwonił, ale po jakimś czasie przecież by mu się znudziło. Cieszę się więc, że stało się inaczej i teraz doceniam jeszcze bardziej to, że to właśnie mnie wyróżnił i wybrał.

Obserwując liczne grono swoich koleżanek, muszę przyznać, że żadnej z nich nic takiego się nie przydarzyło. Co prawda, miały chłopaków, ale teraz widzę dokładnie różnicę pomiędzy ich miłością a miłością Mojego Mężczyzny. Mój Mężczyzna – uwielbiam używać tego określenia. I teraz marzę o tym, aby przytulić się do niego tak mocno, mocno!

Moje pierwsze pieniądze

Czwartek, 3.08. Dziś dostałam czek na 186 dolarów. Moje pierwsze zarobione pieniądze w Ameryce. Co prawda jestem rozczarowana sumą, ale mam nadzieję, że będzie lepiej. Sądzę, wiem, że mogłabym pracować więcej. I wcale nie chodzi o obsesję na punkcie pieniędzy (co nagminnie tu obserwuję), ale chciałabym nareszcie się usamodzielnić. Czuję, że w Polsce byłam mniej zależna od innych, miałam większą swobodę niż tutaj. Na razie zaciskam zęby, nie narzekam (tak za bardzo) w nadziei, że z czasem to się zmieni.

Niedziela, 6.08. Jest niedzielne popołudnie. Nienawidzę niedziel. Byliśmy w kościele, ugotowałam obiad, zadzwoniłam do domu, a teraz siedzę sama.

Wczoraj była impreza u wujka Romka. Zdenerwował mnie bardzo. On mnie traktuje jak 13-letnie dziecko, które jeszcze nic nie widziało i o niczym nie ma pojęcia. Za to on jest mądry i najmądrzejszy, bo od dwudziestu lat jest w Stanach. Pojechałam z chłopakami z pracy nad jezioro, a według niego (wujka) to chyba jest przestępstwo, bo on nie ma czasu na leżenie na plaży jak ja, a jest tutaj już od dwudziestu lat. Ponadto pewnie na tej plaży się zakochałam i znów będzie ze mną problem, bo o domu już nie wspomnę i do mamy pewno nie zadzwonię. W ogóle wyprowadza już mnie z równowagi.

Poza tym marzę o tym, aby zamieszkać już osobno, gdzie nie musiałabym się spowiadać, o której idę do ubikacji i czy będę tam 5 czy 20 minut. Już się martwię, co będzie, gdy zjawi się wreszcie Moje Słońce. On tak bardzo różni się od nich.

Mojego Mężczyznę uważam za najmądrzejszego i dumna jestem z tego, że jest to Mój Mężczyzna, cała reszta dla mnie się nie liczy.

Czwartek, 10.08. Przyszła dziś dla mnie karta social security. Bardzo się ucieszyłam z tego powodu, bo: 1. Wiem, że nie wydałam tych pieniędzy na nic (mam kawałek papieru); 2. Mogę zacząć szukać pracy jako Maryna, nie Sylwia czy inna jakaś; 3. Nie będę już musiała prosić wujka o przysługę w załatwianiu tego „kawałka papieru”.

Co jeszcze z rzeczy ważnych?

1. Z każdym dniem mocniej kocham. Skarbie, dzięki Tobie świat jest dla mnie piękniejszy.

2. Od jutra (jak zawsze – od jutra) zaczynam się odchudzać.

Niedziela, 13.08. Minął miesiąc od mojego przyjazdu tutaj. Zleciało, nie wiem kiedy. Szczerze mówiąc, myślałam, że będzie gorzej, że będę bardziej tęsknić za domem, znajomymi, ale nie jest tak tragicznie. Przyzwyczajam się już do życia tutaj. Samo miasto nie przeraża mnie już tak bardzo, jak miesiąc temu. Rodzina też stara mi się pomóc, chcą dla mnie jak najlepiej, ale nie znają mnie bliżej i nie bardzo wiedzą, co dla mnie jest ważne. Byliśmy dzisiaj w The Field Museum i gdy tak chodziliśmy zwiedzając, chociaż było miło i czasem zabawnie, to jednak czegoś mi tam brakowało. Przypomniała mi się moja ostatnia wizyta w muzeum (8 lipca, Tarnów). Byłam tam z kimś ważnym dla mnie. Mój Boże! Tego mi brakuje, za tym tęsknię.

Piątek, 18.08. Dziś dostałam mój drugi czek: 368 dolarów za dwa tygodnie pracy. Jestem jeszcze bardziej załamana niż pierwszym. Co z tego, że mogę spać do 9.00 i o czwartej już jestem w domu. Od poniedziałku chyba pójdę do innej pracy (do sklepu). Wiedziałam, że przyjeżdżam tutaj nie na wakacje tylko do pracy. Moim motorem do pracy są pieniądze, które pozwolą mi na własne mieszkanie.

Niedziela, 20.08. Z tej pracy w sklepie nic nie wyszło. Radość była przedwczesna. I znów nerwy związane z szukaniem pracy. Ta ciągła niepewność jest gorsza od tęsknoty za domem czy znajomymi.

Niedziela, 27.08. Minęła kolejna niedziela. Było nawet wesoło. Świętowaliśmy odpust w Czermnej. Trochę wypiliśmy (wujkowie odrobinę więcej). Oczywiście, nie mogło się obyć bez rodzinnej dyskusji na temat moich spraw miłosnych, które są skomplikowane. Już nie wiem, czy to tylko i wyłącznie ich ciekawość, czy zależy im na moim szczęściu. O niczym innym bardziej nie marzę, jak o tym, żeby Moje Szczęście do mnie przyjechało.

Wczoraj byłam na weselu amerykańskim – jako obsługa, oczywiście. Muszę przyznać, że wesela w Polsce bardziej mi się podobają. Tutaj wszystko jest piękne tylko dla kamery, do zdjęć. Poza tym chodzi przede wszystkim o zrobienie interesu na przyjęciu weselnym.

Moje wesele będzie w Polsce, będą na nim przyjaciele, rodzina i zabawa będzie trwała tak długo, jak goście będą chcieli się bawić.

Znów mniejszy czek

Środa, 6.09. Przez trzy dni obchodziłam swoje urodziny: byłam w zoo z kolegą z pracy, byłam na polskim pikniku, a dziś wieczorem byłam w parku na huśtawkach. Dziś po pracy byłam wściekła, bo szefowa dała mi jutro wolne. Znów będzie mniejszy czek! Żeby się wyżalić, zadzwoniłam do Mojego Słoneczka i on jak zawsze mówił mi tak słodkie rzeczy, że złość mi przeszła. Skarbie, gdy to będziesz czytał, pamiętaj, że kocham Cię jak nikogo innego.

Niedziela, 24.09. Wczoraj znów zaczęłam szukać dodatkowej pracy. Byłam na rozmowie w sklepie, w poniedziałek mają mi dać odpowiedź. Sprzątanie, przy którym tak bardzo się upierałam, też już zaliczyłam. Pracowałam jedną noc, spałam dwie godziny i poszłam do zwykłej pracy. Ale po tym jednym dniu odpuściłam. Myślę, że już za bardzo przyzwyczaiłam się do tej mojej pracy i powoli zaczynam wsiąkać. Wiem, że to są małe pieniądze, ale nie chcę już przeżywać stresów związanych z szukaniem pracy, potem z przyuczaniem się do nowej pracy. Muszę jednak to robić, aby ruszyć do przodu.

Poniedziałek, 25.09. Czekałam na telefon w sprawie pracy i oczywiście nic. Ale dzień miałam radosny, bo Mój Kochany zrobił mi dużą niespodziankę dzwoniąc rano z Polski.

Wtorek, 26.09. Kolejne rozmowy w sprawie pracy. Jakoś nie mam szczęścia, bo albo szefa nie ma, albo już kogoś mają na wolne miejsce.

Czwartek, 5.10. I znów nici z nowej pracy. Nie potrzebują mnie w tym pieprzonym sklepie. Straciłam jeden dzień pracy, po to, aby tam iść się szkolić. Myślałam, że z tego coś już będzie, ale za wcześnie się cieszyłam. Czuję lekki niesmak i rozczarowanie, że nawet do sklepu się nie nadaję. Czyżby było aż tak źle ze mną?!

Niedziela, 15.10. Znów dawno nie pisałam. Pracuję teraz znacznie więcej w moim cateringu, mam mniej czasu i ochoty na zabawę, ale wczoraj bawiłam się przednio. Edyta zorganizowała wypad. Było miło i fajnie, ale dziś w głowie mi nadal huczy (wypiłam tylko dwa hawajskie drinki).

Sobota, 21.10. Jest 8 wieczorem. Wróciłam z pracy i siedzę w domu. Wczoraj wieczorem byłam w knajpie oglądać walkę Gołoty z Tysonem. W knajpie bardzo mi się nie podobało. Było chyba z dziesięć kobiet, reszta to faceci, patrzący wygłodniałym wzrokiem na przechodzące kelnerki. Widok raczej żałosny. Walka też żałosna, więc wróciłam do domu rozczarowana.

Mój Kochany jest cudowny. Rozpieszcza mnie telefonami i gdyby mnie teraz zostawił, nie wiem jak poradziłbym sobie ze swoim złamanym sercem.

Niedziela, 5.11. Beznadziejny dzień. Kuzyni Beata z Mirkiem znów mają ciche dni. Ta atmosfera udziela się wszystkim. Ja czuję się jak po imprezie. Wypiłam wczoraj chyba trzy drinki i upiłam się. Wieczorem byłam z Wojtkiem w kinie. Poza tym dostałam w pracy czek. W październiku wreszcie zarobiłam jakieś przyzwoitsze pieniądze: za cały miesiąc wypadło 1586 dolarów brutto. Od tego szefowa odciąga 20 procent podatku. Na rękę zostało tego 1278 dolarów. Jak widać, nie majątek.

Poza tym Czech Zdenek odchodzi od nas z pracy. Czuję się tak jakoś dziwnie, bo od początku starał się jakoś mi pomagać w pracy i w ogóle. Dużo rozmawialiśmy o życiu, o kobietach i mężczyznach. Będzie mi go brakowało.

Nienawidzę służbowego mundurka

Poniedziałek, 6.11. Pogoda jest fatalna. Ja czuję się fatalnie. Życie jest bez sensu. Kocham. I co z tego?!

Poniedziałek, 13.11. Chyba jestem zaziębiona, bo kicham. W sobotę mieliśmy w pracy wypadek. Jechaliśmy firmowym busikiem z towarem na imprezę, kiedy stuknął nas jakiś samochód. Musieliśmy czekać na policję. Jak na złość mróz, a ja w moim „służbowym mundurku” – granatowa spódniczka do kolan (nienawidzę jej), kołnierzyk z białą lamówką, białe tenisówki. Z nogi na nogę przestępowałam z zimna, a trochę też ze strachu, żeby policjant nas za bardzo nie sprawdzał. Ale jemu to nawet do głowy nie przyszło. Poza tym dostałam pierwszą podwyżkę. Będę zarabiać sześć i pół dolara za godzinę.

Środa, 15.11. Jestem w dobrym nastroju. Przed chwilą rozmawiałam z Moim Najdroższym. Po jego telefonach albo zanoszę się od płaczu, albo jestem w radosnym nastroju. Poza tym coraz więcej pracuję, co mam nadzieję, będzie widoczne na czeku. Wysłałam paczkę świąteczną do domu i cieszę się, że sprawi im to chociaż trochę radości.

Wtorek, 21.11. Minął tylko tydzień, a zmieniło się w moim życiu tak wiele. A wszystko tylko dlatego, że znajomi znaleźli mi narzeczonego. W sobotę byłam z nim na imprezie. Bawiłam się nawet dobrze. Ale w poniedziałek coś we mnie pękło (…).

W pracy szefowa zapowiedziała, aby nie planować sobie żadnych rodzinnych ani towarzyskich okazji na grudzień, bo zwłaszcza dwa ostatnie tygodnie będziemy pracować przy imprezach „na okrągło”, włącznie z Wigilią i sylwestrem. Tylko dzień Bożego Narodzenia będzie wolny. Może wreszcie uda mi się zarobić dwa tysiące dolarów za cały miesiąc.

Sobota wieczór, 2.12. Mam Mojego Mężczyznę!!! Przestaję pisać, bo papier pęknie!

Maryna Młynarzówna

Postscriptum reportera

Papier nie pękł – łóżko pękło. Wkrótce po Wielkanocy w jednym z polskich kościołów w Chicago, Maryna oddała swą rękę (serce oddała wcześniej) dzielnemu i równie jak ona nielegalnemu, młodemu „Kurpsiowi” znad Narwi. Ryszard remontuje domy Amerykanom. Wyremontował też swój – dla młodej żony.

Na tle ołtarza figura Maryny może komuś wydawała się z lekka zaokrąglona. Jeśli będzie dziewczynka – dadzą jej Julia, jeśli chłopczyk – Mikołaj. Planują mieć dwójkę.

Jeśli plan wykonają, Polska wyeksportuje do najbogatszego kraju świata – wyeksportuje nielegalnie, lecz skutecznie – czwórkę utalentowanej, dynamicznej młodzieży, która rwałaby się do roboty w kraju, gdyby miała co robić za godziwą zapłatę. Wyeksportuje za darmo.

Są też inne okoliczności ślubu i weseliska Maryny. Uroczystości odbyły się nie w Polsce, jak to sobie kilka miesięcy temu przysięgała, lecz w chicagowskiej sali, wynajętej dla 150 osób. W Ameryce wesele musi się opłacić. Opłaca się dopiero powyżej setki gości. Narzeczeni liczyli na to, że goście zrzucą się po 70-80 dolarów od osoby. I wszystko, oczywiście, było organizowane przez firmę cateringową, i wszystko odbyło się „dla kamery, do zdjęć”. Czyli wszystko nie tak, jak dziewczyna sobie wymarzyła. I gdy dodać do tego, iż wybrany do ślubu mężczyzna nie jest bynajmniej Ukochanym, za którym wcześniej miesiącami wzdychała, mamy losy ludzkie jak na patelni.

Nazwisko autorki zostało zmienione.

Pepys czy Pasek?

źródło: Nieznane

HISTORIE RÓWNOLEGŁE

Denerwujący jest dla Polaka obraz Anglii, kwitnącej w tym samym czasie, gdy upadała sarmacka Rzeczypospolita

Pepys czy Pasek?

 

 

źródło: Nieznane

PANORAMA LONDYNU NA SZTYCHU Z KOŃCA XVII WIEKU

FOT. (C) FLASH PRESS MEDIA

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Latem ubiegłego roku szliśmy piaszczystą drogą przez Gierwaty Szlacheckie w parafii Goworowo, na pograniczu Mazowsza i Kurpi. Wraz z bratem szukaliśmy śladów prapradziada, Wojciecha Bogumiła, który jako chłopiec w okresie wojen napoleońskich miał gdzieś z tej okolicy wywędrować za nauką i chlebem. Przystanęliśmy w zagrodzie, rozmawialiśmy z młodym człowiekiem. Wyglądał na inteligenta, mówił staranną polszczyzną. Jego ojciec ogradzał pastwisko dla krów. Spocony, siwiejący, nieogolony, zjawił się po chwili. Pytany o rody chłopskie w okolicy, roześmiał się:

– Panie, tu nie ma chłopów, tu przysiółek szlachecki. My Dobkowscy, nieopodal Strzemięccy, też szlachta. Niegdyś liczni byli w okolicy Mierzejewscy, ale ich już nie ma, na wojnach wyginęli. O tam – wskazał ręką – za drogą, pod borem znajdzie pan wioskę włościańską.

Słowo honoru, tak powiedział! Latem dwutysięcznego roku, na środku piaszczystej mazowieckiej drogi, usłyszałem język Jana Chryzostoma Paska.

Boczna koleina

Przez lata zastanawiałem się, kiedy doszło do ogromnego rozziewu pomiędzy sprawnością działania i wydajnością świata kultury polskiej, w której się wychowałem oraz świata anglosaskiego, do którego się przyuczyłem. Z uwagą obserwowałem wyższość, z jaką Polaków traktowali zwłaszcza Brytyjczycy. Wszyscy wiedzą, iż w 1940 roku polscy piloci mieli nie brać udziału w Bitwie o Anglię, ponieważ dowódca RAF-u nie wierzył, aby Polacy dali sobie radę w powietrzu. Skąd takie lekceważenie?

Cofnijmy się głęboko w czasie. W sensie zaawansowania cywilizacyjnego w połowie XVI wieku Polska nie pozostawała daleko w tyle za czołowymi wówczas ośrodkami Europy – północnymi Włochami, Niderlandami, Nadrenią. Anglia nie była nawet punktem odniesienia. Lecz wkrótce potem Rzeczypospolita trafiła w fatalną boczną koleinę, podczas gdy zachodnia Europa (w tym zwłaszcza Anglia) mknęła do przodu bitym traktem. Był to proces długotrwały. Kontakt straciliśmy chyba w ostatniej ćwiartce XVII wieku.

Ponownie przeczytałem dziennik Samuela Pepysa, współtwórcy brytyjskiego sukcesu, równolegle czytając pamiętnik Jana Chryzostoma Paska, uczestnika zmagań zbrojnych Rzeczypospolitej w drugiej połowie XVII wieku i świadka zmierzchu sarmackiego narodu. Zaskakujące wrażenie!

Postaci dramatu

Byli niemal równolatkami: Pepys urodzony w 1633 roku, Pasek podobno pod koniec 1636 roku. Pisali – Pepys na bieżąco, Pasek z pamięci – o tym samym okresie, zwłaszcza latach 60. stulecia. Obaj pochodzili z drobnej szlachty. Pepys nie wstydził się krewnych rzeźników, choć miał też krewnego lorda Sandwicha, który go ostatecznie wprowadził w sferę wysokiej polityki. Pasek do rzemieślnika w rodzinie z pewnością nie przyznałby się, lecz nie wstydził się faktu, iż ojciec jego, później zaś on sam, nie byli majętni i „dzierżawami chodzili”.

Pepys i Pasek mieli podobny „apetyt do widzenia świata”. Obaj na wypadki dziejowe patrzyli z własnego podwórka, lecz Pasek był prostym towarzyszem chorągwi pancernej (choć lubił udawać świetnego oficera), zaś Pepys, młody skryba w biurze swego krewnego patrona – późniejszego lorda Sandwich – doszedł do pozycji sekretarza stanu w Admiralicji i posła do Izby Gmin.

Pasek był niezwykle dumny ze swoich sporadycznych kontaktów z królami Janem Kazimierzem i Janem III Sobieskim. Dla Pepysa kontakty z królem były obowiązkiem służbowym. Jednak nie cechy osobowościowe, lecz raczej obraz krajów w tle obu autorów powoduje przygnębienie. Cóż za ogromna różnica!

Kraj Paska

Paskowi przyszło spędzić drugą połowę życia w okresie niezwykle ciężkiego kryzysu Rzeczypospolitej, z którego nie całkiem zdawał sobie sprawę. Widział konsekwencje wojen z Kozaczyzną i Tatarami z połowy wieku; brał udział w wojnach ze Szwecją, Moskwą, z Rakoczym oraz wkrótce potem w wojnie domowej. Potem przyszła wojna z Turcją i straszliwe lata zarazy, pustoszącej Rzeczypospolitą. Te sprawy widział i rozumiał. Nie rozumiał jednak rozległości i przyczyn ciężkiego kryzysu gospodarczego, który splótł się w jedno z kryzysem politycznym.

Ruszył już był eksport zboża rosyjskiego do Europy Zachodniej przez Archangielsk. Mimo znacznie wyższych kosztów transportu zboże to okazało się kilkakrotnie (!) tańsze od polskiego, eksportowanego przez Gdańsk i Elbląg. W ostatniej ćwierci XVII wieku eksport polskiego zboża spadł poniżej 50 procent poziomu z pierwszej ćwierci owego stulecia. Biorąc pod uwagę jednoczesny spadek cen, zmniejszenie się wpływów z tego eksportu było katastrofalne. Szlachta reagowała zwiększaniem obszaru zasiewów i wymuszaniem większej pańszczyzny. Efekt był łatwy do przewidzenia dla nas, żyjących obecnie, lecz kompletnie nieprzewidziany przez Paska i jemu współczesnych: jeszcze niższe ceny, jeszcze niższa wydajność pracy.

Ta ostatnia, niższa od zachodnioeuropejskiej nawet w najpomyślniejszym dla Rzeczypospolitej okresie XVI wieku, w dobie Paska weszła w regres zgoła katastrofalny. Według ustaleń prof. dr. Antoniego Mączaka z Uniwersytetu Warszawskiego, w pierwszym okresie z jednego zasianego ziarna czterech zbóż polski rolnik zbierał przeciętnie ok. czterech ziaren, rolnik niemiecki 4,4 ziarna, angielski – 4,6, rolnik w północnych Niderlandach – 7,5 ziarna. Sto lat później wydajność polskiego rolnika zmalała do 3,3 ziarna, podczas gdy niemieckiego wzrosła do 5,3, angielskiego do 9,8, zaś holenderskiego do 13,1 ziarna. Polska cofała się gospodarczo w tym samym czasie, gdy cała zachodnia Europa poza Półwyspem Iberyjskim szła ostro do przodu!

Do tego dochodziła zatrważająca sytuacja strategiczna kraju. Pasek zachwyca się „wiktoryją wiedeńską”, pisze odę na cześć poległego Franciszka Lanckorońskiego.

Słońce jest dobra sława,

którego promienie

Rozganiają w człowieku

wszelkie gnuśne cienie;

Kto się do sławy bierze,

jako w słońcu chodzi,

Bo go do tej jasności własna cnota

wodzi.

Byli towarzysze pancerni cnotliwego Paska bili Turków i Tatarów, tymczasem w Moskwie polskie poselstwo prowadziło piekielnie ciężkie rokowania po wojnie, którą Pasek – przekonany był o tym – wygrał z szumem i honorem. Jednak Rzeczpospolita miała ręce zajęte konfliktem z Turcją, a Moskwa, słowami Jana III, „czas dogodny ułapiła na swą stronę”. 6 maja 1686 roku, w zamian za wieczysty pokój, Rzeczpospolita zrzekła się ostatecznie Kijowa i całej Ukrainy Zadnieprzańskiej. Ziemie te, ongiś własność Rusi Kijowskiej, potem Litwy, przechodziły we władanie Wielkorusów. Co więcej, Jan III, zwycięzca spod Wiednia, musiał przyjąć upokarzającą klauzulę gwarancji moskiewskich w interesie prawosławia w całej Rzeczypospolitej. To już była jaskrawa ingerencja w wewnętrzne sprawy państwa polsko-litewskiego. Żaden z ówczesnych monarchów europejskich nie zgodziłby się na taką klauzulę.

Dlatego polski król, podpisując ją, płakał.

Pasek wiedział o tym, iż ziemie zadnieprzańskie już wcześniej zajęte były przez obce załogi, lecz czy wiedział o haniebnym traktacie z Moskwą i o płaczu króla? Z pamiętnika wynika, iż chyba nie. Oto, co zanotował pod rokiem 1686: „Zimy tego roku nie było nic (…). Kwiatki i trawy były, żyta jare siano, bydlę trawy się najadło (…) gęsi dzikie włóczyły się stadami wielkimi (…). Augusti (sierpnia) 7-go, naładowałem pszenicą czworo statków i poszedłem do Gdańska. (…) Król JMość i wojsko nasze chodziły na Budziaki i do Wołoch”. Pasek przegapił wydarzenie, od którego począł się, początkowo powolny, później coraz prędszy, ześlizg Rzeczypospolitej w kierunku podległości od Moskwy.

Fatalnym zbiegiem okoliczności Rzeczpospolita wygrywała bitwy, przegrywała wojny; zdarzyło się wygrać wojnę, wówczas przegrywano pokój.

Jak w tym czasie dawał sobie radę kraj Samuela Pepysa?

Kraj Pepysa

Anglia, znacznie później nazwana Zjednoczonym Królestwem, dawała sobie radę znakomicie, mimo ustawicznych wojen. Pod koniec XVII stulecia biła się z Holandią (trzykrotnie za życia jednego pokolenia) i Francją. Anglia wygrywała wojny, przegrywając bitwy; zdarzyło się przegrać wojnę, wówczas jej dyplomaci wygrywali pokój. Fakt, iż wyspiarze większość wojen prowadzili na morzu, nie był bez znaczenia. Fakt, że umieli wygrywać zarówno bitwy, jak i wojny morskie, był po części zasługą Pepysa.

Oto współczesny opis gospodarki Anglii ostatniej ćwierci XVII wieku: „Naród rósł w bogactwo, handel cudownie je mnożył, wzmacniał się obieg kredytu papierowego, zaś złotnicy z Lombard Street (pierwsi londyńscy maklerzy giełdowi rekrutowali się z cechu złotników – J. J.) obracali ogromnymi sumami”. Tak opisuje lata 80. XVII wieku Daniel Defoe w swym „Eseju o pożyczkach”. Pod koniec stulecia giełda londyńska doścignęła amsterdamską, jeśli chodzi o obroty i różnorodność operacji. Wspaniała Rewolucja (glorious Revolution), która obaliła katolickiego Jakuba II w 1688 roku, oddając tron holenderskiemu protestantowi Wilhelmowi Orańskiemu, była jedyną w historii rewolucją, przeprowadzoną w warunkach wysokiej i wciąż rosnącej koniunktury.

W swej „Historii spekulacji finansowych” („A History of Financial Speculation”, Nowy Jork 1999 r.) Edward Chancellor tak opisuje stan gospodarczy ówczesnej Anglii: „Coroczne wielkie urodzaje zbóż powodowały łatwość wykarmienia rosnącej liczby ludności; deszcz złota i srebra z handlu morskiego ze wszystkimi stronami świata bogacił finansjerę, zaś imigracja tysięcy prześladowanych hugenotów z Francji i protestantów z południowych Niderlandów zapewniła import bezcennych kwalifikacji i dodatkowego kapitału”. W 1694 roku ustawą parlamentu powstał Bank Anglii. Z tego okresu pochodzi też zachowana do dziś korespondencja Samuela Pepysa z Izaakiem Newtonem, dotycząca możliwości stosowania teorii prawdopodobieństwa do gry na giełdzie. Wkrótce potem Anglicy zastosowali teorię gier do skonstruowania systemu ubezpieczeń przedsiębiorstw okrętowych.

Denerwujący jest dla Polaka obraz Anglii, kwitnącej w tym samym czasie, gdy upadała sarmacka Rzeczypospolita. Nie bez przyczyny Pepys pisał o swych rodakach: „Samouwielbienie jest drugą naturą Anglików. Wszystko, co angielskie, musi być najlepsze – wołowina i piwo, kobiety i konie, wojsko, religia, prawo, itd.”. Niechże nas nie dziwi angielskie poczucie wyższości nad innymi narodami. Mieli czas je w sobie wykształcić. Pasek w tym czasie pisał o chodzeniu w słońcu sławy. My wszyscy trochę z Paska.

Kariera i korupcja Pepysa

 

 

SZLACHTA POLSKA. SZTYCH BAURA, XVII WIEK.

ZBIORY GRAFIKI BIBLIOTEKI JAGIELLOŃSKIEJ

Pepys robił świetną karierę urzędniczą: ze stanowiska młodszego skryby w Ministerstwie Skarbu z roczną pensją 50 funtów szterlingów awansował w roku 1660 na wyższego urzędnika w Admiralicji, z odpowiedzialnością za wyżywienie całej Royal Navy i z roczną pensją 350 funtów. Karierę zakończył jako sekretarz stanu. W dwieście lat później miałby tytuł Pierwszego Lorda Admiralicji. Jednym z jego następców w XX wieku był Winston Churchill. Roczna pensja Pepysa na tym stanowisku wynosiła 500 funtów. Porównując siłę nabywczą pieniądza wówczas i teraz, był to odpowiednik 26-30 tysięcy obecnych złotych miesięcznie. Podatku od wynagrodzeń jeszcze wówczas nie znano.

Pepys potrzebował jednak znacznie większych sum. Przez sześć lat był posłem do parlamentu. Jego biografowie podają, że bardzo zasłużył się wówczas w tępieniu korupcji wśród dostawców Royal Navy. Aby jednak utrzymać się na stanowisku i cokolwiek zdziałać w parlamencie, Pepys wydawał rocznie co najmniej 700 funtów na goszczenie i korumpowanie urzędników. Skąd brał tyle pieniędzy?

Korupcja płaciła korupcją. Pepys nazywał to „wziątkiem” (gettings). Jako wysoki urzędnik Admiralicji pobierał opłaty od armatorów, zaangażowanych w handel z Lewantem. Za korzystanie z opieki Royal Navy armatorzy płacili Admiralicji 25 szylingów od każdego rejsu statku przez Morze Śródziemne, zagrożone przez algierskich i tunezyjskich piratów. Pepys chował te pieniądze do kieszeni.

W swym „Dzienniku” przyznaje się do brania „na lewo” około 1250 funtów rocznie. Sądząc jednak z corocznych podsumowań swego majątku, zamieszczanych tamże, musiało być owych „wziątków” znacznie więcej. Zerknijmy do zapisu z 31 grudnia 1666 roku: „Obrachowałem się wreszcie i ku wielkiemu niezadowoleniu znajduję, że całego wziątku w tym roku miałem zaledwie 2966 funtów, podczas gdy poprzedniego – 3560 funtów”.

Już w połowie swego okresu służby w Admiralicji Pepys był bogatym człowiekiem. Odwdzięczył się za to swej ojczyźnie. Żelazną siłą woli i intrygą przeprowadził przez parlament projekt rozbudowy Royal Navy do rozmiarów zrównujących ją z połączonymi flotami Francji i Holandii. Gdy wycofał się z życia publicznego w 1689 roku, angielska marynarka wojenna liczyła 59 okrętów liniowych, w tym kilkanaście największych – pierwszego (ponad sto armat) i drugiego (ponad 80 armat) rzędu. W sumie Royal Navy miała cztery i pół tysiąca dział. To była straszna potęga. W tym czasie w Rzeczypospolitej połączone siły polowej artylerii wojsk koronnych i litewskich nie wystarczyłyby na obsadę jednego liniowego okrętu Pepysa.

Kariera i korupcja Paska

19-letni Pasek wybrał się na wojnę ze Szwedami „dla Ojczyzny ratowania”, ale również dlatego, iż na wsi w województwie rawskim na obrzeżu Mazowsza (Mazurów nazywał „samsiadami”) ambitny chłopak nie bardzo miał co robić.

Trudna była wówczas wojskowa kariera, choć przynależność do słynnej dywizji Stefana Czarnieckiego osładzała gorycz. Teoretycznie należał się Paskowi żołd, lecz wiadomo, jak z zapłatą bywało: „Panowie szlachta radzą, a żołnierz po staremu chodzi głodny i buntuje się”. Głodne wojsko, zanim się zbuntuje, rekwiruje i wymusza. 22-letni Pasek zyskał mir w wojsku, gdy w Danii, wobec wystraszonych mieszczan, milczał srogo we wszystkich znanych im językach (a łacinę znał bestia znakomicie), dopóki Duńczycy nie postawili przed nim srebrnego kubka wypełnionego talarami. Wówczas łaskawie przemówił, zaś opisem tej sceny zyskał wśród Polaków literacką nieśmiertelność.

Pasek i jego towarzysze pancerni byli do szaleństwa odważni, a przy tym pełni wisielczej fantazji. Czytelnicy dobrze znają mistrzowski opis zdobywania twierdzy, więc przypomnę ponownie: „Wolski, jako to chłop chciwy, żeby to wszędy być wprzód, rzecze: ČWlezę jaÇ. Tylko wlazł, a Szwed go tam za łeb. Krzyknie. Ja go za nogi. Tam go do siebie zapraszają, my go też tu nazad wydzieramy: ledwieśmy chłopa nie rozerwali. Woła na nas: ČDla Boga, już mię puśćcie, bo mię rozerwiecie!Ç”. Takiego tekstu nie mógł napisać Pepys, owa gwiazda biurokracji i twórczej intrygi. Pepys przy Pasku jest literackim beztalenciem i lubieżnym tchórzem – do rozpusty najchętniej przymuszał młodziutkie dziewczęta, służące w okolicznych domach.

Były też inne różnice. Pepys uprawiał korupcję w białych rękawiczkach, bezboleśnie choć skutecznie. Nasz rodak uprawiał tę czynność z wdziękiem zbója obdzierającego kupców na rozstajnych drogach.

W 1662 roku król powierzył Paskowi zaszczytną misję dostawienia posłów moskiewskich z Wiaźmy na rokowania do Warszawy. Pasek zdecydowany był dorobić się na tej misji. Jako „przystaw”, czyli szef eskorty, odpowiedzialny za wyżywienie i transport posłów, miał dyktatorskie uprawnienia względem mijanych miejscowości. Przystaw w imieniu króla zajmował kwatery, rekwirował żywność i podwody. Odmowa groziła miejscowym burmistrzom karą „na gardle”. Pasek wiedział o tym, wiedzieli i burmistrzowie. Zjeżdżały więc deputacje, nawet z odległych stron, z pieniędzmi dla przystawa i z błaganiem, aby drapieżne poselstwo zechciało ominąć ich miasteczka. „Przyjechali, godzili się, prosili, żeby ich minąć, żeby wolni byli od podwód; ten przywiódł złotych 200, ten 300, ten 100 – różni różnie według dostatku i ubóstwa też”.

Gdy poselstwo przybyło do Warszawy, król Jan Kazimierz bardzo był Paskowi łaskaw, wziął go na rozmowę na osobności („… aż mię opadli moi rawscy i łęczyccy posłowie: ČA skądże to z królem taka konfidencyja? Cóż to? Jakoż to?Ç”), poczem kazał ochmistrzowi dać mu pięćset czerwonych złotych. Pisał później Pasek: „Nieskąpo mi było piniędzy, bo i z Dani je miałem, i od króla wziąłem 500 czerwonych złotych, i Moskwę prowadząc wziąłem 17 000”. Jeśli napisał prawdę, to owym jednym poselstwem narabował się za wszystkie czasy niezapłaconej służby wojskowej.

Sejmowanie

Pepys posłował z dwóch okręgów: wpierw z Castle Rising, później z Harwich. Obowiązki swe traktował bardzo poważnie. Chodziło mu nie tylko o karierę, z pewnością nie o sławę. Działalność w parlamencie była jedyną metodą wyciśnięcia pieniędzy na rozbudowę Royal Navy. Jak wiemy, Pepys osiągnął pełny sukces.

Pasek też bywał na sejmach, choć nie zawsze jako poseł. Zawsze jednak umiał się na salę wkręcić i później zachwalał: „Powiedam tedy kożdemu, że wszystkie na świecie publiki – cień to jest przeciwko sejmom. Nauczysz się polityki, nauczysz się prawa (…), życzę tedy kożdemu czynić tak”.

A co zaś uradzono? Pasek kończy opowieść:

„Sejmowali tedy przez całą zimę (roku 1666/67 – J. J.) z wielkim kosztem, z wielkim hałasem, a po staremu nic dobrego nie usejmowali, tylko większą przeciw sobie zawziętość…”

Schyłek

Pepys zmarł w maju 1703 roku. W dziesięć lat później, traktatem utrechckim po wojnie o sukcesję hiszpańską, Anglia utrwaliła swą mocarstwową pozycję i przez następne dwa stulecia przestrzegała doktryny Pepysa, że Royal Navy zawsze musi być silniejsza od połączonych flot dwóch kolejnych po Anglii mocarstw. Na lądzie, klęskę armiom Ludwika XIV zadał wówczas John Churchill, książę Marlborough, prapradziad Winstona Churchilla.

Pasek zmarł w sierpniu 1701 roku. W niecałe szesnaście lat później, na Sejmie Niemym, marszałek Stanisław Ledóchowski odczytywał – w grobowej ciszy, w blasku jegierskich bagnetów – tekst poddańczego traktatu z Rosją. Posłowie aprobowali tekst w milczeniu.

Żyjąc wspomnieniami „wiktoryji wiedeńskiej”, emocjonując się procesami sądowymi z „samsiadami”, Pasek pojęcia nie miał, iż Rzeczpospolita już za jego życia wchodziła w śmiertelny korkociąg. To normalne zjawisko: kierunek procesu historycznego zakryty jest dla oczu większości uczestników, dopóki ów proces trwa. Dopiero później wszyscy są mądrzy. Czy obecnie jest inaczej?

III Rzeczpospolita

W kraju biadanie. Istotnie, 15-procentowe bezrobocie jest klęską dla dotkniętych nim rodzin i środowisk. Tym bardziej 30-procentowe bezrobocie w zagłębiach popegeerowskiej nędzy. Przypadki jaskrawej prywaty i „wziątku” burzą spokój umysłów. Podłe nastroje nie zmienią jednak faktu, iż w ponad trzysta lat od Paskowych heroicznych, lecz fatalnych „wiktoryi” bieg polskiej historii uległ odwróceniu. Z bocznej koleiny wychodzimy na główny trakt.

Jak co pokolenie, rozbrzmiewa u nas biadolenie nad młodzieżą: tych ongiś w białych skarpetkach, obecnie bawiących się telefonami komórkowymi, wciąż coś niesłychanie ważnego przez nie uzgadniających, hucpowatych, używających zwrotów wyrwanych bez sensu z języka Pepysa, kaleczących język Paska. Kosmopolityczni materialiści? Antypatrioci?

Nie, po prostu sprytniejsi od nas, starszych. Odpowiedni do swego czasu. Napoleon z pogardą wyrażał się o Anglikach jako „narodzie sklepikarzy”. Zawtórował mu później Hitler. Obaj dostali śmiertelne baty od potomków Pepysa, owych „sklepikarzy”, na których hucpie, energii i dobrym kredycie bankowym wyrosła potęga brytyjskiego imperium. My z opóźnieniem tworzymy własną klasę „sklepikarzy”, z wszystkimi ich wadami i zaletami. Wielu z nich pojęcia nie ma o Pasku. Jakaś część paskowej zajadłości przecie w nich jednak tkwi, i nie wynijdzie, bo to jest substrat kulturowy – niemal genetyczny. Doceńmy niezmożoną siłę polskiej kultury.

***

Na Uniwersytecie Harvarda mam przyjaciela, którego polska ksenofobia za młodu wypchnęła z naszej wspólnej ojczyzny. W Ameryce zrobił wspaniałą karierę naukową. Choć nie-Polak, śledzi wydarzenia w kraju i od czasu do czasu przez telefon robi mi awanturę: a to o antysemityzm w Polsce, a to oantyukrainizm, a to o zacietrzewienie głupich polityków. Ja zaś uśmiecham się w słuchawkę, bo mój niepolski przyjaciel awanturuje się o Polskę w jedynym spośród wielu znanych mu języków, którym mówi bez śladu obcego akcentu: w języku Jana Chryzostoma Paska.

Pax Americana

źródło: Nieznane

Ameryce nie grozi jeszcze dekadencja z przejedzenia i przepychu. Amerykanie to wciąż młody i wibrujący energią naród.

Pax Americana

RYS. JANUSZ KAPUSTA

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Porównać zakres potęgi Rzymu wczesnych cezarów z obecną Ameryką? Profesor Antoni Mączak zastanowił się: hm, pomysł ciekawy, choć jest to w gruncie rzeczy porównywanie jabłek z pomarańczami. Publicyście może się to udać, niechże pan tylko nie zacznie porównywać jabłek z krzesłami.

* * *

„W owym czasie wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby spisano cały świat”, mówi Ewangelia św. Łukasza (2,1-20) w starym, pięknym tłumaczeniu. Gdy w III wieku, po pierwszym załamaniu się Rzymu w wojnach z najeźdźcami, cesarz Aurelian dokonał ponownego zjednoczenia, mennica biła monety z napisem „Odnowicielowi świata”. Dla ludzi śródziemnomorskiego kręgu cywilizacyjnego Rzym był całym światem -secundum non datur. A jak jest z USA?

W kwietniu br. obserwowałem dyskusję dziennikarzy CNBC, od wielu miesięcy najpopularniejszego kanału amerykańskiej telewizji. Koncern General Electric (właściciel CNBC) ponownie stał się największym przedsiębiorstwem świata, wyprzedzając Microsoft. Rynkowa wartość jego akcji przekroczyła pół biliona (tysiąca miliardów) dolarów. Zanotowałem głosy w dyskusji:

– Z taką kasą, szykuje się chyba jakaś fala wykupów innych przedsiębiorstw?

– Ale co można za tę sumę kupić?

– Na przykład Argentynę, Peru…

– Nie mówię przecież o suwerennych państwach!

– Suwerenność? A co to jest suwerenność? Za te pieniądze można wykupić wszystkie przedsiębiorstwa wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej.

W tym stwierdzeniu była zarozumiałość głupoty, było jednak również odzwierciedlenie różnicy między potęgą Rzymu cezarów i potęgą nowoczesnego imperium Amerykanów.

Pax Romana

W szczytowym okresie potęgi Rzymu pojęcie pax Romana oznaczało niezagrożoną stabilizację pod rządami prawa rzymskiego w Europie, Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Pomiędzy rokiem 29 przed Chrystusem (rzymski triumf Oktawiana, późniejszego cezara Augusta) aż do mniej pewnej daty w początku trzeciego stulecia po Chrystusie, Rzym pozostawał niezagrożony, podobnie jak Ameryka obecnie.

Już w początkach owego okresu Imperium Romanum ustaliło swój zasięg terytorialny od pustyni afrykańskiej po Dunaj i Ren na północy, od Atlantyku na zachodzie po Eufrat na wschodzie. Gorzkie doświadczenie nauczyło Rzymian, by nie szukać przygód poza owym „limes”. Gdy na wschodzie w 53 roku przed Chrystusem triumwir Marek Licyniusz Krassus próbował podbić Mezopotamię i przekroczył Eufrat, poległ wraz ze swymi siedmioma legionami, pokonany przez Partów w bitwie pod Karrami (Carrhae – obecnie wioska Harrar w południowej Turcji). Gdy w 9 roku Kwintyliusz Warus przekroczył Dunaj, Germanie wysiekli jego trzy legiony w Lesie Teutoburskim doszczętnie: żywa noga nie uszła. Stary już wówczas August podobno tłukł głową o wrota pałacu w Rzymie, wołając: Vare, Vare, redde mihi legiones – oddaj mi legiony!

Rzym dał naszej cywilizacji kalendarz i pierwszą gazetę, sprawną administrację i system prawny, którego zasady są żywe do dzisiaj, dał nadzwyczajną inżynierię lądową, budownictwo z betonu (rzymski cement wiąże do dziś niczym najlepszy portland), władców, którzy wykładali filozofię, sztukę wojenną, którą przewyższył dopiero Napoleon Bonaparte. Rzym nie upadł pod naporem „barbarzyńców”. Załamał się od środka, gdy wyczerpały się żywotne siły napędowe. Dopiero wówczas przyszli „barbarzyńcy”.

Niektórzy historycy wskazują na ustanie dopływu niewolników w trzecim stuleciu, jako na praprzyczynę późniejszego gospodarczego załamania. Zabrakło dopływu ludzkiego kapitału. Chcąc podwyższyć dochody skarbu, w 212 roku cesarz Karakalla przyznał rzymskie obywatelstwo wszystkim wolnym mieszkańcom imperium (tylko obywatele płacili podatek na obronę państwa). Czy to był wczesny sygnał, że coś się już psuło i potrzebne były reformy?

Rzym stworzył imperium podbojem zbrojnym, lecz utrzymał je przez stulecia sprawnością zarządzania: łączył w tym celu demokrację dla Rzymian z drastyczną dyktaturą wojskową dla buntowników. Szczytem marzeń dla milionów był status rzymskiego obywatela. Któż z czytelników Nowego Testamentu nie zauważył, o ile wyższą pozycję społeczną od pozostałych Żydów zajmował obywatel Szaweł z Tarsu, znany później jako święty Paweł?

Nie tylko obywatelstwo, również status sojusznika Rzymu był wyróżnieniem. Gdy w 180 roku cezar Marek Aureliusz zwołał konferencję imperialną do naddunajskiej strażnicy, przybyli książęta z Nubii, Arabii, Armenii, Brytanii – nie tylko dlatego, iż musieli, również dlatego, że zaliczono ich do elity ówczesnego świata. Słyszeli o Indiach; od arabskich i indyjskich kupców mogli nawet słyszeć o Państwie Środka, lecz środkiem ich świata było miejsce pobytu cezara – w tym przypadku naddunajska Panonia.

Podobieństwa i różnice

Rzym w swoim czasie, USA dzisiaj, to potęgi globalne, lecz dla ówczesnych ludzi świat rzymskich wpływów był nieporównanie większy od obecnego, amerykańskiego, dla nas. Rozległość dominiów należy liczyć upływem czasu niezbędnego, aby do nich dotrzeć. Z portu w Ostii pod Rzymem do portu w Aleksandrii lub w Tyrze statki płynęły dwa, trzy tygodnie, i tyleż czasu trwało przekazanie cesarskiego rozkazu rzymskim namiestnikom. Dziś bliżej nam jest na Księżyc. Technika, sprowadzająca czas obiegu informacji do sekund, zaś przewozu towarów i ludzi do godzin, doprowadziła do drastycznego skrócenia dystansów, przyspieszenia biegu wydarzeń, pośrednio zaś do przyspieszenia biegu historii.

Oba imperia utrzymywały sieć państw satelitów. Rzym swoje stopniowo wchłaniał, Ameryka zaprzestała tej praktyki w XX stuleciu. Rzym był dosiębierny – wysysał zasoby ze swych dominiów, rewanżując się jednak ze względów strategicznych budową infrastruktury. Powiedzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, nie było pustym dźwiękiem – po czasach rzymskich dopiero Ludwik XIV we Francji wznowił państwowy program budowy dróg. Ameryka odwdzięczała się swoim satelitom dopływem kapitału.

Cezar był instancją ostateczną. Powiedzenie „Roma locuta, causa finita” (Rzym orzekł, sprawa zakończona) powstało wprawdzie znacznie później dla opisu władzy ideologicznej papieża, lecz mogło być zastosowane dla opisu władzy materialnej cezara. W XX, z pewnością zaś w XXI stuleciu, media i kształtowana przez nie opinia publiczna, wymogi demokracji i Karty Praw (chyba w tej właśnie kolejności) utrudniają Waszyngtonowi wcielanie swej woli w życie innych narodów. Czasem to dobrze, czasem chyba nie. Istnienie pręgierza opinii publicznej w mediach i groźby utraty głosów w wyborach powoduje, że władzy prezydenta USA żadną miarą nie można przyrównywać do władzy cezarów. Jest zresztą w USA człowiek bardziej wpływowy od prezydenta. Również jego nie można jednak porównywać do egzekutywy rzymskiej, ponieważ Imperium Romanum nie wytworzyło elity bankierskiej. Finansowaniem transakcji handlowych w rodzaju transportów zboża lub oliwy dla Wiecznego Miasta (Rzym wchłaniał rocznie około czterystu tysięcy ton egipskiego zboża) zajmowali się od przypadku do przypadku lichwiarze syryjscy, rzymscy ekwici, a nawet senatorowie. Powszechnie uprawiano lichwę, nie stworzono natomiast systemu bankowego.

Zacofany Trzeci Świat

Rzym nie stworzył też trwałej, wspólnej waluty. Już za Juliusza Cezara mennica biła aureusa – piękną złotą monetę wagi obecnego angielskiego suwerena. Aureus nie został jednak zaakceptowany jako powszechna miara wartości, jak w przypadku późniejszej bizantyjskiej nomizmy, arabskiego dirhema, florenckiego florena, weneckiego dukata. Rzymski system walutowy był słabo czytelny. Lichy sesterc wart był tak niewiele, że liczono go w tysiącach, a nawet w dziesiątkach tysięcy, nazywając nowe jednostki obrachunkowe „sestertium” i „sestertii”. Zdarzają się komiczne pomyłki wśród obecnych autorów, mylących te nazwy i różne wartości.

Nie ma tych problemów z amerykańskim dolarem.

Według dzisiejszych miar, ludność milionowej stolicy cesarstwa była przeraźliwie biedna. Za biedną uważano wówczas każdą rodzinę nie posiadającą niewolnika, takich zaś rodzin była w Rzymie przytłaczająca większość. Były okresy, gdy trzy czwarte mieszkańców miasta było na utrzymaniu państwa. Bez darmowego rozdawnictwa zboża i oliwy ci ludzie przymieraliby głodem, lecz wcześniej wyszliby na ulice. Dlatego dostawali zboże na placki.

Według oficjalnej statystyki biedy, w ubiegłym roku w USA 12,7 procent rodzin żyło poniżej granicy ubóstwa, określonej jako 16 660 dolarów rocznego dochodu na cztery osoby. W Nowym Jorku w 1998 roku za biedną uważana była każda trzyosobowa rodzina (typowy model: samotna matka z dwójką dzieci), której dochód nie przekroczył 13 133 dolarów. W Rzymie sprzed dwóch tysięcy lat dochód, pozwalający na konsumpcję takiego luksusu jak mielone mięso (w hamburgerze), zaliczałby rodzinę do wyższej kategorii.

Owi biedni Rzymianie stworzyli najpotężniejszą armię w historii starożytnego świata i zbudowali najpotężniejszą flotę. Po rozgromieniu iliryjskich piratów (przodków dzisiejszych Albańczyków), ich flota przekształciła Morze Śródziemne w rzymską sadzawkę – Mare Nostrum.

Amerykanie też zbudowali najpotężniejszą flotę świata, dążąc po drugiej wojnie do przekształcenia Pacyfiku w amerykańskie Mare Nostrum. Rozpad ZSRR i jego floty uczynił ze wszystkich oceanów świata amerykańską sadzawkę.

Lecz gdzież tu sensowne porównania? Profesor Mączak zastanawia się: – Kilka lat temu czytałem w berlińskiej bibliotece pracę niemieckiego historyka, porównującego ZSRR do Imperium Rzymskiego. Nic sensownego z tego porównania nie wynikało. Historyk jest chyba bezradny wobec takiego zadania – zbyt odległe to epoki. W swym opasłym tomie „Europa” Norman Davies wprowadza własną kategorię porównawczą, przyrównując Rzym do Hellady: „Cechą cywilizacji greckiej jest jakość, rzymskiej – ilość. Cywilizacja Grecji była oryginalna, Rzymu – wtórna. Grecja miała styl, Rzym – pieniądze. Grecja była wynalazcą, Rzym – instytucją wdrożeniową (…) Geniusz Rzymu uwidocznił się w nowych dziedzinach…”. Pójdźmy tym tropem, koncentrując się tym razem na USA.

„?berfremdung” i Alfred Rosenberg

Mówiąc o geniuszu narodów (niektóre go rzekomo mają, inne podobno nie) wkraczamy w sferę metafizyki na pograniczu rasizmu. Davies rzucił tę uwagę w niewinnym celu. Bardziej dobitnie mówił o geniuszu narodów Parteigenosse Alfred Rosenberg. Wyłożył swą teorię w dziele pt. „Mit XX wieku”. Należy ją interpretować odwrotnie do zamierzeń autora. Wówczas poznamy geniusz dzisiejszej Ameryki, która byłaby nocnym koszmarem Rosenberga: Ameryki przepełnionej „obcym elementem” („überfremdet”), „kompletnie zażydzonej”, pełnej „słowiańskiego śmiecia”.

Jednym z wyrazistych aspektów amerykańskiego geniuszu – by pozostać przy ryzykownej terminologii – jest niezwykła otwartość tego narodu na napływ ludzi i ich pomysłów. W Europie wciąż przeważa antypatia, nieufność do przybyszów. Austriak Joerg Haider używa hasłowego pojęcia „?berfremdung”, podobnie jak Rosenberg. Marzena Hausman podaje przykłady nieoficjalnego, lecz głęboko zakorzenionego rasizmu w Szwecji („Import mózgów”, „Rz”, 29 kwietnia br.). Można by tak od kraju do kraju. Zróbmy zastrzeżenie: w dzisiejszej Ameryce jest wszystko, co człowiek zdołał wymyślić, więc jest również na drugim biegunie rasizm. Lecz jest on zdecydowanie na „drugim biegunie”.

Waga nowinek i Karol Marks

Wraz z otwartością na przybyszów, Ameryka odznacza się niezwykłą podatnością na nowinki, nie tylko w technice. Nie ma drugiego kraju na świecie, gdzie pojęcie „creative destruction” (twórczego niszczenia) miałoby tak ważne miejsce w obiegu społecznym. Naukowe dzieła powstają na ten temat. „Wszystko, co nowe, zastępujemy nowszym”. Ta dewiza odróżnia Amerykanów nie tylko od Rzymu sprzed 2 tysiącleci, lecz również od dzisiejszych Europejczyków. Jej pochodną jest zdecydowane przewodzenie Amerykanów w dziedzinie techniki. A oto inny, mało znany szczegół…

Alan Greenspan, szef Banku Rezerw Federalnych USA, jest najbardziej wpływowym bankierem świata, człowiekiem bardziej wpływowym niż prezydent USA. Z ciekawością przyjęto jego niedawną refleksję: produkt krajowy brutto USA staje się coraz lżejszy. Pomiędzy latami 1870 i 1913 produkt krajowy USA podwoił się i niemal o tyleż wzrosła waga wyprodukowanych towarów. Od 1913 r. do końca ubiegłej dekady, wartość PKB wzrosła pięciokrotnie, lecz waga towarów relatywnie spadła. Ameryka eksportuje więcej przetworzonej informacji niż pszenicy, soi, bawełny i węgla razem wziętych. Informacja nie waży, ponadto zaś informacja, nawet już sprzedana, pozostaje w kraju. Doprowadziło to do rozważań wśród ekonomistów, czy Ameryka stała się pierwszym narodem, rozwijającym się w tempie wykładniczym (1+2+4+8+16), podczas gdy reszta rozwiniętego świata wciąż jeszcze rośnie w tempie arytmetycznym (1+2+3+4). Podczas przesłuchań w Senacie USA w lutym br. Greenspan po raz pierwszy przyznał, że w historii światowej gospodarki jest to, być może, pierwszy okres i USA jest pierwszym krajem, w którym szybki i wszechstronny rozwój gospodarczy prowadzi do efektu bogacenia się milionów, spadku bezrobocia wraz ze spadkiem inflacji, oraz konieczności importu kwalifikowanych kadr. Ameryka nie ma już rezerw wykształconych technicznie pracowników. Pod koniec ubiegłego roku miasto Seattle, wraz z satelitami (w tym Redmond, siedziba Microsoftu), liczyło blisko sto tysięcy milionerów. Przeciętna roczna płaca każdego z 23 tysięcy programistów komputerowych w tym zagłębiu naukowo-produkcyjnym wynosiła 260 tysięcy dolarów.

Demonizowany przez wielu Karol Marks miał rację: człowiek jest wytworem swej pracy, nic zaś w życiu ludzkim nie zmienia się tak bardzo jak praca. Nie warto wracać do czasów rzymskich. Podobno ze wszystkich zawodów uprawianych w połowie XVIII wieku tylko trzy – prostytucja, żebractwo i pasienie owiec w górskich rejonach – wykonywane są identycznie jak wówczas. Reszta zmieniła się nie do poznania, Ameryka zaś przewodzi tym zmianom od stu lat.

Futurolodzy Alvin i Heidi Toffler twierdzą, że sposób destrukcji odpowiada sposobowi produkcji. Czy można więc dokonać jakiegokolwiek porównania między wojnami toczonymi za czasów rzymskich a toczonymi obecnie? Wiadomo jedynie, że również potęga Ameryki ma swój limes, który wyraźnie respektuje. Samoloty amerykańskie pod flagą NATO bombardowały Serbię, nie zbombardują Czeczenii. Od czasu klęski w Lesie Teutoburskim, od czasu klęski w Wietnamie, stratedzy nie ryzykują wychodzenia poza limes.

Gdzie koniec potęgi?

Przedsiębiorstwo rozwijające się w tempie wykładniczym musi w pewnym momencie zwolnić tempo rozwoju albo ulec załamaniu. Niektórzy ekonomiści, niektórzy politycy alarmują, że Ameryka robi się zbyt potężna dla dobra własnego i dobra świata. Skąd może grozić jej nieszczęście?

Niektórzy (nie jest to pogląd autora niniejszych uwag) uważają, że Ameryka załamie się pod ciężarem własnego zadłużenia. Na skutek wysokiej i długotrwałej koniunktury kraj od dwudziestu lat wydaje się żyć ponad stan. Jego dług publiczny wyniósł w ubiegłym roku 5,6 bilionów (tysięcy miliardów) dolarów, same zaś należności zagraniczne netto półtora biliona. Jeśli koniunktura będzie trwać, ekonomiści przewidują, że za dziesięć lat dług zagraniczny wzrośnie do 6 bilionów dolarów, czyli 50 procent PKB, przewidzianego na rok 2010. Kto to spłaci?

Są też problemy odwrotne. Gdy w ubiegłym roku padła zapowiedź próby spłacenia federalnego długu zagranicznego USA do roku 2013 (ten dług jest jedynie częścią ogólnych należności), powstało zamieszanie na rynku obligacji. Płynność finansowa zachodniego świata zależy od dopływu amerykańskich długoterminowych obligacji. Banki całego świata wolałyby, aby Ameryka nadal zadłużała się. Nawet banki centralne nie są pewne, w jakich walorach trzymać swe rezerwy walutowe, gdy znikną z rynku obligacje 30-letnie skarbu USA. Przecież nie w banknotach?

Problemem Ameryki jest jej rozmach i jej witalność. Jest to problem tyleż materialny, co psychologiczny. Ameryka to zaledwie cztery i pół procent ludzkości, lecz 30 procent globalnej produkcji dóbr i usług i 45 procent globalnych inwestycji w najnowocześniejszą technikę. Czołowe firmy USA reprezentują potencjał większy niż gospodarki Irlandii lub Portugalii. Ameryka jest niczym słoń w łóżku: pozostali lokatorzy sypialni, chcąc nie chcąc, turlają się w jego kierunku i narzekają, że to wina słonia. Istotnie. Imperializm rzymski był „twardy”, Amerykanie mogą posługiwać się jego „najmiększą” postacią – przewagą stylu pracy.

Rzym cierpiał na brak kapitału ludzkiego – niewolników. Amerykanie cierpią na podobny brak, lecz radzą sobie z nim: w latach 1990-1996 kraj importował corocznie milion sto tysięcy imigrantów, najchętniej młodych, najchętniej dobrze wykształconych. Rok w rok Ameryka przeżywa komedię z wyczerpywaniem się limitu imigracyjnego na talenty, korzystające z szybkiej ścieżki w postaci słynnej wizy H-1B. Kilka lat temu limit na wpuszczanie geniuszy (chodzi tu zwłaszcza o talenty informatyczne i o laureatów wszelkiego rodzaju nagród międzynarodowych) wynosił 70 tysięcy. Pamiętam, że owego roku wyczerpał się w lipcu. W bieżącym roku limit, podniesiony do 115 tysięcy, wyczerpał się już w kwietniu. Za każdym razem zbiera się więc podkomisja Kongresu i podnosi limit. I tak co roku.

Nie, Ameryce nie grozi jeszcze dekadencja z przejedzenia i przepychu, mimo że jest tam tego aż nadto. Amerykanie to wciąż młody i wibrujący energią naród. Czytamy o strzelaninach w amerykańskich szkołach, dziwimy się, dlaczego Kongres nie zabroni handlu bronią palną. Europejczykom trudno zrozumieć, że jest to straszna cena, którą wielu Amerykanów wciąż zgadza się płacić za swe maniakalne przywiązanie do wolności: „nikt nie będzie nam niczego dyktował, jeśli sami tego nie postanowimy!” Stan New Hampshire od ponad dwustu lat ma za swe motto „Live Free or Die!” (Wolność lub śmierć!).

Amerykanom nie grozi utrata swobód obywatelskich. Ich demokracja – ten najmniej fatalny system rządów spośród wszystkich, jakie człowiek wymyślił – jest w ciągłym ruchu, podlega zasadzie „nowe zastępujemy nowszym”. Prawo, nawet artykuły konstytucji, podlegają stałej reinterpretacji przez autentycznie niezawisłe sądy. Dla obywateli jest oczywistością, że demokracja jest procesem ciągłym, nie zaś stanem. Oto cytat z dochodzeń w Senacie w sprawie afery Iran – Kontrasi sprzed piętnastu lat. Senator Ian Hamilton, przesłuchujący podpułkownika Olivera Northa, podejrzanego o pogwałcenie prawa w imię – jak mówił North – „celów wytyczonych przez demokratyczny rząd”, powiedział: „Demokratyczny rząd nie jest rozwiązaniem samym w sobie; jest on metodą poszukiwania rozwiązań”.

Z polskiego punktu widzenia jest w gruncie rzeczy obojętne, który z dwóch kandydatów wygra prezydenckie wybory w Ameryce. Osobowością różnią się bardzo, lecz wyszli z tej samej szkoły. Pamiętam jęk zawodu wśród wielu, gdy osiem lat temu wybory wygrał Bill Clinton: George Bush miał być lepszy, miał poprzeć nasze przyszłe starania o wejście do NATO. Wiemy dziś, jak sprawy się potoczyły. W Jałcie los Polski zależał od śmiertelnie chorego, zamroczonego lekami prezydenta USA. Obecnie los Polski nie zależy od zdrowia amerykańskiego prezydenta.

Siłę XX-wiecznej prezydentury amerykańskiej oceniają już historycy. Wielu twierdzi, że po drugiej wojnie Ameryka dała światu dwóch wybitnych prezydentów. Jednym był demokrata Harry Truman, zbankrutowany właściciel sklepu z konfekcją („handlarz szelek”, pisała z pogardą moskiewska „Prawda”) w St. Louis w stanie Missouri. Przeciwstawił się dyktatowi Stalina, powstrzymał pochód komunizmu w Korei, lecz jednocześnie zdymisjonował bożyszcze tłumów, generała Douglasa McArthura, gdy ten zaczął grozić wojną atomową przeciw komunistom. Uliczni demonstranci w Ameryce palili kukły Trumana, zarzucając mu tchórzostwo i zdradę ojczyzny. Z całkiem innych powodów jego kukłę spalono również w Moskwie, zaś obnoszono ją w Warszawie. Obecnie większość Amerykanów nie ma wątpliwości, że był wielkim prezydentem.

Drugim był republikanin Ronald Reagan, mierny aktor hollywoodzki, który dokończył dzieło powstrzymania komunizmu, podjęte przez Trumana. Jego wypowiedź o ZSRR jako „imperium zła” wzburzyła lewicujących intelektualistów amerykańskich do tego stopnia, że wstydzili się przyznać do „głupkowatego” prezydenta. A oto, co powiedział mi na jego temat Richard Perle, były zastępca sekretarza obrony ds. bezpieczeństwa strategicznego, współautor planu obrony rakietowej z kosmosu i zaufany współpracownik Reagana: „Wszyscy wiemy, że Reagan nie był intelektualistą. Lecz cóż z tego? Za to wykazał niesamowity instynkt wizjonera politycznego i pewność, że wybiera najlepszy z możliwych kierunków działania. Caspar Weinberger i ja jedynie wcielaliśmy w życie reaganowską wizję nadchodzącego świata bez zagrożenia komunizmem”.

Dziś Polska, członek NATO i kandydat do Unii Europejskiej, ma całkiem nowe problemy.

Unia czy pax Americana?

Minister Bronisław Geremek do swego odejścia z MSZ-u w połowie roku zaprzeczał (to było jego prawo i obowiązek), żeby w prywatnych kontaktach jego francuscy rozmówcy wyrażali zastrzeżenia wobec zbyt – wedle nich – bliskich i serdecznych więzów łączących Warszawę z Waszyngtonem. Dla zachodnich mediów było jednak tajemnicą poliszynela, że Paryż i Bruksela podejrzliwie patrzyły na serdeczność, jaką Madeleine Albright darzyła naszego ministra spraw zagranicznych i na znakomitą współpracę takich instytucji jak Departament Stanu, CIA i FBI z ich polskimi odpowiednikami. Polska koniem trojańskim USA w Europie?

Podejrzliwym Francuzom można odpowiedzieć: owszem, pod jednym względem. Dla Polski przyszłość jednoczącej się Europy jest sprawą zbyt poważną, aby pozostawić ją wyłącznie w rękach kłótliwych Europejczyków, zwłaszcza zaś Francuzów, wyjątkowo drażliwych w sprawach gospodarczego i kulturalnego przywództwa w Europie. Tę samą opinię, choć wyrażoną z mniej brutalną szczerością, znajdujemy u Zbigniewa Brzezińskiego („Na wielkiej szachownicy”, 1997). Dla Polski zachowanie obecności USA w Europie jest co najmniej równie ważne, jak dla niektórych francuskich polityków – próby wyeliminowania amerykańskich wpływów z Europy.

Waszyngton nie musi uruchamiać żadnej ze swych licznych organizacji wywiadowczych (Departament Stanu ma swój własny, całkiem dobry wywiad), aby wiedzieć, że Polska jest krajem o najbardziej proamerykańskich nastrojach w Europie. Dorównuje nam pod tym względem jedynie Irlandia.

Nie jest też tajemnicą, że Polska cieszy się pewnymi szczególnymi względami wśród Amerykanów. Są one w związku ze wspomnianym proamerykańskim nastawieniem, lecz głównie w związku z potencjałem demograficznym i kulturalnym oraz z pozycją Polski na mapie Europy. Nasz kraj ma przypisaną rolę zawodnika obrotowego na flance NATO. Ma być uśmiechniętą na wschód twarzą NATO.

W ubiegłym roku powstał w Ameryce dokument studialny pod tytułem Defense USA 2000. Nie dla moich oczu był przeznaczony, lecz słyszałem co nieco o aneksach doń dołączonych, między innymi o jednym określającym rangę kolejnych amerykańskich sojuszników w NATO. Ranga Polski – „pierwszaka” w Sojuszu – jest wysoka. Amerykanie nie liczą na polskie nowoczesne siły lądowe lub lotnictwo, których nie mamy. Liczą na polskie wpływy wobec Ukrainy, Słowacji i Litwy, na spokój w stosunkach z Rosją. Tak niewiele i tak dużo.

Polska musi wejść do Unii Europejskiej, bez względu na kłótnie, wybory i zmiany rządu. Dyktuje to nasz interes cywilizacyjny i główne siły polityczne dobrze o tym wiedzą. Ze względów bezpieczeństwa nie będzie też rezygnować z wysokiego statusu sojusznika w ramach pax Americana. Polski wkład do Sojuszu, militarnie niewielki, strategicznie poważny, jest doceniony w Waszyngtonie. Trzeba jednak pamiętać, aby, będąc zapraszanym, nie spluwać w progu nowego domu. Nie może z Polski rozbrzmiewać Rosenbergowe hasło „zażydzenia” i „?berfremdung”. Antysemickie wybryki (w przeszłości wypowiedzi prałata z Gdańska, malunki na łódzkich murach, inicjatywa dmosińskiego proboszcza, nielubiącego Brzechwy), przyjmowane są w Ameryce z obrzydzeniem. Istnieje oczywiście antypolonizm wśród niektórych grup żydowskich za granicą, ale bzdurą jest, żeby ogół Amerykanów żydowskiego pochodzenia źle życzył Polsce. Wśród ludzi zasłużonych w przygotowaniu politycznego gruntu dla przyjęcia Polski do NATO, odnotować należy – poza Zbigniewem Brzezińskim i Janem Nowakiem-Jeziorańskim – Madeleine Albright i Sandy Bergera, Williama Cohena, Daniela Frieda i Davida Harrisa, Richarda Holbrooke’a i Jeremy K. Rosnera. Cała siódemka winna dostać od Polski ordery zasługi. Niektórzy już je zresztą dostali.

Pozostaje bolesna kwestia polskiej kultury: czy jest ona zagrożona w związku z rozpychaniem się w świecie agresywnej amerykańskiej popkultury?

Czytałem francuskie streszczenie listu podpisanego przez polskich twórców filmowych, m.in. Andrzeja Wajdę i Krzysztofa Zanussiego, do byłego francuskiego ministra kultury, Jacka Langa, z okazji zjazdu filmowców polskich w Warszawie w grudniu ubiegłego roku. Polscy twórcy bili w nim na alarm w związku z „arogancją i nieustępliwością” rządu amerykańskiego w sprawach dostępu do dóbr kultury oraz w związku z zagrożeniem dla kina europejskiego ze strony „amerykańskich dystrybutorów i producentów filmowych”. Przyznaję, jest tu problem, głównie w nastawieniu Amerykanów do kultury: w ich mniemaniu dobra kultury to „commodity”, czyli towar. Dlatego Amerykanie wpadają w furię, widząc jak niewiele – w ich mniemaniu – polskie władze czynią, by ukrócić produkcję i handel pirackimi kopiami wideo, kompaktów z muzyką i oprogramowania komputerowego na polskim rynku. W ich odczuciu jest to ordynarna kradzież, narażająca amerykańskich producentów na setki milionów dolarów corocznych strat w samej Polsce.

Czy nasza kultura skundli się pod wpływem tego, co przeciwnicy zwą imperializmem kulturalnym? Tak uważał we Francji czterdzieści lat temu Jean Jacques Servan-Schreiber, autor głośnej wówczas książki „Amerykańskie wyzwanie”. Nic takiego się nie stało. Dzieła Diderota i Woltera nie zniknęły z bibliotecznych półek, dzieła Moliera nadal są wystawiane przez Com?die Francaise, młodzi Francuzi nadal rozmawiają po francusku. Drogi panie Andrzeju: na „Pana Tadeusza” miliony w Polsce waliły, zaś po pańskim polskojęzycznym wystąpieniu przy odbiorze Oscara w Hollywood, słyszałem od Amerykanów i Kanadyjczyków same głosy przyjazne na temat odważnego reżysera, który postanowił podziękować za nagrodę we własnym języku. Amerykanom do głowy nie przyszło, że mógłby pan nie znać ich języka. Niechże tak pozostanie, co nam szkodzi.

Nie było chyba większego upadku polskiej kultury, niż w czasach saskich. Przyszło po nich oświecenie i romantyzm, nasza kultura przeżyła, i to jak! Polacy są bardzo podatni na obce nowinki, lecz niesłychanie odporni na wszelkiego rodzaju zabory. Pod tym względem jesteśmy nie do zdarcia. Tak będzie i tym razem.

Jerzy Jastrzębowski

 

PS. Autor dziękuje prof. Antoniemu Mączakowi z Uniwersytetu Warszawskiego za podzielenie się swą wiedzą i poczuciem humoru przy omawianiu tak poważnego tematu.

W cholernej dziurze

źródło: Nieznane

REPORTAŻ

Biecz był drugim po Krakowie miastem Małopolski. Jagiełło gościł tu dwadzieścia dwa razy, królowa Jadwiga niewiele mniej

 

 

 

W cholernej dziurze

BIECZ I OKOLICE SĄ STARE JAK ŚWIAT. NA ZDJĘCIU RYNEK I RATUSZ W BIECZU Z LOTU PTAKA

Hasło w „Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”, Warszawa 1880 rok: „Byłe miasto powiatowe w województwie krakowskim na pagórku nad rzeką Ropą położone, stacya pocztowa przy trakcie z Jasła do Grybowa (…) W XVI wieku Biecz, położony przy głównym trakcie węgierskim, tak zakwitł handlem i przemysłem, że go nazywano Čmałym KrakowemÇ. W okolicznych górach tylu ukrywało się opryszków, że w 1614 roku, według podania, stracono ich w Bieczu na raz 120. (…) Ztąd stało się miasto głośnem na całą Polskę nauką i wyzwalaniem się katów”.

 

HHH

Czerń ciemniejsza od nocy. Wilgotny nosek trąca dłoń, szpileczki chwytają mój palec. Chryste Paaanie! Nie lubię futerkowych! Wybudzam się z drzemki, zaklinowany plecami w kącie celi. Nie, tu nie może być szczurów. Zdechły z głodu dwieście lat temu.

 

HHH

Loch śmierci pod wieżą bieckiego ratusza zaczęto budować za czasów Władysława Jagiełły, zakończono za Kazimierza Jagiellończyka. Gotycka wieża runęła w roku podpisania unii lubelskiej – 1569. Odbudowana w stylu renesansu. Ratusz pozostał, choć niegdyś był większy. Zarys starego budynku widnieje na bieckim rynku. Pozostała też gotycka turma: na parterze – za trzymetrowym murem i dwiema kratami – kat pomagał prowadzić przesłuchania. Skazanych na śmierć głodową wtrącano do lochu poniżej. W kamiennej posadzce zasuwano kratę – i koniec.

 

HHH

Biecz i okolice są stare jak świat. Według znawców słowo „Biejecz” oznaczało w starosłowiańskim języku „stary gród”. Na wzgórzu koło miasta stał gród w okresie państwa wielkomorawskiego w IX wieku. W XIV wieku Biecz był drugim po Krakowie miastem Małopolski. Jagiełło gościł tu dwadzieścia dwa razy (po raz ostatni jako 80-letni starzec), królowa Jadwiga niewiele mniej. Warszawa przy Bieczu to „pierwszak” obok doktora historii.

 

HHH

Doktorem historii jest Tadeusz Ślawski, chodząca encyklopedia naukowa tej części Podkarpacia. Ćwierć wieku temu poznałem go w krytycznym dla bieckiego muzeum momencie: złodzieje skradli zbiór szklanych monet, używanych w pańszczyźnianej gospodarce zamiast monet prawdziwych: „dzień odróbki pieszej”, „dzień odróbki konnej”. Ślawski dusił łzy: taka rzadkość. Zdenerwowany, wręczył mi ogromny klucz do turmy ratusza: niech sam obejrzy, zwłaszcza napisy wyskrobane przez skazańców w lunecie okna setki lat temu. Obejrzałem, zdumiałem się, przyrzekłem, iż wrócę.

 

HHH

Powróciłem tam ostatniej jesieni. Proszę burmistrza i wiceburmistrza Biecza, panów Witolda Bogdana i Leszka Ślawskiego (syna Tadeusza), o wtrącenie mnie do lochu śmierci na jedną dobę. Zakłopotanie. Narada z komendantem policji. Nadkomisarz Andrzej Wędrychowicz wymienia szybkie spojrzenie z burmistrzem, gdy mówię, że jestem zdrowy na ciele i umyśle, zaś eksperyment potrzebny jest dla badań historycznych nad średniowieczem. Wreszcie wytaczam główny argument: nie ma lochu, nie ma reportażu o Bieczu. Zapada milczenie. Wkrótce potem komisyjnie klękamy, by zajrzeć do wąskiej sztolni, spadającej w ciemność.

 

HHH

Z Encyklopedii Powszechnej Orgelbranda, rok 1860: „Fara z cegieł nieobrzuconych należy do najpiękniejszych w całej Polsce: ołtarze byzanckie dobrze zachowane, obrazy cudne włoskie i staroniemieckie, cymboryja, ławy piękne, rżnięte i wykładane, jednym słowem, kościół godny miasta grodowego polskiego, pomnik narodowy pobożności szlachty polskiej”.

Słysząc, żem dziennikarz, ksiądz prepozyt Zygmunt Mularski przetrzymuje mnie na progu plebanii. Mięknie nieco na widok doktora Ślawskiego, lecz potem – niemal krzycząc – dyktuje do reporterskiego notesu: „Miłość do zabytków w Polsce jest żadna. Mamy konkordat, lecz trzeba go przecież wypełnić nową treścią, jeśli chodzi o kompetencje i odpowiedzialność państwa i Kościoła za zabytki najwyższej klasy. Nie można zrzucać całej odpowiedzialności finansowej na barki ubożejących wiernych w małych miastach. Nie można wymagać odpowiedzialności gospodarczej od osoby proboszcza, mającego na uwadze przede wszystkim sprawy duszpasterskie”. Mięknie doszczętnie, czytając mój list polecający od księdza prałata Bronisława Piaseckiego z Warszawy. Bierze nas na obchód skarbów parafii.

Po chwili pod drewnianym malowanym krucyfiksem z 1380 r. (pod tą zastygłą w gotyckim spokoju głową Chrystusa mogła się modlić królowa Jadwiga) przechodzimy pod oplątaną rusztowaniami wieżę kościelną, wkomponowaną w dawną linię murów obronnych. Unikat! Wieży niegdyś bronił waleczny cech bieckich rzeźników, teraz przed ruiną broni jej parafia. Graffiti są z okresu królowej Bony, lecz wkład resortu kultury w ratunek wieży jest podobno dosyć mizerny.

Wewnątrz kolegiaty ponownie oglądam po 25 latach gotyckie stalle z herbami Odrowążów i Ligęzów – owe „ławy piękne, rżnięte i wykładane”, zaś w prezbiterium – renesansowe z wyrzeźbionymi głowami i gmerkami fundatorów. „Złożenie do grobu” ze szkoły Michała Anioła. Unikatowy czworokątny pulpit muzyczny, rżnięty w lipowym drewnie w 1633 roku. Dwa grobowce: surowy, kamienny, Piotra Sułowskiego herbu Strzemię, posła ziemi krakowskiej na sejm lubelski, gdzie podpisał akt unii z Litwą; oraz przepyszny, alabastrowy, Mikołaja Ligęzy, kasztelana bieckiego i starosty żydaczowskiego. Epitafium tego drugiego zaleca się giętkością ówczesnej polszczyzny, choć nad ortografią dzisiejszy czytelnik mógłby się zastanowić:

„Ysz kaszdi ktory szie thu na szwiath człowiek rodzi,

zrąk panszkich w the tu niskoszcz pielgrzymowacz chodzi…”

I wreszcie kaplica cechu stolarzy, zaś w niej „Ścięcie św. Jana”: stojący tyłem w czerwonych podkasanych pludrach kat przekazuje ściętą głowę na tacy.

Doktor Ślawski trąca mnie w bok: kat niewątpliwie biecki.

 

HHH

Marzena Mazurówna, młoda administratorka Hotelu Grodzkiego, robi wielkie oczy, słysząc o moim flircie z lochem śmierci. Ale niech mi pan powie: czy u nas w Bieczu rzeczywiście była szkoła katów? Gdziekolwiek jadę, jest to jedyna rzecz, jaką ludzie słyszeli o Bieczu.

Tadeusz Ślawski zżyma się: XIX-wieczny folklor historyczny! Ludzie sądzą, że oto była klasa, w ławkach siedziały małe kacięta, stary kat wykładał przy tablicy, a na koniec ścinał kogoś dla przykładu. W rzeczywistości zawód katowski był rzemiosłem: rzemieślnik miał czeladnika lub dwóch, którzy asystowali przy torturach i egzekucjach, ucząc się trudnego fachu w trakcie pracy. Potem bywali wyzwalani na mistrza. Kata szanowano, oficjalnie nazywano go „mistrzem świętej sprawiedliwości”, lub po łacinie: carnifex. Kat miał bogate nadanie ziemi poza miastem i tam też przeważnie mieszkał. Biecz wyróżniał się tym, że – jako jedno z niewielu miast – był siedzibą sądu nie tylko miejskiego, lecz również grodzkiego-ziemskiego, sądzącego panów. Tylko na panach wykonywano egzekucje przez ścięcie mieczem, w wyrokach nazywane oględnie capite plexi (oddzielenie głowy). Ogromną większość wyroków wykonywano na plebejuszach – przez powieszenie. Doktor Ślawski pokazuje mi miejsce pod miastem, gdzie – według ryciny z XVI wieku – stała szubienica. Tuż przy drodze stoi kamienna kapliczka. W pobliżu znaleziono pokłady ludzkich szkieletów.

Kat był źródłem dochodów dla Biecza, który wynajmował go okolicznym miastom, nie mającym uprawnień katowskich. Doktor Ślawski pokazuje mi swój wypis z akt miejskich z 1540 roku: Jasło zapłaciło 24 grosze, Dukla 12 groszy, Wojnicz 18 groszy, Pilzno całą złotówkę, czyli 30 groszy, itd. Para butów z cholewami kosztowała groszy sześć. Tyleż kosztowała egzekucja człowieka. Schwytani zbójcy górscy – „beskidnicy” – traktowani byli bardziej surowo. Na początku poddawani byli torturom dla odświeżenia pamięci w czasie zeznań, później kat darł z nich na żywo pasy skóry – trzy lub cztery wieszał na haku wbitym pod żebra, po egzekucji zaś ćwiartował ich ciała i wystawiał głowę na widok publiczny. Niewielu ludzi wtrącano do lochu na lekką śmierć głodową.

 

HHH

Radość! Jestem w lochu! Ostatni przede mną głodzony skazaniec siedział tu ponad dwieście lat temu (w 1783 r. Austria zmieniła jurysdykcję dawnych terenów Rzeczypospolitej, odbierając upadającemu Bieczowi prawo wymiaru sprawiedliwości); ostatnim przetrzymywanym w lochu do śledztwa był podobno jakiś niedoszły powstaniec krakowski z okresu rabacji Jakuba Szeli.

W miarę mijania czasu, zaczyna być straszno. Niczym w grobie: płytę kamienną grabarze zasunęli i odjechali do domu. Pocieszam się: łęczycki loch jest podobno gorszy. To tam wtrącono na śmierć głodową Maćka Borkowica, na rozkaz rozgniewanego króla Władysława. Lecz Matejko swój słynny obraz malował podobno właśnie tu, w Bieczu. Do Łęczycy było za daleko, za kordonem.

By dodać sobie animuszu, w ciemności obmierzam celę: dwanaście stóp w jedną stronę, dwanaście w drugą, więc do pułapu musi być też stóp dwanaście, bo gotyccy mistrzowie budowlani przestrzegali żelaznej logiki. W pułapie – wylot sztolni spadowej, którego w czerni nie widać. Może już noc zapadła?

Bardziej niż straszno, zaczyna mi być zimno: mam na sobie dwie koszule, sweter i kurtkę skórzaną, dwie pary spodni i ciepłe skarpety, mimo to zaczynam ćwiczyć przysiady. Mur wokół celi przesłuchań ma trzy metry grubości, loch otoczony jest murem pięciometrowym z ciosów skalnych. Te głazy nie widziały słońca od pięciuset lat, pochłoną każdą ilość ciepła.

Przypominam sobie rady starego brytyjskiego komandosa: w ciemności luzuję pasek od spodni i zaczynam podrygiwać na palcach. Po długim czasie (jak długim – nie zgadnę) zmęczone mięśnie łydek i ud wydzielają odrobinę ciepła, wsączającego się pod koszulę. Lecz jak długo można drygać?

 

HHH

Muzeum bieckie. Rura wodociągu z XV wieku (wydrążone pnie dębowe, łączone metalowymi rękawami), kopia miecza katowskiego (w szczytowej fazie ofensywy gorlickiej, w maju 1915 roku, gdy Biecz czterokrotnie przechodził z rąk rosyjskich do austriackich i odwrotnie, kozacki esauł pożyczył oryginał i do dziś zapomniał oddać). Spuścizna po wielkim bieczaninie, biskupie warmińskim Marcinie Kromerze (1512-1589), sekretarzu trzech królów polskich. Pierwodruk księgi sławnego poety ziemi bieckiej okresu sarmatyzmu.

Po wojnach szwedzkich, najeździe Rakoczego, wojnie północnej i po straszliwej zarazie roku 1721, w Bieczu pozostało trzydziestu mieszkańców. Dziś – mówią burmistrzowie Bogdan i Ślawski – miasto urosło do ponad pięciu tysięcy mieszkańców, lecz wciąż ma poważne kłopoty.

 

HHH

W sensie symbolicznym burmistrz Bogdan jest dumny z królewskiego miasta, z historii i zabytków Biecza. W sensie praktycznym – z niedawnego dokumentu, wytyczającego kierunki rozwoju gminy na kilkanaście lat. Tu kończy się duma, zaczynają się kłopoty. Bezrobocie w gminie sięga piętnastu procent, niektóre małe zakłady nie płacą podatków, bo nie mają z czego. Główny pracodawca, Zakłady Pieczywa Cukierniczego „Kasztelanka”, przeżywa kłopoty. Gdyby „Kasztelanka” padła, a wraz z nią czterysta miejsc pracy, to – mówi Bogdan – szkoda gadać.

Jednak największy paradoks, to zabytki historyczne. Przyciągają turystów, lecz są ogromnym obciążeniem dla małej gminy. Przy nowej polityce Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego jesteśmy zmuszeni pokrywać całość wydatków na konserwację, mówi Leszek Ślawski. Pragnęlibyśmy, aby resort wsparł nas swoim budżetem.

Wszyscy tu znają na pamięć bon mot ministra Andrzeja Zakrzewskiego: „Ministerstwo to nie jest adres, pod którym rozdaje się pieniądze”. Mają nadzieję, że to za mało, aby budować politykę kulturalną starego narodu, któremu niewiele pozostało z pierwotnego dziedzictwa.

Mówi Ślawski: „My już oszczędzamy każdy grosz. Zmieniliśmy dziurawy hełm na wieży ratuszowej, rozpisaliśmy przetarg na renowację samej wieży, zamiast wypożyczania metalowych rusztowań, robimy tańsze, drewniane, sposobem gospodarczym. Ale po prostu nie dajemy rady”.

 

HHH

W tydzień później przekazuję ministrowi petycję młodych burmistrzów (Bogdan i Ślawski dobijają do czterdziestki) i wiem, że rozłoży ramiona: nie ma pieniędzy. Mówię: Andrzeju, wspomnij, jak poddani chwalili Herakliusza Lubomirskiego – ludzki pan, mówili, bije, lecz nie kaleczy. Zakrzewski sięga do telefonu, łączy się z komórką burmistrza, coś tam długo, łagodnym głosem tłumaczy. Petycja burmistrzów ląduje na specjalnej półce przy ministerialnym biurku, po lewej stronie, od serca. Ale to na następny rok, wyjaśnia zmęczony minister.

A ja już jestem myślami u Tadeusza Syryjczyka, ministra transportu i gospodarki morskiej oraz Tadeusza Suwary, szefa dyrekcji dróg publicznych. Biecz i pobliskie Pilzno błagają o budowę obwodnic, 40-tonowe TIR-y przejeżdżają przez rynki tych miast, od wibracji sypie się już gotycka cegła, która przetrzymała Szwedów, Wołochów, Rosjan, Niemców, Sowietów i wszelkie inne zarazy ubiegłych 350 lat polskiej historii. Ludzie, pomóżcie!

 

HHH

Ludzie, wypuśćcie! Od środy po południu przesiedziałem w lochu już chyba dłużej niż dobę. Trudno mierzyć czas w kompletnej czerni, lecz przecież wiem, ile razy siusiam na wolności. W lochu wybrałem sobie kącik do siusiania; nie wiem, czy trafiam do tego samego za każdym razem. Myślę, że musi już być noc z czwartku na piątek. W piątek przyjeżdża po mnie samochód z Rzeszowa.

Skaczę, jak oszalały, starając się rozgrzać, i dokonuję epokowego odkrycia: Maćko Borkowic wcale nie zmarł z głodu! Nie było lochów głodowych! Były lodownie, w których skazańcy marli z wyczerpania. Czuję, jak uchodzi ze mnie ciepło, niczym z otwartej żyły. Wsiąka w mury.

 

HHH

Nie było śmierci głodowej! Prowadzę wykład dla studentów historii Uniwersytetu Harvarda. Rozjarzone podziwem oczy. Z bocznych drzwi wychodzi król Szwecji w podkasanych czerwonych pludrach i na srebrnej tacy niesie ku mnie Nagrodę Nobla.

Załamują się pode mną kolana, w ciemności opieram się nadgarskiem o ohydną polepę z ubitego przez setki lat pyłu i odchodów ludzkich, trafiam na jakiś krążek. Więc można jednak zasnąć na stojąco! Obmacuję krążek. Chyba peerelowska aluminiowa pięciozłotówka. Musi tu być więcej monet, wrzucanych przez turystów – na szczęście. Może stare trojaki i szóstaki? Nie, wtedy nie było turystów, pchających się na noc do lochu. Zachciało się głupiemu, to teraz skacze i płacze. Chyba już piątkowy wieczór nastał. Już dwie doby?

 

HHH

Czy obecni bieczanie mają w sobie stare skłonności do „beskidnictwa”? Nadkomisarz Wędrychowicz jest bieczaninem z dziada pradziada, ma prawo do wypowiedzi na ten drażliwy temat. Ku mojemu zdziwieniu, odpowiada twierdząco: „Mają, choć klasyczne zbójnictwo należy do przeszłości. Częste są jednak bójki z użyciem narzędzi ostrych lub tępych, prowadzące do uszkodzeń ciała, częste są też włamania do sklepów, zwłaszcza na obrzeżach miasta”.

 

HHH

Dlaczego do mojego „sklepiku” nikt się jeszcze nie włamuje? Już dawno musi być piątek. Burmistrz chyba zadecydował, że jeślim taki figlarz, to on mi też figla spłata. Dwa razy za PRL-u siedziałem, raz w ciemności pod ziemią, na „dołku” milicyjnym, drugi raz w dawnym X Pawilonie w warszawskim więzieniu przy ul. Rakowieckiej. Tygodniowy strajk głodowy prowadziłem, w karcerze mnie trzymali, na dechach spałem, wodę z wiadra piłem, ale to był spacerek wśród róż w porównaniu z tym lochem. Tu ani się położyć, ani usiąść, ani oprzeć o ścianę, ani zasnąć. Średniowieczne gestapo!

 

HHH

Doktor Ślawski wraz z żoną Gabrielą, również historykiem, pokazują mi list od śp. Tadeusza Przypkowskiego z Jędrzejowa. Jeden z dwu kalendarzy, wyskrobanych na ścianie celi przesłuchań i podziwianych przeze mnie 25 lat temu, sporządzony został prawdopodobnie przez dawnego członka rodziny Przypkowskich: Anno Domini 1668, 40 wyskrobanych dołków w ceglanym murze, herb Trójczak rodu Przypkowskich. Śp. Tadeusz domniemywał w swym liście, iż był to Konstanty (Constantinus) Przypkowski, zagorzały arianin, który odmówił wyjazdu z Polski po sejmowej uchwale, wyganiającej Braci Polskich w 1658 roku. Jeśli to prawda, to kat rozmawiał z nim codziennie przez blisko sześć tygodni, nakłaniając go do porzucenia „kacerstwa” lub do wyjazdu, na noc zaś spuszczał go sztolnią do lochu.

 

HHH

Pytam małżeństwo historyków, czy obecni młodzi bieczanie zdają sobie sprawę z tego, w jak starej tradycji historycznej są osadzeni? To zależy od ich wrażliwości i od wychowania w rodzinie, mówią. Są tacy, dla których ta tradycja jest pielęgnowana od maleńkości. Wrażliwe dzieci, którym już w przedszkolu pokazuje się gotycką cegłę z odciskami palców robotnika sprzed siedmiuset lat, kontynuują potem tradycję. Ale i inni bieczanie mają chyba w podświadomości jakąś satysfakcję, że pochodzą z tego miasta.

 

HHH

Czy ja z tego lochu już nigdy nie wyjdę? Jeść mi się wcale nie chce, bardzo chce mi się wyjść. Przypkowski siedział (stał?) tu przede mną przez sześć tygodni, czy ja mam jego rekord pobić?

Wysoko słyszę zgrzyt odsuwanej kraty. Do lochu wpada szara smużka światła. Domyślam się, że stłumiony odległością głos należy do burmistrza:

„Panie redaktorze, jest pan tam? Już nastał czwartek. Myśmy przez pana spać nie mogli. Leszek Ślawski w środku nocy na rynek wyszedł, wokół wieży nadsłuchiwał, czy jęków nie usłyszy. Panie redaktorze, może by pan już wyszedł z tej cholernej dziury?”.

Wytrzymałem w bieckim lochu zaledwie piętnaście godzin i dziesięć minut. Naśladowcom odradzam pomysł. Chryste Panie!

Polska mądra przed szkodą

POLITYKA

Z a kulisami walki o NATO

Polska mądra przed szkodą

JERZY JASTRZęBOWSKI

z Toronto

Teraz mogę już to napisać, po głosowaniu w Senacie. Publicysta New York Times’a, William Safire, dwukrotnie relacjonował w druku swą rozmowę z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim. Według tych relacji, prezydent powiedział mu: „Polska ma dwóch groźnych przeciwników w sprawie rozszerzenia NATO — Rosję i>>New York Timesa<<„.

Z Rosją sprawa była zrozumiała. Nie muszę tłumaczyć motywów. Przeciwnicy włączenia Polski do Sojuszu mieli otrzymać cztery argumenty w celu udowodnienia w Senacie USA, że Polska nie dorosła do członkostwa: 1. Nacjonalizm Polaków doprowadzi NATO do konfliktu z Rosją; 2. Polacy są antysemitami; 3. Polska klasa polityczna jest przeżarta rosyjską agenturą; 4. Polska ma nieustabilizowane stosunki z Ukrainą i konflikt z własną mniejszością ukraińską; Polacy chcą bić się o Lwów, Ukraińcy – o Przemyśl.

Z tego, co słyszałem w Waszyngtonie wynika, że parę lat temu rosyjskie służby skoncentrowały uwagę zwłaszcza na punktach 3. i 4. Między innymi, próbowały zdyskontować „sprawę Olina, Kata i Minima”. Sprawa ta jednak ugrzęzła na wczesnym etapie. Amerykanie nie uwierzyli. Nie uwierzyli też w kwietniową rewelację „Spiegla”, jakoby UOP wysyłał szpiegów do Niemiec, zaś ich odkrycia sprzedawał na Łubiance.

W punkcie 4. chodziło o podjudzenie Polaków przeciw Ukraińcom i odwrotnie, po obu stronach granicy. Chodziło o wywołanie prowokacji lub zamieszek przy okazji np. rozbiórki nielegalnego pomnika ku czci UPA na Ziemi Przemyskiej lub zbezczeszczenia polskiej flagi we Lwowie. Świat natychmiast dowiedziałby się o tym, że Polacy już się biją, zaś „New York Times” izwiązane z nim koła opiniotwórcze nie dopuściłyby do przyschnięcia sprawy. W Polsce i w Kanadzie (duża koncentracja ukraińskich emigrantów) działali dwaj historycy-publicyści, judząc polskich czytelników przeciw „ukraińskim rezunom i głupkom”. Naiwni wydawcy publikowali niektóre materiały, uważając je za wykwit polskiego patriotyzmu. Nie były to jednak dzieła patriotyczne, były to prace zlecone.

Na szczęście, jak rzadko w naszej historii, Polska okazała się być mądra przed szkodą. Czytelnicy pamiętają zapewne nagłą wizytę Włodzimierza Cimoszewicza i Jacka Kuronia w czerwcu ub. r. w Przemyślu, gdzie w ostatniej chwili zapobieżono utrąceniu festiwalu kultury ukraińskiej w Polsce. To była jedna z ostatnich interwencji, zapobiegających polsko-ukraińskiej awanturze. W miesiącu poprzedzającym ów niedoszły incydent prezydent Kwaśniewski podpisał w Kijowie oświadczenie o porozumieniu i pojednaniu z Ukrainą, zaś prezydent Jelcyn – w Paryżu – porozumienie tworzące Radę NATO-Rosja. Porozumienie dało Rosji prawo do wyrażania swych opinii – i nic ponadto. Moskwa pogodziła się zrozszerzeniem NATO na wschód. Temperatura opadła. Odwołano prace zlecone.

Ukąszenie gazety

Nie pogodził się z tym „New York Times”. Ponadstuletnie imperium opiniodawcze dynastii Ochsów-Sulzbergerów przyzwyczajone było do innego obrotu spraw: „New York Times” grzmiał w artykule redakcyjnym – politycy kucali ze strachu. Ukąszenie nowojorskiej gazety bywało śmiertelne.

W marcu br. , w wywiadzie dla warszawskiego tygodnika, ambasador USA w Warszawie, Daniel Fried, powiedział: „Stanowisko >>New York Timesa<< sprowadza się do tezy, że Europa Środkowa w gruncie rzeczy należy do Rosji; dlatego Ameryka źle robi, rzucając Rosji wyzwanie, bo rzuca wyzwanie naturalnemu porządkowi rzeczy”.

To prawda, lecz chyba niepełna. Były też inne, mniej oczywiste dla czytelników motywy zaciekłej kampanii „N. Y. Timesa” przeciwko przystąpieniu Polski – zwłaszcza Polski! – oraz Czech i Węgier do NA-TO.

Parę lat temu zacząłem zbierać kampanijne artykuły „nowojorczyków”, chcąc kiedyś przeanalizować ich politykę i taktykę. Było tych materiałów tyle — we wszystkich wymienionych na wstępie punktach — że mógłbym napisać doktorat z żurnalistyki. Ograniczę się do paru pozycji zostatnich miesięcy. Zacznę od końca.

Dopiero 20 marca br. , w obszernym artykule pióra Alison Mitchell, drukowanym na pierwszej stronie, „New York Times” przyznał się do porażki. Artykuł utrzymany był w tonie pogrzebowym, lecz rzeczowym, z paroma zjadliwościami, o których poniżej. Autorka z goryczą wylicza sposoby, do jakich uciekł się Departament Stanu (Madeleine Albright i Jeremy Rosner) i Pentagon (William Cohen) , aby „zawczasu stępić wszelkie zasadnicze argumenty opozycji”. Czytelnicy dziennika dowiedzieli się, że już w marcu ubiegłego roku Departament Stanu utworzył specjalną komórkę ds. ratyfikacji układu o poszerzeniu NATO. Jej zadaniem było właśnie „stępianie”, czyli przygotowanie gruntu pod pomyślne dla Polski, jak również Czech i Węgier, głosowanie w Senacie. Dowiedzieli się, że wymagana większość głosów w Senacie istniała od roku, i trzeba byłoby znacznie większego nieszczęścia, niż antypolskie resentymenty redaktorów „New York Timesa”, aby proporcję głosów odwrócić. Dopiero teraz dowiedzieli się, że Rosnerowi udało się odciąć „New York Timesa” od jego naturalnej bazy społecznej i politycznej w wyniku serii poufnych spotkań z liderami organizacji żydowskich i związkowych w USA.

Redaktorzy „New York Timesa” winni może dowiedzieć się, że „Rzeczpospolita” też brała udział w „stępieniu zawczasu zasadniczych argumentów opozycji”. Od paru lat nasz dziennik, azwłaszcza „Plus Minus”, drukował długą serię utrzymanych w rzeczowym i przyjaznym tonie artykułów na tematy polsko-żydowskie, polskoukraińskie, polsko-litewskie i polsko-rosyjskie. Wśród autorów byli m. in. Żydzi, Ukraińcy, Rosjanie. Czy będzie zaskoczeniem dla redaktorów „New York Timesa”, że tłumaczone na angielski streszczenia owych artykułów — a być może również z innych polskich periodyków, lecz tego nie wiem na pewno – trafiały na dyskietkę w Departamencie Stanu? Potrzebne były jako dowód korzystnych zmian zachodzących w polskiej opinii społecznej i — to wiem na pewno — swoją rolę spełniały. Lecz w czasie, gdy polska dyskietka wypełniała się, nowojorscy redaktorzy szamotali się z innym problemem.

Na początku debaty o rozszerzeniu NATO, Pentagon ocenił przyszłe koszty tej operacji na 35 miliardów dolarów, zaś udział USA w kosztach — na 2 miliardy. Wiadomo było, że koszty będą drażliwą sprawą wczasie, gdy wbudżecie USA dokonywane są cięcia, m. in. w wydatkach na służbę zdrowia. Latem ubiegłego roku kalkulacje, dokonywane przez różne instytuty badań strategicznych, zaczęły gwałtownie rosnąć, sięgając w końcu 125 miliardów dolarów. Wiadomo było, że Senat nie przełknie takiej sumy. Tymczasem Waszyngton nie protestował, nie prostował wycen. „New York Timesa”, a za nim kilka innych wpływowych gazet, rzucił się na sprawę kosztów, niczym na tłustą kość i spędził kilka miesięcy nad nią.

Doknięcie różdżki

Lecz jesienią rozpoczęły się senackie przesłuchania w sprawie NATO i — jak za dotknięciem różdżki — oceny kosztów zaczęły się kurczyć, aż w lutym br. – w ostatnim opracowaniu Pentagonu — skurczyły się do półtora miliarda dolarów. USA miałyby partycypować sumą 400 milionów, czyli mniejszą niż coroczne wydatki na przemalowywanie pasów i wymianę znaków na autostradach. Wrzawa wokół kosztów ucichła. A tymczasem przed komisjami Senatu zdążyli już wypowiedzieć się za rozszerzeniem NATO Madeleine Albright i William Cohen, Zbigniew Brzeziński i Henry Kissinger, generałowie John Shalikashvili i William Odom. Wszyscy — pozytywnie.

Niechże mnie historyk lub politolog poprawi, jeśli się mylę: pierwszy to chyba raz w naszej historii, że sprzymierzeńcy polskiej sprawy okazali się nie tylko silniejsi, lecz również sprytniejsi od naszych przeciwników.

„New York Times” zmienił wówczas kąt natarcia. 5 stycznia br. dziennik wydrukował obszerny artykuł pióra swej korespondentki w Warszawie, pani Jane Perlez. Redakcja opatrzyła artykuł wielkim tytułem: „Drażliwy problem powiększonego NATO — agencje wywiadowcze” (Touchy Issue of Bigger NATO: Spy Agencies) .

Artykuł był napisany w sposób profesjonalny, z przytoczeniem opinii zarówno za, jak również przeciw tezie, iż Polska może być zdradliwym sojusznikiem. Był to jednak artykuł zabawny, ponieważ przy omawianiu poziomu kadr WSI oraz UOP-ujedyny bezsprzeczny wniosek był pytaniem, cytuję: „Ci faceci mogą być lojalni wobec Polski, lecz czy nie będzie łatwo przekupić ich obecnie, gdy ideologia straciła na znaczeniu, zaś pieniądze zyskały? „. W ten sposób anonimowy pracownik amerykańskiego wywiadu podzielił obywatelską troskę „New York Timesa”.

Szaleństwo Madeleine

I jeszcze jeden przejaw antypolskiej zjadliwości, przesłanianej troską o dobro Ameryki. Przeciwnicy rozszerzenia NATO przez lata unikali zwrotu „nie chcemy umierać za Gdańsk”. Skojarzenie z tytułami prasy francuskiej zsierpnia 1939 roku — „Les Francais veulent-ils mourir pour Danzig? ” — byłoby kompromitujące. Mówiono raczej: „dlaczego Amerykanie mają walczyć o Maribor? „. Maribor jest turystycznym miasteczkiem w Słowenii. Lecz w cytowanym już artykule Alison Mitchell nowojorskim redaktorom (bo od nich zależy ostateczny kształt każdego artykułu) puściły nerwy i pojawił się zwrot, cytuję: „zabrakło presji na senatorów, aby wytłumaczyli, dlaczego USA zobowiązują się do walki o Gdańsk lub Warszawę”. Szydło zworka: boli ich więc przede wszystkim sprawa Polski.

Ale nie, nazwa Czech też pojawiła się w antynatowskiej kampanii „New York Timesa”, i też w kompromitującym kontekście. Thomas Friedman jest świetnym dziennikarzem. Obszerne cytaty z jego felietonów pojawiły się dwukrotnie w moich artykułach w „Rzeczpospolitej”. I oto 17 lutego br. w felietonie, zatytułowanym „Szaleństwo Madeleine” (Madeleine’sFolly) , Friedman pisze, cytuję: „Jeśli drużyna Clintona przegra sprawę traktatu START II (z Rosją — J. J. ) po to, by przyłączyć Czechów do NATO, zostanie to zapisane jako jeden z największych błędów w historii polityki zagranicznej USA: jako szaleństwo Madeleine”.

Przecieram oczy, autor otwarcie pije do czeskiego pochodzenia pani Albright. W Ameryce, kraju zbudowanym przez imigrantów, żaden kulturalny człowiek nie ośmieli się wypomnieć drugiemu obywatelowi odmiennego pochodzenia etnicznego. Taka wypowiedź uważana była za chamstwo nie licujące z amerykańskim patriotyzmem. Można ją skarżyć do sądu. Zbigniew Brzeziński urodził się jako Polak, Henry Kissinger jako Żyd niemiecki, lecz żadnemu dziennikarzowi nie przyszło do głowy, by wypomnieć im, że grają wbrew interesom USA, na korzyść Polski lub Niemiec. Czy „New York Times” jest ponad dobrym obyczajem, ponad prawem?

Lecz dlaczego Friedman nie sięga po cięższy argument w walce z panią Albright, tak znielubioną przez zespół „New York Timesa”? W styczniu ubiegłego roku Albright dowiedziała się z gazet o żydowskich pochodzeniu swoich rodziców i „nowojorczycy” pisali wówczas o niej ze zdziwieniem, że powinna o tym wiedzieć i mówić wcześniej. Więc może, zamiast przyczepiać się do czeskiego pochodzenia, redaktorzy „New York Timesa” powinni zaatakować ją za żydowskie pochodzenie?

N iemożliwe: zabrzmiałoby to tak, jak prałat Henryk Jankowski, wyzywający swych przeciwników od katolików.

Pozostaje pytanie: dlaczego oni nas tak bardzo nie lubią?

Neutralizacja opinii

Już po napisaniu powyższego, 17 kwietnia przeczytałem w „New York Timesie” coś pozytywnego o Polsce. Minister Bronisław Geremek udzielił wywiadu. Koronkowa robota. „Nowojorczycy” chyba nie zorientowali się, co drukują. Profesor, znany z niezwykłej sprawności intelektualnej i politycznego „nosa”, pozwolił im na użycie swego nazwiska na płaszczyźnie rasowej, chętnie wyróżnianej przez „nowojorczyków” (i prałata Jankowskiego) . Metoda piekielnie ryzykowna, tym razem powiodła się. Przypuszczam, że Geremkowi udało się zneutralizować część zaciekłej antypolskiej opinii wśród wpływowego grona czytelników „New York Timesa”. Gdy 20 kwietnia gazeta ruszyła do ponownego ataku, Polskę zostawiono w spokoju. Całostronicowy apel do Senatu USA o odłożenie głosowania nad rozszerzeniem NATO był podpisany nazwą jakiejś organizacji zatroskanych biznesmenów. Pytałem w Nowym Jorku — nikt o takowej nie słyszał. Widać nie ja jeden pytałem: następnego dnia zakłopotana gazeta wyjaśniła, że główną postacią wśród zatroskanych jest Ben Cohen, współwłaściciel popularnych w Ameryce lodziarni. Lecz nie to jest ważne. Obiektem ataku stały się tym razem Węgry. Apel ostrzegał senatorów, że wciągają USA w przyszłą wojnę o. .. Siedmiogród.

Kawalerzyści

TRADYCJE

Kawalerzyści

JERZY JASTRZĘBOWSKI

„Pradziad był szwoleżerem, dziad ułanem, on też będzie kawalerzystą. Na początek wsadzimy go na kuca.” Wysokie buty i bryczesy, marszczone wokół kolan, były na wysokości oczu przerażonego malca. Głos dudnił gdzieś wysoko. Żelazna nad Skierniewką? Majątek państwa Mazarakich? Kuc raz zaciął ogonem i kandydat na szwoleżera z płaczem spadł na ziemię.

 

* * *

Nie zostałem kawalerzystą. Gdy wypchnięto nagiego przed komisję przedpoborową na warszawskiej Ochocie, dzwoniłem zębami z zimna, zaś przyrodzeniem ze wstydu – obok przewodniczącego siedziała młoda kobieta w białym fartuchu. Major Ludowego Wojska dwukrotnie upewniał się, co to takiego filologia („podejdźcie no bliżej, student”), po czym westchnął: „Do artylerii go”.

* * *

Był rok 1967, gdy grupka dziennikarzy z klubu jeździeckiego Horyzont stawiła się przed całkiem innym majorem przy dawnych stajniach kozackich na warszawskich Powązkach. To z tych stajni (obecnie CWKS-Legia), wypadały niegdyś na miasto sotnie, rozpędzające demonstracje na placu Teatralnym. Siwiutki major Ludwik Ferenstein ustawił nas w szeregu i każdego krótko przepytywał. Przy moim nazwisku zastanowił się: „A Stanisław Jastrzębowski z 1-go Pułku Ułanów Krechowieckich to jakiś krewny?”.

– Rodzony dziadek, panie majorze.

– No, popatrz bracie! Ja przecież z rotmistrzem Jastrzębowskim strzemię w strzemię…! A iluśmy to razem bolszewików zarąba…”.

Major przeraził się: przed nim stało w szeregu pięciu potencjalnych kapusiów – dziennikarzy z Polskiego Radia. Ale Ferenstein (zmarł w stopniu podpułkownika w wieku dziewięćdziesięciu lat już w wolnej Polsce, w sylwestra 1990 roku) miał szczęście: byliśmy sami swoi.

Ferenstein kawalerzysty ze mnie nie zrobił, lecz przez sentyment, jako jedynego, uczył, jak robić lancą. „Szarża kawaleryjska to psychiczne przełamanie wroga – wykładał – później zaś pościg. Kiedy szwadron wchodzi w cwał, piechota nieprzyjaciela nie wytrzymuje psychicznie i pryska z trawy jak koniki polne, rzucając broń i ratując się ucieczką. Lecz jak uciec przed kawalerią? Mierzysz więc, bracie, lancą między łopatki, padającego piechura jednym pchnięciem przybijasz do ziemi, lancę zostawiasz, bo wyszarpnąć w galopie niemożliwość, i już do szabli sięgasz, boś przez moment bezbronny”. Lanca – broń jednorazowego użytku.

Poszukiwanie ułana

Słuchałem opowieści, lecz pytałem o dziadka. Zmarł siedem lat przed moim narodzeniem. Wszelkie dokumenty po nim spaliły się w powstaniu warszawskim. Żyła legenda rodzin

na. Babcia kiedyś mówiła, iż ilekroć Stasio wracał z podjazdu na Polesiu, tylekroć musiała szynel cerować. „Coraz to dziurę znajdowałam, raz nawet obcas mu odstrzelili, ale kula go nie drasnęła”.

Z popękanej porcelanowej fotografii w starej części powązkowskiego cmentarza spogląda na mnie zadzierżysta mina kawalerzysty, już w stopniu majora, z siedmioma srebrną nicią wyszytymi szewronami na rękawie – więc jednak siedmiokrotnie ranny. „A jak Stasio rozpaczał, że w bitwie pod Krechowcami pułkownik kazał mu taborów pilnować w Stanisławowie”. Czyżby dziadek Stanisław był dekownikiem? W „Księdze pamiątkowej 1-go Pułku Ułanów”, wydanej w 1927 roku, znajduję zadziwiająco skąpe o nim informacje. Budzi się straszne podejrzenie: zdradził, zdezerterował, stchórzył?

W latach 70. starzy krechowiacy zbierali się co miesiąc w warszawskiej kawiarni Harenda (obecnie kolejny Burger King). Starzy ułani witali mnie z sympatią jako „wnuka pułku” i znaleźli dla mnie jednego z ostatnich żyjących uczestników bitwy pod Krechowcami 23 lipca 1917 roku. Ułan Krak przyjął mnie w mieszkaniu na warszawskim Rakowcu, z którego rzadko już wychodził, i z punktu wyśmiał moje podejrzenia co do dziadka. – Panie, mówił, to był drugi wiekiem oficer, po pułkowniku Bolesławie Mościckim. Tabory w Stanisławowie zawierały żywność, amunicję, lekarstwa, pieniądze – istne skarby, zagrożone przez bandy maruderów, cofających się z frontu. Potrzebny był zaufany oficer, aby ich pilnować. Niech pan lepiej posłucha o Krechowcach. To wioseczka pod Stanisławowem; opłotkami pod miasto podchodziła piechota bośniacka, trzeba było ich odepchnąć. Wiedzieliśmy, że Bośniacy jeńców nie biorą, więc miało być krwawo. Na błoniach przed wsią rozpuściłem konia do galopu i potem obudziłem się już w lazarecie. Powiedzieli mi koledzy, że granat wybuchnął tuż pod końskim brzuchem. Od tego czasu jestem przygłuchy. Może więc lepiej, że dziadek został w mieście.

Lecz ja muszę wiedzieć: Księg

a Pamiątkowa z 1927 roku wyraża się o nim z lodowatym chłodem. Przebiegłem w pamięci życiorysy, przypominając sobie okruchy rozmów. Moja ukochana babcia Nana wyrażała dumę głównie z faktu, że „Stasio” po politechnice w Mannheim (zakochał się tam w niej, pięknej młodej Austriaczce) był pierwszym w Polsce inżynierem kesoniarzem, budowniczym filarów pod warszawskim mostem imienia ks. Józefa Poniatowskiego. W rok po ukończeniu budowy rosyjscy saperzy wysadzili most w powietrze, bo już była wojna, dziadka zmobilizowano do carskiego wojska, prędko

trafił do konnego Legionu Puławskiego, a z nim do korpusu generała Dowbora-Muśnickiego.

A więc – dowborczyk. Na prawej klapie munduru na powązkowskiej fotografii istotnie widnieje odznaka korpusu. I nagle z niepamięci wyłania się okrzyk babci, zasłyszany w dzieciństwie: „A po co, gorączka, szablę złamał? Po co huczał, że pod buntownikiem służyć nie będzie?”.

Nie potrzebne dokumenty. W maju 1926 roku, jako lojalista i dowborczyk, opowiedział się widać przeciw Piłsudskiemu. Większość kadry oficerskiej była za Naczelnikiem. Stąd przedwczesna dymisja z pułku; stąd skąpa wzmianka w „Księdze Pamiątkowej”. Wniosek: kawalerzyści nie powinni mieszać się do polityki, niechże zostawią to artylerzystom. Takim, jak Napoleon Bonaparte.

Poszukiwanie szwoleżera

Poczynając od Józefa Sułkowskiego i Marii Walewskiej, darzyliśmy Napoleona uwielbieniem. Tylko Kościuszko nie dał się oszukać: nie zgodził się spotkać z Napoleonem, mimo zaproszeń. Do dziś nie dochodzą do naszej świadomości polskie szachrajstwa tego wielkiego stratega i cynicznego polityka. W tajnych dyrektywach instruował swych marszałków, by Polakom obiecywać tyle, aby chcieli walczyć, lecz nie zobowiązywać się do niczego konkretnego. Napoleon gotów był swych najwierniejszych sojuszników przehandlować za korzystny traktat z Rosją. Skąd my to znamy?

 

 

źródło: Nieznane

WOJCIECH KOSSAK „PRZED BITWË, SZWOLEZER GWARDII”

Napoleońska tradycja pielęgnowana była przez cały XIX wiek i później w pokoleniach polskiej inteligencji. Jedną z moich pierwszych książek był „Lolek Grenadier”, senne marzenia dziecka o wojnach napoleońskich. W powstaniu warszawskim zginęli mężczyźni, zginęły dokumenty. Pozostała rodzinna legenda. Podchodząc już pod setkę, Zofia Galewska, z domu Jasińska (siostra długoletniego dyrektora muzycznego Polskiego Radia, Romana Jasińskiego, ich matka zaś z domu Jastrzębowska), powiedziała mi kiedyś: „Jaki on był wspaniały, ten twój dziadek Stasio. A imię dostał po swym stryjecznym dziadku, no, po tym szwoleżerze Napoleona. Jak to, ty nie wiesz?”

Wzruszeniem ramion zbywałem legendy rodzinne, w których ziarno prawdy bywa owinięte w późniejsze zmyślenia i upiększenia. Lecz w czerwcu bieżącego roku przypomniałem sobie smutne, błagalne listy sprzed pokoleń, oglądane w młodości u bardzo już wiekowej Józefy Jastrzębowskiej. Listy były wszak podpisane imieniem jakiegoś Stanisława. Te listy przetrwały. Dostałem kopie.

Prof. dr Antoni Mączak z Uniwersytetu Warszawskiego powiedział mi, że oficera o tym nazwisku w gwardii napoleońskiej nie było. Lecz prosty szwoleżer i jego dalsze losy – to dopiero byłoby ciekawe. O ile o oficerach gwardii napoleońskiej wiemy wiele, bo pisali pamiętniki, listy, książki, o tyle o prostych szwoleżerach wiadomo bardzo niewiele.

Historia wojen pisana jest w pierwszej instancji przez oficerów, o oficerach, dla oficerów. A prosty żołnierz?

Lecz jak znaleźć prostego żołnierza? Wyskrobałem z pamięci wszystko, co z legendy rodzinnej doń się odnosiło: „Szwoleżer Stanisław, najstarszy brat prapradziada Wojciecha Bogumiła, był pod Somosierrą, ciężko ranny pod Wagram, kilka miesięcy spędził w szpitalu w Wiedniu, wrócił z wojny okulawiony”. Czy to wszystko prawda? Czy w ogóle był taki?

Przewertowałem siedem tomów Mariana Brandysa („Kozietulski i inni”, „Koniec świata szwoleżerów”). Ani słowa. Profesor Mączak: – Księgi rodowodowe polskich pułków z tego okresu spaliły się w powstaniu warszawskim. Jednak pułk szwoleżerów gwardii nie był wojskiem polskim, lecz francuskim, zaś Francuzi bardzo o swą gwardię dbali. Kilka lat temu Robert Bielecki przekopywał się przez francuskie archiwa wojskowe w forcie Vincennes pod Paryżem.

Następnego dnia w Centralnej Bibliotece Wojskowej dano mi do ręki książkę Bieleckiego „Szwoleżerowie gwardii”, wyd. Neriton, Warszawa 1996, a w nim ogromny dział, zatytułowany: Service Historique de l’Arm?e de Terre Shat-20YC 157. Garde imp?riale. 1-er R?giment de Chevau-L?gers. 1-er volume. Nr 1-1800 (1807-1812). Tysiące nazwisk, krótkie biogramy. Na 136 pozycji wpis:

Jastrzębowski Stanisław, ur. 8.05.1780 w Giewartach, woj. płockie, syn Mateusza i Marianny Leśnikowskiej, 16.05.07 szwoleżer 1 kompanii, odbył kampanie 1808-1810 [Wagram], od 6.09.10 na urlopie, nie wrócił do pułku, 1.06.11 wykreślony z kontroli”.

Moje stare panie jednak nie zmyślały. Wszystko się zgadza, choć jego ojcu było na imię Maciej, nie Mateusz. Widać Francuzi (w pułku szwoleżerów gwardii zarówno komenda, jak i kontrola stanu były francuskie) polskiego Macieja przełożyli na „Mathieu”, co Bielecki przetłumaczył z powrotem na polski – jako Mateusz.

Składam hołd kilku pokoleniom wiekowych ciotek i babek, podtrzymujących – pozornie wbrew nadziei – legendę rodzinną. Po blisko dwustu latach ktoś przecież się zainteresował.

1 Kompania 1-go szwadronu

6 kwietnia 1807 roku, w Kamieńcu Suskim na Mazurach, Napoleon rozkazał utworzyć pułk polski lekkokonny gwardii, składający się z czterech szwadronów, każdy z dwóch kompanii.

Art. 5 dekretu: „Aby być dopuszczonym do korpusu szwoleżerów, trzeba być posiadaczem, bądź synem posiadacza (czyli szlachcica – przyp. J.J.) i zaopatrzyć się na własny koszt w konia, mundur, rząd i kompletny rynsztunek (…). Którzy by nie mieli wystarczających funduszów, tym dana będzie zaliczka, potrącana aż do umorzenia z żołdu, licząc po 15 sous dziennie”.

Syn ubogiego „posiadacza” z Giewartów z pewnością musiał skorzystać z zaliczki. W owym przysiółku pod Mławą szlachta zagrodowa pieczętowała się wprawdzie herbem Jastrzębiec, lecz na co dzień chodziła prawdopodobnie w chodakach, buty wciągając jedynie do kościoła i na wojnę. W prze

trzebionym wojną Księstwie Warszawskim dobry koń kosztował majątek. Według Mariana Brandysa, wokół szwoleżerów, ich koni i ich sakiewek krzątali się przy placu Saskim w Warszawie handlarz końmi Abramek i garbaty futrzarz Lachman.

Dowódcą pułku został mianowany Wincenty Krasiński (ojciec poety Zygmunta), dowódcą 1 szwadronu – Tomasz Łubieński, 1 kompanii – Franciszek Łubieński. Napoleon chciał obsadzić polską część swej gwardii synami arystokratycznych rodów. Wiele polskich rodzin odmówiło tego zaszczytu. Ich synowie woleli być pułkownikami w polskim wojsku ks. Józefa Poniatowskiego, niż porucznikami we francuskim. Mimo wszystko, szwoleżerowie byli jednak „pańskim wojskiem”. Pułkowymi kolegami ubogiego szwoleżera z Giewartów byli m.in.: trzej Krasińscy, trzej Łubieńscy, trzej Radziwiłłowie, dwaj Rostworowscy, Chłapowski, Giedroyć, Łuszczewski, Pac i tuziny innych.

Pierwsza kompania pierwszego szwadronu została sformowana w kwietniu-maju 1807 roku w Warszawie. W połowie czerwca odbyła paradę w 126 koni i wyruszyła na północny front.

Sprawozdawca „Gazety Korespondenta Warszawskiego” zachłystywał się: „Szwadron (w rzeczywistości półszwadron – przyp. J.J.) Gwardyi Polsko-Cesarskiej z pod dowództwa JWgo Wincentego Krasińskiego, Pułkownika oneyże, złożony z pięknej młodzieży, prześlicznie po narodowemu ubraney i w dzielne konie opatrzoney, (…) zebrawszy się przy Koszarach Mirowskich ruszył w paradzie (…) przez celnieysze ulice miasta na obszerny plac przed Koszarami Ujazdowskimi”.

Szwoleżerowie spóźnili się na wojnę. Toczyły się już francusko-rosyjskie rozmowy w Tylży. Pierwsza kompania skierowana została przez Berlin do Paryża. W Chantilly przyjmowała kolejne uzupełnienia. 4 marca 1808 roku pierwszy szwadron, dowodzony przez Tomasza Łubieńskiego, przekroczył graniczną rzekę Bidassoa i wkroczył do Hiszpanii. Zaczęło się.

Somosierra

Otaczani uwielbieniem w Polsce, strachem w Niemczech, sympatią we Francji, szwoleżerowie po raz pierwszy zetknęli się z nienawiścią. Nastroje ludności hiszpańskiej łatwo wyczytać z meldunków o mordach na kwaterujących szwoleżerach. Zwłaszcza zamordowanie dwóch żołnierzy, Rzędziana i Ciesielskiego, przez hiszpańską młynarkę-Horpynę odbiło się echem w Polsce. Szeregowy szwoleżer przechodził do pamięci potomnych, jeśli ginął w niezwykły sposób. Brandys pisze: „Trudno nawet ustalić ich imiona, gdyż – jako najwcześniej polegli – nie figurują w spisach pułku”. Figurują, figurują, tyle że Brandys nie miał dostępu do archiwów w Vincennes. Rzędzianowi było Józef, Ciesielskiemu – Paweł, zaś kolejnemu zamordowanemu żołnierzowi 1 kompanii, Surynowi – Kazimierz. O tegoż Suryna czterdzieści lat później wybuchła awantura, gdy pewien autor napisał na jego cześć elegię, nazywając go „włościańskim synem”. Zaprotestowali potomkowie, twierdząc, że pochodził ze zubożałej szlachty spod Kijowa.

Kontredans wojsk francuskich z Anglikami i powstańcami hiszpańskimi zakończył się sromotną klęską Francuzów pod Bayl?n i ucieczką z Madrytu. Wówczas Napoleon osobiście objął komendę na froncie hiszpańskim. Wieczorem 29 listopada 1808 roku, wraz z gwardią stanął u stóp Sierra de Guadarrama. Wąska, wijąca się pod górę wśród bloków skalnych droga do Madrytu była we mgle. Noc lodowata. Mżyło. Słynna scena: do ogniska, przy którym grzał się cesarz, podszedł znienacka polski szwoleżer, wygrzebał sobie węgielek, by przypalić fajkę i odchodził, gdy dopadli go generałowie: przynajmniej podziękuj Najjaśniejszemu Panu! Żołnierz wskazał na czarny zarys gór: Tam mu podziękuję. Odszedł, zaś my do dzisiaj nie wiemy, kim był. Ba, gdyby to był oficer, znalibyśmy jego nazwisko i życiorys. Lecz zwykły żołnierz?

Kto chce naprawdę poznać opis szarży, musi poczytać Roberta Bieleckiego, który przedstawia dokumentację i waży racje z precyzją neurochirurga.

Nazajutrz dyżur przy osobie cesarza pełniły: przyboczny pluton szaserów oraz 3 szwadron szwoleżerów, którym przypadkowo dowodził owego dnia szef 2 szwadronu, Jan Hipolit Kozietulski.

Napoleon wpadł w furię, gdy kartacze z armat hiszpańskich przeczesały jego szaserów, strącając z konia oficera ordynansowego Philippe’a de S?gur. Piechota francuska miała obejść Somosierrę w ciągu kilku godzin, cesarz nie chciał czekać. Gdy de S?gur został ranny powtórnie, cesarz posłał do szwoleżerów generała Montbrun z rozkazem do ataku, sam zaś zawołał do nich: Polonais, prenez moi ces canons! (Polacy, zdobądźcie mi te armaty).

Napoleon miał na myśli owe najbliższe armaty, których zresztą w porannej mgle nawet nie było widać. Nie wysyłał szwoleżerów na pewną śmierć, do ataku na wielopiętrowe baterie. Był artylerzystą, wiedział, co ogień armatni może zrobić z kawalerią ścieśnioną w przesmyku górskim. Lecz to byli Polacy! Gdy ci cudowni wariaci zdobyli pierwsze piętro armat, mimo że skotłowani, pognali wyżej. Kozietulski po stracie konia przykuśtykał do cesarza pieszo, meldując o wykonaniu rozkazu, lecz reszta 3 szwadronu, pochylona na końskich karkach, gnała dalej. Dowodzili i ginęli kolejno w ciągu paru minut Dziewanowski, Krzyżanowski, na ostatnią baterię naskoczył już tylko porucznik Andrzej Niegolewski z wachmistrzem Antonim Sokołowskim na okulawionym koniu i z kilkoma szeregowcami. Nastąpiła słynna wymiana zdań:

– Sokołowski, a gdzie nasi?

– Poginęli, panie poruczniku; po czym wachmistrz zwalił się z konia (zmarł z ran kilka tygodni później w szpitalu), zaś koń Niegolewskiego padając przytłoczył jeźdźca do ziemi.

Napoleon, słuchając meldunku Kozietulskiego, wysłał wsparcie: przybocznych szaserów i cały 1 szwadron. Wpadli na przełęcz, rozgonili resztę piechoty hiszpańskiej (przygnieciony koniem Niegolewski zdążył już otrzymać dziewięć pchnięć bagnetem i dwa postrzały z muszkietu lub cięcia pałaszem, zależy komu wierzyć) i pognali dalej. Droga na Madryt była wolna.

Prześledźmy, kto przyznawał się później do zwycięstwa w owej szarży. Biuletyn armii francuskiej podał, że szarżą dowodził generał Montbrun, który wszak, jako adiutant, zawiózł jedynie rozkaz i musiał wrócić do cesarza. Sprawa jasna – Francuzi nie mogli zaszczytu zwycięstwa oddać cudzoziemcom. W swych pamiętnikach, po wielu latach, Philippe hrabia de S?gur przyznał się do tego, że to on, na czele szaserów, zdobył hiszpańskie armaty. W rzeczywistości leżał przy sztabie, opatrywany przez cesarskiego chirurga. Pułkownik Wincenty Krasiński w listach do rodziny i znajomych skromnie przyznawał się do głównej roli w zwycięstwie. W rzeczywistości był tego dnia chory, nie było go nawet przy Napoleonie. Potomni palmę przyznają Kozietulskiemu. On faktycznie prowadził szarżę, lecz odpadł wcześnie, tracąc konia jeszcze przed drugą baterią. Niegolewski zdobył ostatnią baterię na przełęczy, lecz nie utrzymałby jej, leżąc pod zabitym koniem.

Niewątpliwie zasługa przełamania nieprzyjaciela przypada 3 szwadronowi, zwłaszcza zaś prowadzącej szarżę 3 kompanii, która została dosłownie zmasakrowana. Lecz Bielecki argumentuje, że z wojskowego punktu widzenia nie byłoby zwycięstwa pod Somosierrą bez drugiej szarży. To szwoleżerowie 1 szwadronu pod Tomaszem Łubieńskim rozgonili Hiszpanów, oczyścili przełęcz, puścili się w pościg. Składam więc głęboki pokłon również 1 kompanii i jej anonimowym szeregowym szwoleżerom.

Wieczorem owego dnia do poharatanych Polaków podjechał Napoleon i powiedział: Vous etes ma plus belle cavalerie

(Wyście moją najwspanialszą kawalerią). Dla takich słów Polacy szli w ogień.

Wagram

W kilka tygodni później sytuacja w Europie zmusiła Napoleona do powrotu do Paryża. 21 lutego 1809 roku pułk lekkokonnych gwardii ponownie przekroczył wpław graniczną rzeczkę Bidassoa. 20 marca szwoleżerowie byli w Paryżu. Zaledwie po dziesięciu dniach cesarski rozkaz poderwał 1 szwadron do marszu na front – tym razem austriacki. Napoleon już tam był.

„Robimy dziennie po 12 aż do 15 mil krajowych (do 100 kilometrów – przyp. J.J.), żeby dogonić cesarza (…)”. To z listu Kozietulskiego do siostry, cytuję za Brandysem. List adresowany z Ulm, miejsca krwawej bitwy z Austriakami w roku 1805. A mnie błąka się po głowie okrutny wierszyk niegdyś skandowany w marszu przez galicyjskich skautów lub Strzelców:

– Pod Ulm, pod Ulm, pod Au-ster-litz,

Brała Austria w dupę, nie gadała nic!

– Bo nasza Austria taki zwyczaj m?,

Że w dupę bierze i nic nie-ga-d?.

Pod Wagram było ciężko. W bitwie 5-6 lipca 1809 roku Francuzi stracili zabitych i rannych 42 generałów i 1860 oficerów. Szeregowców? Któżby ich dokładnie liczył! Podobno nie mniej niż 34 tysiące. Kozietulski widział pagórek, usypany z amputowanych nóg i rąk, widział spalonych rannych żołnierzy w wypalonym zbożu. Pułk szwoleżerów stracił więcej ludzi pod Wagram niż pod Somosierrą.

Umierali w wiedeńskim szpitalu w wiele dni lub tygodni po bitwie, z powodu gangreny lub szoku pooperacyjnego, gdy chirurdzy odejmowali im nogi i ramiona, aby zapobiec gangrenie. Można sobie wyobrazić te operacje. Marczyński Jan, 30 ran pod Wagram, zmarł 27 lipca; Chlebowski Józef, amputowana noga, zmarł 14 sierpnia; Orłowski Stefan, 1 kompania, zmarł 22 sierpnia; kapitan Stanisław Gorayski, zmarł 1 sierpnia; kapitan Franciszek Łubieński, szef 1 kompanii, po odniesieniu ciężkich obrażeń, zwolniony ze służby.

Szwoleżer z Giewartów też widocznie spędził miesiące w szpitalu. 6 września 1810 roku otrzymał urlop, z którego już nie powrócił do oddziału. Okulawiony szwoleżer, niczym okulawiony koń. Cały rok, co dwa miesiące, odchodziły do kraju transporty niezdolnych już do służby. Zachowały się wpisy w kontroli pułku, m.in. ten: „9 grudnia 1810 r. brygadier (st. kapral – J.J.), 8 szwoleżerów i jeden podkuwacz koni, uznani za niezdolnych do służby (…) przydzielono im powóz, gdyż było im niezmiernie trudno maszerować”. Szły transporty dwudziestoparoletnich inwalidów, na ich miejsce z kraju przybywali zdrowi rekruci.

Legenda rodzinna nie podaje, kiedy giewartowski szwoleżer wrócił do kraju. Z późniejszych listów wynika, że ożenił się w 1817 roku, że w 1820 roku urodził mu się syn Wincenty Piotr (imiona dwóch Krasińskich, oficerów z pułku), zaś w 1825 roku drugi syn – Dyonizy Józef. Ten ostatni zachował listy z ostatnich lat życia ojca.

Listy

Nie ma w nich wspomnień o wojnach napoleońskich. Wszystkie dotyczą wydanego przez cara Mikołaja I wymogu zatwierdzenia szlachectwa przez Heroldię Królestwa Kongresowego. Żądano legitymacji szlachectwa z jednego z dwóch niezależnych źródeł: z posiadania całkowitej wsi lub z wyższego urzędu przodka w prostej linii męskiej. Oto wyjątki z korespondencji: „Sumarjusz dowodów szlachectwo dziedziczne Stanisława Jastrzębowskiego approbujących:

1. Rysunek herbu wraz z opisem Jastrzębiec familii Jastrzębowskich właściwego;

2. Akt z r. 1715 udowadniający, że Andrzej Franciszek, legitymującego się pradziad, był Miecznikiem Bracławskim i Pisarzem Ziemskim Łukowskim.

3. Akt z roku 1752 dowodzący pochodzenia Baltazara, dziada Legitymanta od powyższego Andrzeja Franciszka. Punkty 4-11…

W Warszawie dnia 9 października 1841 roku dowody powyżej wymienione w liczbie jedenastu w Heroldyi złożono.”. Podpisy, pieczęcie.

Już po roku nadeszła odpowiedź z Urzędu Heroldii Królestwa Polskiego do „urodzonego Stanisława Jastrzębowskiego”: przesłane dokumenty nie dowodzą niezbicie jego pokrewieństwa z Miecznikiem Andrzejem Franciszkiem. Heroldia prosi o metryki urodzin przodków i dalsze dokumenty. Podpisano: Prezes Heroldyi, Rzecz. Tajny Radca i Senator, Aleksander Hrabia Walewski.

Nastąpiła wymiana coraz bardziej gorąco formułowanych pisemnych próśb i zachęt. Korupcji urzędników nie wymyślono w dwudziestym stuleciu. Wreszcie po dziesięciu latach, list do młodszego o 19 lat brata, Wojciecha Bogumiła, profesora w Instytucie Agronomicznym w Marymoncie pod Warszawą.

„Kochany mój Bracie:

(…) Teraz właśnie pobudkę mam, abym o Heroldyi przypomniał Ci Bracie, znasz zapewne lepiej jej ważność jak ja. To największa puścizna dla naszych potomków, dlatego też nie szczędziłem i kosztów póki mi zdrowie służyło. Na co wydałem Złp. 2000, co rewersem Ci okażę, oprócz tego kilkaset Złp. mię kosztuje, a wszystko napróżno, dość żem się starał – nie będę miał sobie do wyrzucenia. (…) Teraz na Tobie ciąży ten tak ważny interes, abyś tyle przeze mnie kosztującego dokończył. (…) Teraz zupełnie upadły na zdrowiu i fortunie – jeszcze tu ostatniemi siłami siepam – sam mi przyznasz, że życzenia moje i rady wielkiej wagi są – ale szczerze się zajmij.

Tak, drogi mój Bracie! Ostatnie to oznaki mego tchnienia odbierasz. Wątpię bardzo, abyśmy w tym życiu z sobą konwersowali, lada dzień ostatnia dla mnie godzina wybije. (…)”.

Stanisław Jastrzębowski

Młoga Górna d. 21 Januar 1852 r.

 

Zmarł dwa lata później. Nie wiem, gdzie pogrzebany. Nie znalazłem Młogi Górnej na mapie. Wojciech Bogumił żył jeszcze lat ponad trzydzieści. Jako człowiek nowoczesny (był pionierem nauki nazwanej przezeń ergonomią) nie traktował apeli starszego brata zbyt serio.

W 47 lat po rozpoczęciu szwoleżerskich starań, 20 października 1888 roku, w ostatnim z zachowanej paczki listów, stary już syn Dyonizy z zakłopotaniem przyznaje: „(…) należę do szlachty nie zatwierdzonej”. O zgrozo!

Dlaczego o tym piszę

Są chyba w Polsce tysiące, może dziesiątki tysięcy rodzin, które mogłyby zapamiętane legendy wiekowych ciotek pożenić – pewnie lepiej niż ja – ze starą dokumentacją z ocalałego kuferka babuni. Niechże to czynią. Nie minie dwieście lat – ktoś się zainteresuje. Jeśli naród to wspólnota wspólnie wyobrażona żywych i minionych pokoleń, trudno o lepsze spoiwo.

Młodzi są inni i gwiżdżą na to? Niektórzy pewni siebie aż do chamstwa, hedonistyczni aż do wyrafinowanego egoizmu? Nie szkodzi. Historia dobrze się dla nich układa. Przez setki lat nasze szarże prowadziły do przegranych bitew, wygrane bitwy do przegranych wojen, jeśli była wygrana wojna, mieliśmy przegrany pokój. Nagle stało się odwrotnie: wygraliśmy taki pokój, że szarże i bitwy są niepotrzebne, i młodzi to czują. Nie szkodzi. Na starość, choćby ich odpychać, nahajkami katować, wrócą do źródeł. Nie strząsną z siebie dziedzictwa owych cudownych wariatów spod Somosierry i Stoczka, Krechowców i Korostenia, Krojant i Kocka. Bezeń bylibyśmy dziś innym narodem. Nie ma obawy. My to mamy zapisane w genach. Wszyscyśmy kawalerzystami.

Jerzy Jastrzębowski

Album

REPORTAŻ

Album

JERZY JASTRZĘBOWSKI

albumCzortków na Podolu, lata dwudzieste. Żydowski cieśla patrzy z miłością na dorastającą wnuczkę. Zapomniał o tlącym się papierosie w prawej dłoni, zapomniał o niesfornych pejsach. Może uczy dziewuszkę, jak postępować z drewnem, aby poddawało się ludzkim dłoniom? Pod pachą trzyma cztery stare deski, ona zaś – wyszczerbioną deseczkę; w drugiej piąstce ściska młotek i cęgi. Ach, jak on musiał ją kochać!

Jaki był ich późniejszy los?

Marek Web, niegdyś polski i żydowski dziennikarz, obecnie amerykański archiwista z niegdyś wileńskiego, obecnie nowojorskiego Żydowskiego Instytutu Naukowego YIVO nie zna ich losów. Z pewnością od dawna nie żyją. Nie zgłosili się po opublikowaniu przez Weba w Ameryce albumu cudownych fotografii Altera Kacyzne z żydowskich zakątków przedwojennej Polski: od warszawskich Nalewek, przez Ryki (Rike), Kozienice (Kożenic), Maków Mazowiecki (Makewe), Łuków (Łykewe), Górę Kalwarię (Ger), Kazimierz nad Wisłą (Kuzmir ojf der Wajsel), Rzeszów (Rajsze), po Czortków (Czortkew). Tytuł albumu: „Pojln” (Polska).

Urodzony w Wilnie, mieszkający w Warszawie, Alter Kacyzne był chyba tym dla ikonografii narodu żydowskiego dawnej Rzeczypospolitej, czym bracia Singerowie byli dla jego literatury. Na szczęście dla potomności, w roku 1923 przyjął zamówienie z redakcji nowojorskiego dziennika żydowskiego Forwerts. Przez kilka następnych lat podróżował po Polsce, robiąc zdjęcia biedoty żydowskiej. Archiwum pana Kacyzne zginęło wraz z zagładą Żydów Warszawy (on sam został zamordowany w pogromie w Tarnopolu w 1941 r.), natomiast przesłane do Nowego Jorku klisze, niektóre nigdy niepublikowane, zachowały się w zakurzonych pudłach. Marek Web wydobył je na światło dzienne.

Oglądam zdjęcie uśmiechniętej grupki literatów żydowskich – wśród nich tak znakomici, jak Perec Markisz i Izrael Joszua Singer. Podpis: „Di Chaliastre (Chałastra) w świderskim pensjonacie”. Wyłania się obraz z dzieciństwa.

Świder

Dorożkarz, pan Odolak, strzelał z bata, wykręcając spod stacji, ja zaś – sadzany obok niego na koźle – podrygiwałem ze strachu. Jechaliśmy błotnistą lub kurzliwą, zależnie od pogody, ulicą Majową. Wiele mijanych po drodze domów stało pustych. Musiały to być lata 1943 i 1944. Napływowa ludność jeszcze się do nich nie wprowadziła. Dorośli mało co bąkali na ten temat w mojej obecności – widać nie był to dla nich łatwy temat. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że przed wojną Świder i sąsiedni Otwock były wakacyjnym wyrajem niezamożnych warszawskich rodzin żydowskich, zwłaszcza żydowskiej inteligencji. Chrześcijański Świder zaczynał się dopiero dwa kilometry od stacji i nazywał się już Zamlądz. Tam wiózł nas co roku pan Odolak. Mijaliśmy opustoszałe żydowskie pensjonaty w stylu nadświdrzańskim, wszystkie drewniane, wszystkie z werandami, wszystkie werandy z filigranowymi okapami, niczym łowickie wycinanki, wyrzynane laubzegą.

Lipiec 1944 roku musiał być upalny. Tak wynika z ostatniego listu, pisanego przez mojego ojca do swej dalekiej krewnej Hedi, córki austriacko-polskich krakauerów Nemetschke. Po mężu nazywała się Stettner. Ojciec pisał, iż wobec nadciągającego frontu sowieckiego ściąga rodzinę ze Świdra-Zamlądza do Warszawy. Tu miało być bezpieczniej. Miało być powstanie. I było.

Ojciec zginął. Niewymordowana część rodziny, wyrzucona z warszawskiej Kolonii Staszica, po wielu tarapatach trafiła jesienią 1944 roku do Krakowa. Szurałem butami w rdzawych liściach kasztanowców – pewnie na Plantach.

Kraków

Do dziś pamiętam. Na półpiętrze kamienicy blisko Rynku pokazują mi drzwi mieszkania krewnych mojej austriackiej babci, gdy ścina mnie przerażenie: z drzwi wychodzi gruby mężczyzna w hitlerowskim mundurze i w dodatku z psem. Pies okazał się być komicznym buldożkiem francuskim, lecz z mundurem trudno było się pogodzić. Czasem rozumiałem, co przy mnie mówiono, czasem zaś nie. Polszczyzna używana była w tej rodzinie przemiennie z niemczyzną.

Z „hitlerowcem” chyba pogodziłem się po jakimś czasie, bo podobno domagałem się, by dał mi bawić się pistoletem. Pamiętam straszny huk, gdy wystrzelił pod nogi na postrach – widać ślepym nabojem, bo dziury w dywanie nie znalazłem. Początkowo przewinęła się przez mieszkanie jego młoda córka Hedi, lecz wkrótce znikła. Starszym kobietom obu rodzin źle układało się współżycie w jednym mieszkaniu, moje babcie narzekały na „Niemrę”. Po kilku tygodniach trzeba było uciekać dalej.

Dorastając po wojnie, nie umiałem ustalić miejsca, jakie zajmował „hitlerowiec” w mojej tradycji rodzinnej, w której Niemcy uważani byli wszak za śmiertelnych wrogów. Minęło ponad czterdzieści lat, minął stan wojenny, w połowie lat osiemdziesiątych miałem dużo czasu, jeździłem z Warszawy do redakcji „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, postanowiłem dojść prawdy. Ulica, pamiętałem, nazywała się Poselska.

Inny Kraków

Miałem szczęście. W sieni trzeciego z kolei domu znalazłem znajome nazwisko na liście lokatorów. Szedłem starymi schodami na piętro, gdy otworzyły się te same, co wówczas drzwi i wyszła z nich starsza pani. Na mój widok upuściła kubełek ze śmieciami: Jezus Maria, Zbyszek! – wykrzyknęła imię mojego ojca.

W tym samym salonie, w którym padł strzał z pistoletu, przy tym samym stole, Hedi Stettner opowiedziała mi historię krakowskiej rodziny.

Jej ojciec Alexander (Xandl) Nemetschke był krakauerem starej daty: Austriakiem, właścicielem hurtowni farmaceutycznej, żonatym z dystyngowaną damą ze starej krakowskiej rodziny. Hedi (czyli Jadzia) wychowała się już w polskiej szkole i w polskim klubie sportowym. Była mistrzynią Krakowa w pływaniu. Przez sport i wspólną naukę w Akademii Handlowej poznała swego męża, Janka Stettnera. Zaraz na początku okupacji austriaccy obywatele w Generalnej Guberni uszczęśliwieni zostali statusem Reichsdeutschów i zmobilizowani. Ojca też ubrano w mundur, mówiła Hedi, a z uwagi na wiek i austro-węgierską rangę oficerską z pierwszej wojny, został kapitanem Hilfspolizei, czyli czegoś na podobieństwo ORMO lub Straży Przemysłowej. Pilnował zresztą głównie własnej hurtowni. Swoim mundurem osłaniał Janka, mówiła Hedi, który był oficerem zgrupowania „Żelbet” AK okręgu krakowskiego. Janek był wiele pięter nade mną w hierarchii służbowej, mówiła Hedi, ja byłam tylko łączniczką AK. Nasze mieszkanie było jedną z najlepiej zakonspirowanych skrzynek kontaktowych w Krakowie. Wasz przyjazd z Warszawy był istnym kataklizmem: bambetle, dzieciaki, ciekawość całej kamienicy skupiona na nas. Błagałam mamę, aby jak najrychlej wypchnęła was dalej. A zresztą wiesz chyba, Jurku, co krakowianie sądzą o warszawiakach?

– Wiem, wiem. Ale na miłość Boską, czemuście nigdy mi wcześniej o tym nie powiedzieli?

– Jakże mogłam mówić, skoro w czterdziestym czwartym wszystkich nas mogło w każdej chwili aresztować gestapo, zaś w czterdziestym piątym Janka poszukiwało NKWD i UB. Takich rzeczy nie opowiada się dzieciom. A potem przestało to być ważne. Za późno. W złym okresie historii przyszło nam żyć.

Hedi, nigdy nie jest za późno.

Jan Stettner był wówczas w szpitalu. Spotkałem go przy następnej wizycie. Oto jego krótka opowieść:

Niemiecka rodzina Stettnerów osiadła na Podolu bardzo dawno temu. W domu przed wojną starsi z rzadka już mówili po niemiecku, zaś Janka Stettnera, przez rodziców zwanego jeszcze Hansi, wychowało polskie harcerstwo. Od czasów szkolnych był też zawołanym sportowcem. Zejście do okupacyjnego podziemia, wraz z kółkiem studenckich przyjaciół, było czymś oczywistym.

– Panie Janku, to gdzie pan się urodził?

– Od maleńkiego wychowałem się w Czortkowie. To takie polsko-ukraińskie miasteczko na Kresach. Tam kończyłem też gimnazjum. Piękne okolice. Ech, Jurku, chciałoby się jeszcze…

Zaniósł się duszącym, sercowym kaszlem. Nie dowiedziałem się, czego chciałoby się jeszcze. On czuł się fatalnie, ja śpieszyłem się na pociąg do Warszawy.

Czortków

Jan Stettner, rocznik 1913, i wnuczka żydowskiego cieśli, urodzona prawdopodobnie w latach 1913-1914, wzrastali obok siebie. Czy mogli zetknąć się? Chodzić do tej samej szkoły?

Marek Web mówi, że – jeśli jej rodzice nie byli ortodoksyjnymi Żydami – nie było to wykluczone, ponieważ obowiązek szkolny dotyczył wszystkich na równi. Natomiast, jeśli byli ortodoksami, posyłali dziewczynkę do Beis Yakov, wyznaniowej szkoły dla dziewcząt. Lecz w tym przypadku mogła oglądać Janka na boisku, gdy grał w reprezentacji piłkarskiej swej szkoły. A cóż mogło być bardziej pasjonującego w Czortkowie, niż mecze piłkarskie?

Jaki więc był ów polsko-ukraiński Czortków?

Przewertowałem przedwojenne encyklopedie, od Ultima Thule i Gutenberga, po Trzaskę-Everta-Michalskiego i powojenną Wielką Encyklopedię Powszechną. Dla polskich autorów najwyraźniej ważny był fakt, iż było to polskie miasto powiatowe. Polacy mieli stanowić blisko 50 procent jego ludności, która w 1921 roku wynosiła zaledwie 5191 osób, lecz później szybko rosła.

Powojenna ukraińska Encyclopedia of Ukraine pod redakcją Wołodymyra Kubyjowycza (Toronto-Buffalo-Londyn) nie przeczy temu: w 1931 roku 19-tysięczna ludność Czortkowa dzieliła się na Ukraińców – 22,8 procent, Polaków – 46,4 procent i Żydów – 30 procent. Lecz najwięcej miejsca w historii Czortkowa autorzy poświęcili Ukraińskiej Armii Galicyjskiej, która 8 czerwca 1919 roku przerwała polski front pod miastem i rozpoczęła ofensywę czortkowską. Ofensywa po tygodniu zakończyła się odwrotem i klęską, lecz dla Ukraińców był to jednak ważny moment. Ani dla nich, ani dla nas, Polaków, nie była widać ważna obecność Żydów w mieście, bo encyklopedie nic więcej o nich nie mówią.

Inny Czortków

Marek Web: z żydowskiego punktu widzenia, Czortków był „a jidysze sztetl”, żydowskim miasteczkiem, mimo iż Żydzi nie zawsze stanowili w nim większość. Zadecydowała o tym historia. Historia Żydów na tamtych terenach była całkiem różna od historii Polaków i Ukraińców.

Encyclopedia Judaica, wydana w Jerozolimie w roku 1972, tak przedstawia historię Czortkowa: żydowska społeczność datuje się od początków istnienia miasta, założonego w 1522 roku. Z 50 osiadłych rodzin Żydów czortkowskich niemal wszystkie zostały wyrżnięte w czasie powstań kozackich. Sytuacja była tak straszna, iż do 1705 roku kahał zakazywał Żydom osiedlania się w Czortkowie. W następnych dwóch wiekach nastąpił jednak rozkwit działalności miejscowych uczonych, wśród których encyklopedia wymienia rabina Szragę i talmudystę Zevi Hirscha Horowitza. W 1860 roku Dawid Mojżesz Friedmann, syn Izraela z Rużyna, założył w mieście dynastię chasydzką. W 1921 roku, na ogólną liczbę 5191 mieszkańców było w Czortkowie 3314 Żydów. W momencie wybuchu drugiej wojny światowej było ich około ośmiu tysięcy.

W 1941 roku większość młodych Żydów uciekała na wschód, wielu zostało zmobilizowanych do Armii Czerwonej. Hitlerowcy wkroczyli do miasta 6 lipca, zaś w cztery dni później odbył się pierwszy pogrom: 200 zamordowanych. Mordowano zwłaszcza starców i matki z małymi dziećmi, pozostałych zabierano do obozów. W sierpniu 330 osób rozstrzelano na dziedzińcu więziennym, około setki w pobliskim Czarnym Lesie. I potem już same daty i przybliżone liczby ofiar. Większość Żydów wywieziono ostatecznie do obozu śmierci w Bełżcu, ale niektórych mordowano na miejscu jeszcze w sierpniu 1943 roku, po czym miasto zostało wreszcie ogłoszone Judenrein. Nie było już Żydów w Czortkowie.

Jak jedno małe miasto mogło doczekać się trzech tak różnych opisów swej historii? Potężne były siły odrzucenia i odporu, aby do tego stopnia zablokować zgodną kohabitację narodów i kultur. To dlatego latem czterdziestego czwartego roku chrześcijański chłopiec mógł jeździć w Świdrze chrześcijańską dorożką, nie rozumiejąc, dlaczego mijane domy są puste.

Na tym mógłbym opowieść zakończyć, gdyby nie chęć poznania późniejszych losów opisanych powyżej osób. Oto, czego zdołałem się dowiedzieć.

Ludzkie losy

Xandl Nemetschke musiał uciekać z Krakowa, gdy armia Iwana Koniewa okrążała miasto w styczniu 1945 roku. Mundur oficera niemieckiej policji w rękach NKWD był przepustką na tamten świat, zaś tłumaczenie, iż ukrywał oficera Armii Krajowej, spowodowałoby wejście do akcji oficerów kontrwywiadu SMIERSZ. W 1948 r. Xandl przyjechał na chrzciny wnuczki. Wówczas zgłosiło się do niego dwóch panów z Urzędu Bezpieczeństwa. Powiedzieli, że znają jego patriotyzm i pewni są, że współpraca ułoży się znakomicie. Na wzmiankę o współpracy, mówiła mi Hedi, ojcu ręce się trzęsły, gdy biegł na dworzec kolejowy. Oka nie zmrużył, dopóki pociąg nie przekroczył austriackiej granicy. Zmarł w Wiedniu w roku 1965.

Cofnijmy się jednak o lat pięćdziesiąt. W 1915 roku młody oficer piechoty armii austro-węgierskiej, Xandl Nemetschke, ożenił się z Olgą, córką starej i bogatej krakowskiej rodziny Brummerów. Owa, przeklęta przez moje babcie, „Niemra” nie była Niemką. Była pełnej krwi Żydówką. On był katolikiem. Ślub wzięli w obrządku ewangelicko-augsburskim. Podczas okupacji Xandl chronił żonę i jej rodzinę przed gestapo, ona zaś później odmówiła ucieczki z Krakowa. Historia oszalała, mawiała, lecz nie był to wystarczający powód, by Olga Brummer-Nemetschke porzuciła swój Kraków i tułała się wśród obcych. Zmarła w Krakowie w 1969 r.

Jan (Hansi) Stettner, w 1939 roku podporucznik rezerwy, przydzielony do 20. pułku piechoty, później porucznik AK, pseudonim „Sarmata”, dowódca III baonu krakowskiego zgrupowania „Żelbet” (dwukrotny Krzyż Walecznych), w lutym 1945 roku aresztowany przez UB i przetrzymywany przez cztery miesiące w strasznych warunkach przy ulicy Kapucyńskiej w Krakowie, wypuszczony w czerwcu 1945 roku, po części na interwencję swego młodszego brata Adama, który przywędrował ze wschodu jako chorąży kościuszkowców, głównie jednak ze względu na gruźlicę, która rozwinęła się w więzieniu. Po wojnie zweryfikowany w stopniu kapitana. Zmarł w Krakowie w 1993 roku.

Jadwiga (Hedi) Stettner (1917-1988), łączniczka, kolporterka, sekretarka sztabu III baonu „Żelbet” (sztab wraz z magazynem mieścił się w jej rodzinnym mieszkaniu), po wojnie zweryfikowana w stopniu podporucznika AK. Po ukochanym ojcu – Austriaczka, po mężu – Niemcu z pochodzenia – polska patriotka i działaczka ruchu oporu, po matce – Żydówka i patriotka Krakowa. Kto nie rozumie, niechże pomieszka w Krakowie ze dwieście lat. Wówczas wszystko stanie się jasne. Wielka była spajająca siła polskiej kultury, w ramach której dobrze się również czuli Austriacy i Niemcy, Żydzi, Ormianie i Rusini. Taki był niegdysiejszy Kraków.

* * *

A jakie były losy żydowskiego cieśli z Czortkowa? Jeśli był mu łaskaw surowy Bóg Żydów, Adonai, chrześcijanom znany jako Bóg Ojciec, to nie dożył on lipca 1941 roku. Czekałby go ten sam los, co autora zdjęcia, Altera Kacyzne. Zachował się opis śmierci tegoż, przekazany przez Nachmana Blitza, świadka masowego mordu na tarnopolskim cmentarzu. Po egzekucji, Kacyzne żył jeszcze. Ukraiński morderca podszedł i tłukł pałką tak długo, aż ciało zastygło.

A co z dziewczynką? Były trzy możliwości. Jeśli, jak wiele młodzieży żydowskiej w latach trzydziestych, przystała do komunistów, to we wrześniu 1939 roku witała wkraczających czerwonoarmistów jak wyzwolicieli, zaś w 1941 roku miała dokąd uciekać – na wschód. Jeśli polityka przyciągnęła ją do organizacji młodych syjonistów Hechaluc, Gordonia lub Haszomer Hacair, to mogła starać się o wyjazd do Palestyny. Wyjazd uratowałby jej życie. Jeśli jednak pozostała w ortodoksyjnej rodzinie – a była to najbardziej typowa sytuacja – to wcześnie wyszła za mąż i rodziła dzieci. Do lipca 1941 roku mogła doczekać się całej gromadki. Z małymi dziećmi nie dało rady uciekać. Chyba właśnie dlatego nie zgłosiła się, ona ani jej dzieci, ani wnuki, gdy na okładce świetnego albumu panowie Kacyzne i Web ukazali całemu światu jej skupioną twarz.

Jerzy Jastrzębowski

W Alei Zasłużonych

SIERPNIOWE KOSZMARY

W Alei Zasłużonych

1 sierpnia stałem, wystraszony kajtek, w piwnicy rodzinnego domu na warszawskiej Kolonii Staszica, patrząc, jak dwaj dorośli mężczyźni kują mur do piwnicy sąsiadów. Mieli przerąbać bezpieczny od ostrzału niemieckich snajperów podziemny korytarz wzdłuż naszego odcinka ulicy Filtrowej. Pamiętam dwa błyszczące od potu torsy herosów i zamachy kilofami: od prawego ramienia w lewo i w dół, od lewego ramienia w prawo i w dół. Od matki dowiedziałem się później, że mieli po 18 lat. Wątpliwe, czy przeżyli powstanie. W naszej dzielnicy było ono krótkie, lecz krwawe.

Następnego ranka do drzwi domu zapukał dowódca odcinka. Był w cywilnym ubraniu, lecz w czarnym berecie niczym od generała Maczka. Stałem w drzwiach, słuchając umawiającego się z domownikami, iż będą wpuszczali jego łączniczkę (harcerski mundurek, gruby warkocz, przejęte ważnością misji niebieskie oczy) tylko na hasło „Maryla” – imię mojej matki. To o takich jak owa łączniczka napisał później Jerzy Jurandot:

 

Dziewczyny są po to, by żyć w pełnym słońcu,

Jak kwiaty rozkwitać i cieszyć wzrok chłopców.

Nie po to, by wojną zatrute jak śmiercią,

Oddawać jej pierwszej swą miłość dziewczęcą.

Nie po to, by kroków na schodach w noc słuchać,

I gnić na Pawiaku i konać na Szucha.

A tyle ich było w katowniach SS:

Młodziutkich, bez jutra, milczących po kres.

 

Jeśli dostała się w ręce zbirów z rosyjsko-hitlerowskiej brygady RONA, pacyfikującej warszawską dzielnicę Ochota, mogła konać w budynku dzisiejszego Ministerstwa Środowiska przy ul. Wawelskiej, gdzie ronowcy urządzili sobie miejsce rozrywek seksualnych. Gdy pijani wracali z akcji, rozebrane do naga polskie dziewczęta splatały się w ludzki kłąb, z którego bandyci wyciągali ofiary za ręce, za nogi.

Dziś leżą pod brzozowymi krzyżami w ordynku jak pod sznur. Tłum warszawiaków odruchowo skieruje się ku nim, w prawo od głównej alei, za PRL przemianowanej na Aleję Zasłużonych. Ludzie nawet nie zauważą, iż mijają grobowce bohaterów z całkiem innego dramatu.

 

Górując nad dolinkami – powstańczą i katyńską – spoczywają w dostojnych grobowcach: poświadczony w źródłach historycznych agent NKWD Bolesław Bierut, poświadczony w źródłach historycznych agent Lenina i Trockiego, oficjalny zdrajca ojczyzny, Julian Marchlewski, poświadczony w źródłach historycznych agent Kominternu Karol Świerczewski, poświadczony w źródłach historycznych agent NKWD od 1939 roku Zenon Nowak („tak czy owak, Zenon Nowak”), wreszcie Władysław Gomułka, za którego kadencji ubeckie łobuzy skatowały krnąbrnego Stefana Kisielewskiego, w związku z czym złośliwcy dopisują do jego epitafium „krytyk literacki”. Leży w pobliżu generał Kazimierz Witaszewski, politruk wojskowy w okresie stalinowskim, wsławiony jako „Gazrurka”, i jego serdeczny przyjaciel, specjalista PPR od mokrej roboty, Julian Kole, późniejszy wiceminister finansów.

Grobowce Bieruta i Marchlewskiego są niemal niewidoczne, przesłonięto je bowiem dyskretną kurtyną z krzaków tui. Wokół cokołu Marchlewskiego zachował się jednak cytat z jego wiekopomnych przemyśleń na plebanii w Wyszkowie: „Służyć interesom narodu polskiego może tylko ten, kto służy intere …” – resztę cytatu zagłuszyły tuje i mech. Tych dwóch więc nie widać, natomiast grobowce Świerczewskiego, Nowaka, Gomułki, Władysława Wichy (szef bezpieki w latach sześćdziesiątych) kwitną w pełnym słońcu tuż obok i tuż ponad zagłębioną w dolince kwaterą żoliborskiego Zgrupowania AK „Żywiciel”.

 

Nie jest w polskim obyczaju wyrzucać truchła z grobów i grzebać je pod murem. Zauważmy, że właśnie pod murem, w odległej części cmentarza wojskowego, za PRL przemianowanego na komunalny, wegetuje symboliczny grobowiec z napisem: „Bohaterom i ofiarom terroru sowieckiego i służb bezpieczeństwa, 1939 – 1956”. Ci, którzy terror sprawowali, leżą w godniejszych kwaterach, w wyższej części cmentarza. Idzie się tam wzdłuż grobowców na wpół anonimowych podpułkowników, obowiązkowo odznaczanych „chlebowym” orderem Odrodzenia Polski. Brak na owych grobach wszelkiej wzmianki o resorcie, w którym położyli tak wielkie zasługi.

Ponieważ nie jest w polskim obyczaju przenoszenie szczątków ludzkich pod mur cmentarny, musimy się pogodzić z obecnością enkawudzistów i ubeków w sąsiedztwie bohaterów. Zważmy jednak, że tym sposobem odbywa się w naszych oczach zabór polskiej historii przez ideologię obcą nam i wrogą. Nowe pokolenia czerpią wiedzę historyczną z trzech głównie źródeł: z przekazów rodzinnych, ze szkoły wspartej uczonymi księgami historyków oraz z napisów na grobowcach naszych cmentarzy. To ostatnie źródło zostało zatrute. Obawiam się, iż w przyszłości również będziemy truci.

 

Nie życzę im bynajmniej nagłej śmierci, lecz gdy generałowie Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak u kresu życia poproszą o godne kwatery na cmentarzu bądź co bądź wojskowym, któż będzie miał serce im odmówić? Wszak to generalicja – z wieku im i urzędu ten zaszczyt należy. Generał Jaruzelski promowany jest przez niektórych jako człek zacny i zbawca ojczyzny techniką mniejszego zła, generał Kiszczak promowany jest jako człowiek honoru. Promotorom nie przeszkadza fakt, że obaj panowie znacznie wcześniej zostali wypromowani na swe urzędy przez generała Breżniewa i marszałka Greczkę. Obaj zostaną więc pochowani w paradnych grobowcach powyżej ubogich kwater powstańczych, a kompania Wojska Polskiego odda salwy honorowe nad szczątkami powstańców Warszawy na cześć mianowańców: wojskowego dyktatora-zbawcy ojczyzny i szefa bezpieki-człowieka honoru.

Gdy zaś po ten sam zaszczyt zgłosi się jakiś, na przykład, Jerzy Urban, dowodząc, że był wszak ministrem, członkiem wojskowego rządu Jaruzelskiego, koszmar dopełni się. Mam nadzieję, że będzie to koszmar Urbana, który jakoby miewa proroczy sen: na mój pogrzeb – mówi Urban – stawią się jedynie woźnica z koniem i grabarz. Lecz ja wiem, że na jego pogrzeb przyjdzie tłum ludzi spośród tych, którzy nie pojawią się za tydzień przy kwaterach powstańców z AK. –

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Koniec żartów

źródło: Nieznane

JAK NAS WIDZĄ, JAK NAS PISZĄ: Wejście Polski do NATO to nie tylko zwrot strategiczny; to również przełom w postrzeganiu Polski i Polaków przez Zachód.

 

 

 

Koniec żartów

RYS. JANUSZ KAPUSTA

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Podszedł do mnie kolega z radia kanadyjskiego, pomedytował chwilę i wyrzucił z siebie: Jerzy, czy ci twoi rodacy serio myślą o wejściu do NATO? Tak po prostu – chcą wejść? W buciorach do klubu dżentelmenów?. Kolega był Anglikiem-emigrantem, rodowity Kanadyjczyk nie zdobyłby się na podobne chamstwo.

 

Był listopad 1993 roku. W Brukseli Lech Wałęsa z Andrzejem Olechowskim bili głową w mur, domagając się umieszczenia na porządku dziennym sprawy rozszerzenia Sojuszu na wschód.

Gdy dziś dobiega końca proces akcesyjny, warto rzucić okiem na ogromną drogę, jakąśmy odbyli i na przeszkody w psychice ludzi Zachodu, jakeśmy pokonali. Obecny wizerunek Polski i Polaków jest już zdumiewająco różny od tego, jaki zastałem na początku moich wędrówek przez Amerykę Północną ponad dwadzieścia lat temu, i wciąż zmienia się na korzyść.

Specjalistów przedmiotu – socjologów i politologów – uprzedzam, że nie znajdą niczego naukowego w poniższych impresjach, notowanych na gorąco w ciągu tych lat. Znajdą samo życie.

Kpiny z Polaków

W lipcu 1976 roku prowadziłem pierwsze zajęcia ze studentami letniej szkoły dziennikarstwa na Uniwersytecie Stanu Minnesota w Minneapolis. Temat – wpływ programów Radia Wolna Europa na kształtowanie się świadomości politycznej w PRL. Po krótkim odczycie, pytania i odpowiedzi. Jeden ze studentów pyta, czy wiem, co to są polskie żarty (Polish jokes) i czy chciałbym jeden z ostatnich usłyszeć. Na sali chichot, ja składam się do odpowiedzi, gdy nagle opiekun grupy, nieżyjący już profesor Don Brown, interweniuje w sposób ostry, wręcz brutalny, przerywając chichot i moją odpowiedź. Brown powiedział mi później: Ty nie miałeś wyczucia sytuacji. On zadał to pytanie w celu ośmieszenia gościa z Polski. Znam tego studenta.

Gdy wróciłem na ten sam uniwersytet jesienią 1980 roku, pytania koncentrowały się już na Solidarności. Jeden ze studentów wprawił mnie w zakłopotanie pytając, czy znam osobiście ludzi o nazwiskach Lek Waleza, Dżejsek Kuron i Adam Micznik. Wpływ papieża oraz ludzi Solidarności w dzieło budowania nowego wizerunku Polaków, nie ośmieszanych pomówieniami o ignorancję i brak higieny osobistej, wydawał się górować nad wspomnieniami o dawnych falach imigracji biednego chłopstwa z Galicji. W poprzednich pokoleniach, w części USA – zwłaszcza w okolicach Buffalo i Chicago – oraz w zachodniej Kanadzie było w obiegu ohydne przezwisko Bohunk. Czym w podłej polszczyźnie był żydłak, jako przezwisko Żyda, tym w angielszczyźnie owych okolic był Bohunk, dla określenia Polaka lub w ogóle Słowianina – niepiśmiennego brudasa, nadającego się wyłącznie do łopaty. W latach powojennych to pojęcie powinno było zaniknąć. Lecz stereotypy etniczne zmieniają się bardzo powoli. To jest sprawa pokoleń.

W styczniu 1988 roku byłem gościem Uniwersytetu Chicago, gdzie miałem prowadzić podyplomowe seminarium dla studentów dziennikarstwa. Będąc wówczas współpracownikiem krakowskiego Tygodnika Powszechnego, przedstawiłem Tygodnik jako pismo opozycyjne w stosunku do komunistycznej władzy, pismo lewicujących katolickich intelektualistów. Odpowiedziała mi salwa śmiechu. Krztusząc się jeszcze, jeden z grupy studentów powiedział, że oni bardzo przepraszają, lecz wielu z nich wychowało się w Chicago, i dla nich pojęcie Polaka-katolika-intelektualisty, a w dodatku lewicowego, jest wielowarstwową wewnętrzną sprzecznością.

Gdy w kilka lat później usłyszałem pytanie, czy Polacy w buciorach zasługują na wejście do NATO, postanowiłem wejrzeć głębiej w sferę stereotypu Polaka w oczach niektórych ludzi Zachodu. Zaprosiłem owego kolegę Anglika w służbie kanadyjskiej i spytałem go, jaki obraz Słowianina nosi w sobie starsze pokolenie jego rodaków. Timothy jest człowiekiem dość wykształconym, mówi biegle po francusku i hiszpańsku, urodził się na Malcie w czasie II wojny, połowę życia spędził w wojsku brytyjskim, obecnie mieszka i pracuje w Kanadzie. Przy tym wszystkim jest, według mnie, spetryfikowanym nosicielem bardzo starych opinii o ludziach innego pochodzenia niż brytyjskie. Rozmowa miała tak ciekawy przebieg, iż zanotowałem ją na gorąco.

– Tim, jaki obraz Słowian noszą w sobie twoi rodacy?

– Słowian, jakich Słowian?

– No, na przykład Polaków, Rosjan…

– Polacy i Rosjanie to przecież nie Słowianie. Słowianami nazywamy tę bezkształtną masę narodowości, zamieszkujących Bałkany na południe od Karpat. Oczywiście, nie dotyczy to Czechów, którzy są Europejczykami w zachodnim stylu. Słowianie zajmują się głównie podrzynaniem sobie gardeł.

– A Polacy i Rosjanie?

– Przecież nie powiesz mi, że Rosjanie są Słowianami! Rosjanie to wielki naród. Cokolwiek robią, dobrego lub złego, ma wpływ na cały świat.

– A polski naród?

– Przykro mi to mówić, i proszę – nie cytuj tego jako mojego poglądu, ale wśród wielu Anglików utarło się przekonanie, że Polacy to nie naród, lecz hałastra (rabble). Mężnie się biją, jeśli dać im dobrych oficerów. Lecz poza tym… Przecież to Polacy byli w historii źródłem ciągłych konfliktów między Rosją i Niemcami?

Na tym zakończyliśmy rozmowę.

Polacy, jako odwieczne źródło konfliktów, to pogląd wszczepiony w zachodnioeuropejską myśl m.in. przez Fryderyka Engelsa, który pisał, że reakcyjnych z natury Polaków należy wysiedlić z miast i rozproszyć na bezludnych terenach, aby uniemożliwić im nacjonalistyczną konspirację i powstania, oraz aby umożliwić proletariatom Niemiec i Rosji podanie sobie rąk nad trupem Polski. W Polsce tylko duże biblioteki mają ten tom Engelsa, wydany w maleńkim nakładzie w latach siedemdziesiątych, w ramach edycji Dzieł zebranych owego mistrza. Natomiast stereotyp polnische Wirtschaft sięga znacznie głębiej w przeszłość, przed czasy Hitlera, Bismarcka, Engelsa. W Podróży Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791-1793 Friedrich Schulz opisuje – przy całej swej sympatii do Polaków – potworny bałagan po litewskich i polskich wioskach: Wioski są do najwyższego stopnia nędzne. (…) Miejscami tylko natrafiałem na ślady prawdziwie saskiego i czeskiego gospodarstwa. Odwieczny wątek: kto lepszy – Czech czy Lech? – znajduje zadziwiającą kontynuację w ostatnim czasie. Będzie o tym mowa nieco dalej.

Początek zwrotu

Jeszcze niedawno, zwłaszcza wśród starego pokolenia Amerykanów (zarówno białych, jak i kolorowych) można było napotkać stereotyp Polaka-katolika, brudnego przygłupa. Opublikowana w połowie lat 80. lista preferencji etnicznych (pytano ludzi, kogo chcieliby mieć za sąsiadów, i dawano do wyboru ponad pięćdziesiąt grup rasowo-etnicznych), miała na szczycie białych Amerykanów-Anglosasów, zaś po nich w pierwszej dziesiątce białych Kanadyjczyków, Żydów amerykańskich, Brytyjczyków, Francuzów, Skandynawów, czarnych Amerykanów; pod koniec trzeciej dziesiątki – Czechów i Węgrów, pod koniec piątej – Polaków, dalej zaś już tylko czarnych Jamajczyków i Portorykańczyków. Jeszcze niedawno spotykałem dziennikarzy, wierzących w goebbelskowską fałszywkę filmową, pokazującą polskich ułanów w 1939 r. pod Krojantami: głupi Polacy, próbujący szablami rąbać pancerze niemieckich czołgów. Wierzył w tę wersję historii również mój znajomy Anglik. Jak potwierdza prof. Norman Davies w rozmowie drukowanej w Plusie Minusie z 14-15 listopada 1998 r., jeszcze niedawno współczesny historyczny Times Atlas pokazywał początki Polski nie w Wielkopolsce lub Małopolsce, lecz w bagnach Prypeci. Idąc za XIX-wieczną nacjonalistyczną historiografią niemiecką, niektórzy angielscy uczeni zdecydowali, że dzikusy istotnie musiały kiedyś wyjść z bagien. Wiem, że profesor Davies nie obrazi się za przyczepienie łatki Anglikom. Norman Davies jest Walijczykiem.

 

Różnie można liczyć początek zwrotu w postrzeganiu Polaków w Ameryce Północnej. Najprawdopodobniej nastąpił on w drugiej połowie lat 70. Najpierw w Waszyngtonie pojawił się Zbigniew Brzeziński, później w Watykanie – Karol Wojtyła.

Brzeziński był przedstawicielem pierwszego pokolenia polskich Amerykanów, które nie czuło już potrzeby mimikry, zmiany swych trudnych słowiańskich imion i nazwisk w celu wtopienia się w tło. Jeszcze Danowi Rostenkowskiemu rodzice zmienili imię, aby łatwiej mu było przebijać się przez życie. Elita powojennej Ameryki to – z etnicznego punktu widzenia – Amerykanie pochodzenia anglosaskiego, irlandzkiego, włoskiego i żydowskiego. Brzeziński czuł się na tyle mocny intelektualnie, że nie musiał się maskować i dopasowywać do tła. Brzeziński stał się sygnałem do zmian.

Dalszy ciąg zmian w wizerunku Polaków w Ameryce Północnej można przypisać intelektualnemu i zawodowemu poziomowi przynajmniej części ogromnej fali emigrantów z Polski ostatnich dwóch dziesięcioleci. Setki tysięcy wypłynęły z Polski z wielką szkodą dla kraju. Teraz zaczynają spłacać dług. Na Polaków można natknąć się dosłownie wszędzie, w tym w uniwersytetach Harvarda i Yale, uczelniach w Princeton i Toronto. Przyjdzie czas, gdy młode pokolenie, zrodzone z owej wielkiej fali emigrantów lat 80., zacznie pokazywać się na ławach parlamentów. Lecz pójdźmy dalej.

W ubiegłym roku z pierwszej ręki dowiedziałem się o obiedzie w restauracji na Manhattanie. Spotkało się tam czterech młodych finansistów z wielkich domów maklerskich i banków inwestycyjnych: amerykańskiego Lehman Brothers, japońskiego Fuji Capital Development Corporation i francuskiego Paribas. Nieważne, o czym mówili, ważne że rozmawiali ze sobą po polsku, choć mogliby z równą swobodą mówić po angielsku. Ktokolwiek zna realia Ameryki i wie, że tacy ludzie należą do elity tamtejszego społeczeństwa, nie potrzebuje komentarza.

Od ekonomii do psychiki

Biuletyny agencji Reuters co tydzień przynoszą analizy gospodarczej i finansowej sytuacji Polski. Opinie są pochlebne. W jednym tylko tygodniu listopada Reuters cytował z Londynu opinie domów inwestycyjnych i maklerskich Nomura International i Merrill Lynch, SBC Warburg, Salomon Smith Barney i Morgan Stanley (są to wszystko zawodnicy światowej wagi ciężkiej), zaś z Warszawy – CA-IB Securities, Erste Securities i Credit Suisse-First Boston.

Oczywiście, można wytknąć, że niewielu – poza specjalistami – czytuje biuletyny agencji Reuters, ale byłoby to tylko pozornie prawdziwe. Opinie z takich, jak powyższe, źródeł trafiają po pewnym czasie do masowego odbiorcy za pośrednictwem dziennikarzy. Na zupełnych laików są też inne sposoby. Na przykład, na Kanadyjczyków działa argument o polskiej walucie, niegdyś gruntownie ośmieszonej, zaś od blisko trzech lat silniejszej od kanadyjskiego dolara. Polskie rezerwy walutowe pod koniec roku były o kilka miliardów dolarów USA większe od kanadyjskich, zbliżając się do poziomu rezerw Banku Anglii!.

Oczywiście, skądinąd wiadomo, że polski złoty oraz rezerwy walutowe NBP zostały napompowane do obecnego poziomu za sprawą wysokiego oprocentowania kredytu i – do późnej jesieni – dzięki niezwykle restrykcyjnej polityce Rady Polityki Pieniężnej. Lecz i tę okoliczność zachodni komentatorzy tłumaczą na korzyść Polski: w ubiegłym roku porównywali oni ostrą politykę antyinflacyjną RPP i kierownictwa NBP do polityki Bundesbanku. Wśród zachodnich finansistów trudno o większy komplement. Takie opinie, jedna za drugą, idą w lud, przyczyniając się do stopniowej zmiany dawnego wizerunku Polski, jako kraju bałaganu gospodarczego i szmatławej waluty.

Nie przypadkiem tak dużo miejsca poświęcam sprawom, uważanym przez większość ludzi za hermetyczne. Prawie wszyscy wiedzą, że Clinton wygrał wybory prezydenckie w 1992 roku pod hasłem: Gospodarka przede wszystkim, durniu!. Niektórzy pamiętają, że tekturkę z tym hasłem przyczepił Clintonowi do biurka jego doradca i organizator kampanii, James Carville. Niewielu chyba pamięta, że po zwycięskich dla Clintona wyborach Carville powiedział mu: Jeśli istnieje reinkarnacja, to chciałbym ponownie narodzić się nie jako prezydent lub papież, lecz jako rynek obligacji. Wówczas wszyscy baliby się mnie.

Polskie obligacje skarbowe, w przeciwieństwie do rosyjskich, ukraińskich, słowackich, okresowo również czeskich, mają dobrą markę na międzynarodowym rynku. W połowie grudnia ubiegłego roku Ministerstwo Finansów wykupiło na wtórnym rynku nasze obligacje serii Brady’ego (część długów okresu Gierka) wartości 750 milionów dolarów. Była to druga tego typu polska operacja rynkowa w ciągu 18 miesięcy. Wywołała bardzo pozytywną reakcję, niemal zbiegając się w czasie z kolejnym podwyższeniem stopnia wiarygodności kredytowej Polski przez londyńską agencję Fitch-IBCA. Po finansowej katastrofie Rosji w sierpniu ub. roku Polska w ciągu trzech tygodni wynurzyła się z zamieszania rynkowego, jako bezsprzecznie najsolidniejszy finansowo kraj Europy Środkowowschodniej. Nie tylko finansowo najsolidniejszy.

Właśnie latem zeszłego roku zauważyłem wśród zachodnich reporterów, komentatorów, wreszcie również wśród polityków, piszących i mówiących o rozszerzeniu NATO i Unii Europejskiej, charakterystyczny zwrot, który początkowo łatwo było uznać za freudowską pomyłkę, lecz który w ciągu następnych miesięcy stał się normą.

Freudowska pomyłka

Od początku starań Czech, Węgier i Polski o wejście do obu organizacji taka właśnie alfabetyczna kolejność wymieniania trojga kandydatów obowiązywała w tekstach angielskich (Czech Republic, Hungary, Poland), zaś Węgier, Polski i Czech w tekstach francuskich (Hongrie, Pologne, Republique Tcheque). Gdy dwa lata temu w Waszyngtonie pytałem Richarda Perle’a, byłego zastępcę sekretarza obrony USA ds. bezpieczeństwa strategicznego, o ocenę postępu tych trzech krajów w zbliżaniu się do standardów NATO i Unii, odpowiedź była jednoznaczna: według Perle’a faktyczny postęp pokrywał się z kolejnością alfabetyczną – od najlepszych Czech, przez dobre Węgry, do niezłej Polski.

I oto ubiegłego lata Polska zaczęła być wymieniana na pierwszym miejscu, wbrew alfabetowi i protokołowi, lecz zgodnie z odczuciami dziennikarzy i polityków.

Zacząłem zbierać depesze agencyjne, aby dysponować dowodami. Było ich zbyt wiele, aby zachować wszystkie. Wskażę więc jedynie parę przykładów. 6 grudnia, przed spotkaniem ministrów spraw zagranicznych NATO, korespondent dyplomatyczny agencji Reuters, Paul Taylor, nadał z Londynu obszerny materiał, w którym dwukrotnie – wbrew kolejności przyjętej w oficjalnych dokumentach – wymieniał Poland, Hungary, the Czech Republic. W tydzień później, w Wiedniu, zebrał się szczyt Unii Europejskiej. Doniesienia zachodnich korespondentów opisywały szóstkę nowych kandydatów, dla oszczędności miejsca i czasu, jako sześć krajów od Polski po Cypr. W czasie listopadowej wizyty w Warszawie kanclerz Austrii określił Polskę jako przykład sukcesu, na którym winni wzorować się pozostali kandydaci do Unii. Londyński Economist – pismo niezwykle opiniotwórcze, rozprowadzające więcej egzemplarzy w USA niż w całej Europie – uznał, że tylko Polsce udało się do końca ubiegłego roku wyraźnie przezwyciężyć gospodarcze dziedzictwo komunizmu. W tym samym czasie londyńska firma Fitch-IBCA podniosła po raz kolejny ocenę kredytowej wiarygodności Polski, zaś Sejm uchwalił wprowadzenie warunków pełnej wymienialności złotego.

Różnić się pięknie

Naiwnością byłoby twierdzenie, że dobra koniunktura i wysokie notowania waluty przesądzą o nowym wizerunku Polaków. To są sprawy zmienne. Poza tym, stare wyobrażenia o Polakach bywają pieczołowicie podgrzewane. New York Times stale publikuje reklamę polskiej żytniówki Belvedere, importowanej do USA: zarośnięty chłop w czapce wecuje osełką kosę na tle zmierzwionego łanu żyta. Ecce Polonus! Tenże dziennik nie przepuszcza żadnej okazji, aby ukazać obskurantyzm i antysemityzm niektórych Polaków na przykładzie wojny krzyżowej na oświęcimskim żwirowisku. Nowojorczycy łączą siły z prałatem Henrykiem Jankowskim, rabinem Avi Weissem i z Kazimierzem Świtoniem, aby cofnąć wizerunek Polski do poziomu roku 1968.

Potrzebne są więc stale nowe dowody na to, że Polska stała się krajem nowoczesności, stabilnej demokracji i tolerancji. Koronny dowód, przytaczany przeze mnie w rozmowach z amerykańskimi dziennikarzami, jest zaskakująco prosty: premierem katolickiej Polski jest ewangelik, ministrem spraw zagranicznych – Polak z rodziny żydowskiej, ocalony przez chrześcijan z zagłady, szefową banku centralnego żarliwa katoliczka. Ten argument działa na Amerykanów w sposób piorunujący, bowiem przywodzi im na myśl ich własną elitę władzy, w której – jak się rzekło – rej wodzą Anglosasi, kojarzeni z protestantyzmem, Amerykanie pochodzenia żydowskiego oraz Amerykanie pochodzenia irlandzkiego i włoskiego, kojarzeni z katolicyzmem.

Do legendy już przeszło niedawne powiedzenie Jerzego Giedroycia: Polacy to okropny naród. Oczywiście, wszystkie narody są okropne…. Donoszę czytelnikom, że z północnoamerykańskiego punktu widzenia (wewnątrz Polski wygląda to inaczej) Polacy po prostu różnią się, i różnią się nieźle. Przykładem takiej różnicy były wypowiedzi w czasie natowskiej debaty ratyfikacyjnej w Sejmie.

Minister Bronisław Geremek mówił o wpływaniu Polski do bezpiecznego portu, poseł Jan Łopuszański był przeciw, przywołując przykłady sojuszniczych zdrad w przeszłości. Komentatorzy załamali ręce. Niesłusznie. W każdym demokratycznym parlamencie występuje postać Filipa z konopi, urozmaicającego poważne debaty. Zachodnia opinia przyjmuje opory mniejszości, jako sprawę normalną. Jednomyślność byłaby raczej sygnałem alarmowym.

Tenże minister Geremek, występując w ubiegłym roku w funkcji przewodniczącego OBWE, przyczynił się do wytworzenia klarownego obrazu Polski jako współmediatora na europejskiej scenie i zebrał wiele komplementów pod adresem kraju. Jednak w pewnym momencie medialne komplementy zaczęły przekraczać zwykłą miarę. Gdy 11 listopada wielki kanadyjski dziennik Globe and Mail, do niedawna zaciekły przeciwnik rozszerzania NATO na wschód i nigdy nie hołubiący Polaków, zamieścił jako Ważne Wydarzenie Dnia kurtuazyjną jednozdaniową notkę: W Warszawie rozpoczęły się uroczystości 80. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, obleciał mnie strach. Tego rodzaju protokolarne notki rocznicowe bywały dotychczas rezerwowane tylko dla możnych tego świata: USA (4 lipca), ZSRR (7 listopada), Francji (14 lipca). Skąd Polska w tym towarzystwie?

W ostatnim tygodniu ubiegłego roku korespondent tygodnika The Economist na Europę Wschodnią (dla Brytyjczyków wciąż jesteśmy na Wschodzie), Matthew Valencia, posunął sprawę do końca. Po wylewnych pochwałach pod adresem polskiej gospodarki (największy i najdynamiczniejszy rynek inwestycyjny na tym obszarze, daleko za sobą zostawił Węgry, a zwłaszcza Czechy) autor postawił zdumiewającą jak na Brytyjczyka tezę filozoficzną: Polska wszechogarniająca etyka katolicka daje temu krajowi instynkt moralny, którego tak bardzo brak w innych krajach postkomunistycznych. W Polsce jest mniej nieuczciwości i protekcji. Gdy polski biznesmen postępuje nieetycznie, przynajmniej wie, że grzeszy. Nie można tego powiedzieć, na przykład, o Rosjanach.

A więc nawet polski katolicyzm, przez wielu niechętnych na Zachodzie od pokoleń utożsamiany z obskurantyzmem, w ubiegłym roku stał się wreszcie wyróżnikiem pozytywnym? Tytuł sąsiedniego artykułu, pióra moskiewskiego korespondenta Edwarda Lucasa, krzyczy: Rosja rozpada się!.

Zastanówmy się, czy nagły zwrot w zachodniej opinii jest wyłącznie naszą zasługą? Zastanówmy się na konstrukcją psychologicznej pułapki. Czy jednym z powodów nagłego awansu Polski do roli pieszczocha Zachodu nie jest pogrążanie się w zachodniej opinii dwóch nacji i państw, którym ta sama opinia jeszcze niedawno i chętnie przyznawała wyższość nad Polakami?

Rosja

W trakcie pierwszego pobytu w Minnesocie rozmawiałem z profesorem prawa międzynarodowego o szczególnych cechach kulturowych różnych narodów. Gdy mówiłem o zasadniczych różnicach filozofii życiowej, dzielących Polaków od Rosjan, między innymi o różnej wartości przypisywanej życiu ludzkiemu w obu kulturach, usłyszałem kwaśny komentarz: Dlaczego wy, Polacy, jesteście tacy antyrosyjscy? Czy nie zdajecie sobie sprawy z tego, o ile większy od Polaków wkład do światowej historii, kultury i nauki wnieśli Rosjanie? Przecież jesteście młodszym bratem Rosjan….

Pokolenia lewicujących zachodnich intelektualistów wychowały się w atmosferze masochistycznego uwielbienia Wielkorusa. Celowo zwulgaryzuję ich stereotyp Rosjanina: mocarny Rus, okrakiem stojący nad Uralem, w prawej dłoni dzierżący knut, w lewej bałałajkę. Wielu intelektualistów Zachodu było Rosją tak oczarowanych, jak gdyby swą edukację rozpoczynali od lektur Tiutczewa (stąd mocarny Rus), zaś kończyli na Dostojewskim (stąd stereotyp Polaczka, płaskiego szwarccharakteru).

Komunizm nie przeszkodził w zachwytach. W latach 30. sowiecki wywiad z łatwością werbował najzdolniejszych studentów angielskich uniwersytetów. Całe pokolenie Amerykanów, od prezydenta Franklina D. Roosevelta po ostatniego kucharza pułkowego w US Army nazywało Stalina Wujaszkiem Józiem. Jeszcze w latach 80. amerykańscy korespondenci w Moskwie poszliby na kolanach pod mury Kremla, byleby porozmawiał z nimi kolejny mocarny Rus – gensek Breżniew, Andropow, Gorbaczow. Wśród tych entuzjastów był publicysta tygodnika Time, zakochany w Gorbaczowie i pierestrojce Strobe Talbott, obecnie zastępca sekretarza stanu. Jako przyjaciel Clintona, Talbott jeszcze w 1995 roku odradzał prezydentowi rozszerzanie NATO na takie państewka (w oryginale small states), jak Polska, doradzał ułożenie się z Rosjanami ponad głowami państewek. Dostał za to później po uszach od pani Madeleine Albright.

Teraz wszystko się zmieniło. Niedawno, w wykładzie na uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, Talbott nie mówił już o Gorbaczowie ani Jelcynie, ale cytował Gogola. W Martwych duszach Gogol porównywał Rosjan do pasażerów konnej trojki, pędzącej przez zamarznięty step. Obecnie, mówił Talbott, trzeba by się zastanowić, czy ta trojka nie pędzi ku przepaści. W oczach Zachodu, konkludował Talbott, wizerunek Rosji ostatniego roku jest fatalny. Rosji trzeba pomóc, zanim dojdzie tam do katastrofy.

Rosyjska katastrofa przebiega w wielu odsłonach. Nie tu miejsce na diariusz wydarzeń. Wystarczy zanotować, że pod koniec ub. roku Bank of America, występując w imieniu Klubu Londyńskiego, ogłosił Rosję bankrutem. Cena rosyjskich obligacji serii Brady’ego spadła poniżej ośmiu procent wartości nominalnej. Dziennikarze i wydawcy uznali, iż jest obecnie w dobrym stylu podśmiewanie się z Rosjan. W swym noworocznym wydaniu Globe and Mail zapowiedział druk najlepszych korespondencji i zdjęć prasowych dwudziestego stulecia i rozpoczął od zdjęcia Lenina, przemawiającego do tłumu w 1917 roku, oraz zdjęcia najwyraźniej pijanego Jelcyna, przecierającego jedno oko okaleczoną dłonią. W podpisie: Z komunizmem nam nie wyszło, za to wódki nam nie brakuje.

O głupich przejawach lekceważenia Rosjan pisał z irytacją Gustaw Herling-Grudziński w jednym ze swych niedawnych Dzienników…, tak przedstawiając reakcje Włochów na wydarzenia w Rosji: Coś tam się dzieje (…), ale w gruncie rzeczy mało nas to obchodzi. Rosja została (…) wyeliminowana na zawsze z rozgrywek światowych. Niech się kiszą we własnym sosie (…).

Oczywiście wiadomo, że rosyjska klasa polityczna sama sprowadza na naród obecne klęski. W ostatnim szkicu politycznym swego życia, drukowanym na tych łamach w sierpniu ub. roku (Wielka Rosja i ulica Kielecka), nieodżałowany Kazimierz Dziewanowski zawarł w niewielu słowach ocenę przyczyn rosyjskich klęsk ostatnich lat: Wielu polityków rosyjskich prześcigało się w demonstrowaniu wrogości we wszystkich azymutach. Właśnie ta fala gróźb płynących z Moskwy ułatwiła Polsce, Węgrom i Czechom akces do NATO. Tupanie, nie poparte siłą, bardzo zaszkodziło wizerunkowi Rosji na Zachodzie.

Rosjanie wiedzą, że są lekceważeni i reagują neurotycznie. Nazajutrz po grudniowym wznowieniu bombardowań Iraku bez konsultacji z Moskwą jeden z gazetowych tytułów ogłaszał z goryczą na całą pierwszą stronę: Rossija bolsze nie w sczot (Rosja już się nie liczy). Jelcyn zapowiedział zjednoczenie z Białorusią, jego minister obrony pochwalił się nowym systemem rakietowym Topol-M. Zachód nie bierze już tego poważnie. Dawni entuzjaści, poprzednio modlący się do Rosji, uznali Rosję za neurotyczną żebraczkę. A jeszcze tak niedawno czaił się w głębi strach.

W kilka miesięcy po odejściu z premierostwa Jan Krzysztof Bielecki, wówczas minister ds. integracji europejskiej, mówił mi o doświadczeniach z dni puczu Janajewa w Moskwie. Wówczas nie nadawało się to jeszcze do druku. Niepowtarzalnym swobodnym językiem, używanym tylko w prywatnych rozmowach, Bielecki mówił: Nie wiedziałem, że mam tylu kolesiów wśród premierów na Zachodzie! Niektórzy wydzwaniali po dwa razy dziennie, aby dodać mi otuchy. Oni mieli takiego pietra, że gdyby ten pucz trochę potrwał, to Polska już byłaby we Wspólnym Rynku. Tacy byliśmy dla nich dobrzy, ale tylko przez trzy dni, potem przestali zachęcać.

Kierownicy polskiej nawy państwowej nie potrzebują rad, jak postępować w obecnych okolicznościach. Wiedzą, że Rosjanie mają dobrą pamięć.

Inna nacja, szybko tracąca prestiż na Zachodzie, może obarczyć winą za swe porażki Vaclava Klausa.

Czechy

W latach 1994-1996 obserwowałem ówczesnego premiera Czech w telewizyjnych dziennikach BBC World, oglądanych codziennie przez kilkaset milionów widzów. Ilekroć szło o dochodzenie Czech do NATO i UE, Klaus zapewniał, że jedynie jego kraj spełnia wszystkie warunki do akcesu, zaś na dźwięk słowa Polska reagował jak alergik: kurczył twarz w ironicznym uśmiechu, wykonywał małpie gesty. Polska była nie po drodze, uważał ją za kulę u prężnej czeskiej nogi. Celowo i skutecznie sabotował prace Trójkąta Wyszehradzkiego.

Czesi grali z wysokiej pozycji. Tradycja Masaryków i Benesza jeszcze po półwieczu zapewniała im opinię Europejczyków w zachodnim stylu. W tę tradycję znakomicie wpisał się Vaclav Havel. Jego premier Klaus dostał od Zachodu duży mandat zaufania. Klaus zmarnował go doszczętnie. Uznał, że jest mądrzejszy od Balcerowicza i lepiej wie, jak wyprowadzić gospodarkę z komunizmu. Lecz dwa lata temu jego kuponovka okazała się fiaskiem, zachodni kapitał zaczął uciekać z Czech, załamała się korona, wyszedł na jaw skandal z finansowaniem Klausowskiej partii ODS, pod koniec ubiegłego roku Czechy były już w recesji. The Economist określił czeskie banki jako najsłabsze w naszym obszarze Europy (polskie były wśród najmocniejszych), zaś w listopadzie Fitch-IBCA obniżył Czechom i Rumunii ocenę wiarygodności kredytowej. W tym samym czasie podwyższył ją Polsce. To już była klęska: Polacy w przodzie, Czesi w tyle, w towarzystwie Rumunów!

Największy blamaż przydarzył się jednak Czechom w dziedzinie praw człowieka. Ucieczka tysięcy Romów do Wielkiej Brytanii i Kanady w 1997 r., ich oskarżenia Czechów o rasizm, spowodowały nie tylko czasowe wznowienie obowiązku wizowego dla obywateli czeskich. Doprowadziły również do zbadania sprawy przez zachodnich dziennikarzy. Wyniki dochodzeń były dla Czechów fatalne. Pod koniec ubiegłego roku zachodnie gazety opisały sprawę: w czasie hitlerowskiej okupacji wymordowano 95 procent Romów na terytorium obecnych Czech, wielu z nich w obozie koncentracyjnym Lety, w którym strażnikami byli podobno sami Czesi. Na terenie byłego obozu obecnie mieści się chlewnia; brak oznakowania tragedii Romów, brak grobów.

Nie warto ciągnąć tego żałosnego tematu. Natomiast warto zauważyć, że akcje Słowaków w opinii Zachodu idą silnie do góry od chwili przegranej Meciara. Zachodnie media nie przegapiły faktu, że młody premier Mikulasz Dzurinda po objęciu władzy pojechał po nauki do Warszawy. Słowacja i Węgry mają obecnie dobrą prasę na Zachodzie. Czechy – niedobrą. Rosja z Białorusią – fatalną. Polska – poza New York Timesem – znakomitą.

Konkluzja

Napisałem o zmianach w zachodnim wizerunku Polaków, Rosjan, Czechów, ponieważ te procesy, zwykle przebiegające przez pokolenia, ostatnio gwałtownie przyspieszyły. Wydaje się, że sprawy idą w dobrym dla nas kierunku. Byle nie ulec poczuciu schadenfreude i triumfalizmu. Pamiętajmy: Vaclav Klaus już triumfował.

Zmiany obecnej dekady stawiają na porządku dnia oklepaną już kwestię: czy Polska powraca do Europy, do Zachodu, czy też nie powraca, ponieważ nigdy stamtąd nie wychodziła. Rozsądna odpowiedź musi chyba godzić dwa przeciwstawne argumenty: wprawdzie nigdy z Europy, z Zachodu, z własnej woli nie wychodziliśmy, lecz w oczach Europy, Zachodu, nigdy tak naprawdę i całkiem nie byliśmy ich częścią. W przeszłych pokoleniach bywaliśmy dla nich egzotycznym, często niewygodnym wykrzyknikiem, zawierającym się we francuskim zwrocie ces pauvres Polonais. Czy nie dlatego Józef Beck tak intensywnie nie znosił francuskich polityków? Lecz Anglicy mieli do nas jeszcze bardziej protekcjonalny stosunek. Jak wiemy, niektórzy widzieli w Polakach nie naród, lecz hałastrę.

I oto teraz, w biuletynach ekonomicznych, we freudowskich przejęzyczeniach dziennikarzy i polityków, na serio wchodzimy do Europy, której nigdy nie opuszczaliśmy. Przytoczę zdanie wyrwane z pozornie odmiennego kontekstu, z eseju Bogdana Cywińskiego na 80-lecie Niepodległej: Tradycja polskości zmieniła swój sens moralny, przestała być tradycją klęski zawinionej lub niezawinionej, stała się nauką, że warto być upartym….

Oczywiście, będą koszty awansu. Już je płacimy, Wyrasta nowe pokolenie. Przeżywamy – my, starsi – swój własny koniec świata szwoleżerów. Tomasz Jastrun pisze w recenzji z książki Tomasza Łubieńskiego o Mickiewiczu: Mała jest szansa, że w nowym tysiącleciu poezja Mickiewicza będzie robić tak piorunujące wrażenie, jak w tym, które odchodzi. Bo zamiera uczucie romantyczne, gwałtownie zmienił się historyczny kontekst.

To dobrze, że się zmienił. Wreszcie jesteśmy normalnymi obywatelami świata. A z drugiej strony, żal. Lecz widocznie tak być musi.

 

 

W połowie kwietnia w Uniwersytecie Harvarda mam mówić o rasowo-etnicznych stereotypach obszaru dawnej Rzeczypospolitej – polskim, żydowskim, ukraińskim – i co z nich do dziś pozostało. Będzie spotkanie z ciałem i ze studentami. Nie wiem, jakie będą pytania. Wiem, jestem pewny, że nikt mi nie zaproponuje wysłuchania kolejnego żartu o Polakach. Temat wygasł.

Jerzy Jastrzębowski

Praca w gabinecie luster

Informatorem KGB zostałem przypadkowo. Wczesną wiosną 1985 roku znajomy profesor zaprosił mnie na Uniwersytet Duke w Północnej Karolinie. Przyjeżdżali radzieccy, nie było wiadomo, w jakim właściwie celu. – Na Kremlu dopiero co zasiadł nowy sekretarz, nazywa się Gorbaczow, warto będzie posłuchać, o czym mówią – zachęcał mnie znajomy.

Już pierwszego dnia dowiedziałem się, po co przyjechali. Właśnie wymieniłem wizytówki z którymś z dziennikarzy, towarzyszących radzieckiej delegacji, i wszedłem do toalety, gdy on zajął miejsce przy sąsiednim pisuarze. Odbyła się rozmowa, jedna z dziwniejszych w moim życiu (zapisuję je sobie w notesie), początkowo po angielsku:

On: – A ty, co tu robisz?

Ja: – Jak to, co robię? Przecież masz moją wizytówkę?

On: – No, wizytówkę mam. Ale, co naprawdę robisz?

Ja: – Nagrywam reportaż dla kanadyjskiego radia.

On: – Dla kanadyjskiego radia? (pauza) No, można i tak. Dlaczego nie, nagrywaj ten swój reportaż. A co ty sądzisz o sytuacji w Polsce? Proces w sprawie tego księdza, jak mu tam… Popiełuszko… skończył się?

Ja: – Proces się skończył? Słuchaj, a jak chcesz wiedzieć o sytuacji w Polsce, to ci powiem: nie chcieliście się dogadać, kiedy był na to czas, nie chcieliście się władzą dzielić, to przyjdzie kiedyś czas, że oddacie całą władzę. Rozmawiać trzeba, póki czas.

On: – Nu, my eto znajem, znajem. No kak sowierszyt eto – nie znajem.

W tym momencie do toalety wsunął się mizerny człowieczek, rzucił okiem na zajęte pisuary i z rezygnacją podążył w stronę kabin. My, pośpiesznie, zakończyliśmy, co trzeba i wyszliśmy, zaś człowiek zmienił zamiar w pół kroku i wyślizgnął się za nami.

Konferencja okazała się niewypałem. Radzieccy chcieli kupić, mimo oficjalnego zakazu Waszyngtonu, dwadzieścia tysięcy komputerów – „dla szkół”. Nie mogli ich dostać. Lecz mój znajomy profesor promieniał: jeszcze nigdy nie rozmawiał z tyloma Rosjanami naraz. „Wiesz, z jednym tylko miałem kłopoty. Dwóch agentów FBI pilnowało go całą dobę. Niby korespondent agencji prasowej, a oni mówią, że to oficer wywiadu w stopniu majora”. Na pamiątkę zachowałem pożółkłą wizytówkę: „Nikolai Setounski, Bureau Chief, TASS News Agency”.

Ponura agentura

Zdarzało się być informatorem KGB, człowiekiem Kiszczaka i CIA, czasem wszystkimi trzema naraz. Inwencja rodaków bywała niewyczerpana. Kiedyś spytałem Dariusza Fikusa: – Czy Polacy zwariowali? A Darek na to: – Mój drogi, przereagowujesz. Polski naród jest głęboko skaleczony, a już najbardziej – inteligencja. Niektórzy nie umieją sznurowadła prawidłowo zawiązać (był czerwiec 1993 roku – J.J.), więc biorą się za ferowanie wyroków. Mnie też niektórzy zawsze uważali i będą uważać za agenta – bo umiałem bez ich udziału coś zrobić. A ja się nie obrażam. Zamiast babrać się w polskiej piaskownicy, napisz, co dzieje się w tych sprawach na świecie. Otarłeś się przecież.

Obiecałem wówczas Darkowi, że postaram się.

Piaskownica

Wiosną 1990 roku wszedłem do bardzo ważnego gabinetu w Sejmie. Nikogo wokół – Obywatelski Klub Parlamentarny odbywał kolejne zebranie. Na biurku – stosik zadrukowanego papieru z pieczęcią „ściśle tajne”, egzemplarze numerowane. Nie byłbym dziennikarzem, gdybym nie spojrzał. Raport polskiego wywiadu z Waszyngtonu, sprawozdanie ze spotkania którejś z wielu komisji Senatu na Kapitolu. Podpis szefa Zarządu Wywiadu, pułkownika (obecnie gen. w st. spocz.). Sprawa poważna. Czytam i po chwili orientuję się, że przebieg tego spotkania oglądałem w telewizji CNN jakiś czas wcześniej w Ameryce. Sprawozdanie można zresztą zamówić w Bibliotece Kongresu. Zaczynam chichotać, gdy wchodzi sekretarka i wyrywa mi raport z rąk: – Zostaw to, ściśle tajny dokument!

Tajne służby na całym świecie usiłują usprawiedliwić swe istnienie i zabezpieczyć swe budżety dostarczaniem informacji, których wartości mocodawcy często nie są w stanie sprawdzić. Ale żeby aż tak!

Polski wywiad

Polski wywiad miewał duże osiągnięcia. Chcemy w to wierzyć. Może nie za PRL, ale przed wojną, to już na pewno. Lektura książki Andrzeja Pepłońskiego „Wywiad polski na ZSRR, 1921-1939”, pozbawia nas złudzeń co do kierunku wschodniego. Wywiad na Niemcy dysponował dużą siatką agentów, lecz ich śmiertelnie ryzykowna praca nie wpłynęła, o ile wiem, na przebieg kampanii wrześniowej, zaś fakt, że archiwum II Oddziału znalazło się w rękach niemieckich, zaś później sowieckich, wystawia niedostateczną notę jego kierownictwu. Można sobie wyobrazić losy polskich agentów, których dane osobowe znalazły się w rękach gestapo i NKWD! Polacy chętniej ofiarnie umierają, niż mądrze szpiegują. Jako dowód dobrej kondycji polskiego wywiadu w okresie późnej PRL podawany jest sukces kapitana (obecnie gen. w st. spocz.) Mariana Zacharskiego. Zdobycie dokumentacji systemu naprowadzania rakiet na cel musiało być istotnym osiągnięciem, jeśli amerykański wymiar sprawiedliwości uhonorował Zacharskiego bardzo surowym wyrokiem. Wysokiej klasy wyczynu nie należy kwestionować. Laik może jednak zgłosić w tej sprawie trzy pytania.

Kucie wałów na zimno

1. Kpt. Zacharski dokonał tego wyczynu nominalnie w imieniu PRL, lecz obiektywnie dla ZSRR. Czy główną korzyścią dla jego ojczyzny było podniesienie przyjaźni polsko-radzieckiej na wyższy szczebel?

2. Na wyczyn kpt. Zacharskiego propaganda PRL powoływała się z podobnym entuzjazmem, jak w latach 70. na patent odkuwania wałów na zimno metodą inżyniera Ruta. Starsi czytelnicy wiedzą, o co chodzi. Ilekroć wypływał temat technicznej zapaści polskiego przemysłu, tylekroć pojawiał się argument: jednak sprzedaliśmy za granicę patent na odkuwanie wałów na zimno. Czy mamy do czynienia z takim właśnie przypadkiem?

3. Pozostaje do ustalenia, czy i w jakim stopniu autentyczny wyczyn Zacharskiego był częścią kampanii dezinformacyjnej, prowadzonej w owych latach przez KGB przeciw wywiadowi USA. Proszę się nie śmiać, będzie o tym mowa w dalszej części tekstu.

Trzy ruchy przeciw trzynastu

W ciągu półtora roku od wybuchu afery Oleksego, po lekturze Szarej i Białej Księgi, oraz po bezprecedensowej serii wywiadów dawanych przez generałów UOP dla prasy, wrażenie „piaskownicy” utrwaliło się, nie tylko w umyśle laika. Niemal od początku krążyło podejrzenie, że polski wywiad i kontrwywiad zostały „wpuszczone w maliny” przez rosyjskich kolegów, którzy mieli w takiej operacji jasny interes: wywołanie wrażenia na Zachodzie, zwłaszcza w USA, że w przededniu decyzji o rozszerzeniu NATO kierownictwo polskiego państwa jest opanowane przez agenturę. W ub.r. płk Konstanty Miodowicz, i nie tylko on, taką możliwość zdecydowanie odrzucił. Mimo dementi, miarodajne koła w Ameryce nadal uważają taką możliwość za najbardziej prawdopodobną. Oto opinia dobrze poinformowanego Amerykanina, wyrażona przy okazji rozmowy na zupełnie inny temat: – Prezydent Clinton nie spotkałby się był z prezydentem Kwaśniewskim w lipcu ubiegłego roku i nie przekazałby mu był znanej już prywatnej obietnicy w sprawie NATO, gdyby jego doradca do spraw bezpieczeństwa państwa oraz Departament Stanu wierzyły w sprawę Olina, Kata i Minima. Wy, Polacy, macie skłonność do niedoceniania Rosjan. W tej grze Polacy planowali trzy ruchy do przodu, Rosjanie – trzynaście. I mogłoby się im udać, gdyby nie nachalny pośpiech, wymuszony zresztą przez samych Polaków, w związku z wyborami prezydenckimi w waszym kraju. W pewnym momencie cała afera była szyta zbyt grubymi nićmi. Przejdźmy do gry poważnej.

Wielka Gra

Jest to termin tradycyjnie używany przez anglosaskich autorów dla określenia rywalizacji, od drugiej połowy XIX wieku, między wywiadami brytyjskim, rosyjskim, zaś później również niemieckim, na obszarze od Tybetu, przez północno-zachodnie Indie, Afganistan, Iran, aż po Imperium Ottomańskie. Celem Rosjan było dotarcie do Oceanu Indyjskiego, celem Niemców – dotarcie do pól naftowych Mossulu, celem Brytyjczyków – niedopuszczenie jednych i drugich do osiągnięcia tych celów. Naiwne, choć zawierające elementy prawdy, opisy wycinka Wielkiej Gry, zawarte są w książce Rudyarda Kiplinga „Kim”.

Anglicy mieli organizację wywiadowczą już w XVI wieku, gdy elżbietańska Anglia była śmiertelnie zagrożona przez mocarstwo hiszpańskie. Angielski agent z otoczenia króla Filipa II donosił na bieżąco sir Francisowi Walsinghamowi na dworze angielskim o gromadzeniu się Wielkiej Armady w portach hiszpańskich, przekazując nawet takie detale, jak liczba beczek z peklowaną wołowiną, ładowanych na pokład statków. Pracownikiem wywiadu w początkach XVIII wieku był Daniel Defoe, autor między innymi „Robinsona Crusoe” i powiedzenia: „Zbieranie informacji jest duszą wszelkiej działalności publicznej”.

MI-6 + MI-5

Nowoczesny wywiad powstał w początkach naszego wieku. W 1909 roku Brytyjczycy powołali do życia MI-6 (wywiad, znany też jako Secret Intelligence Service) i MI-5 (kontrwywiad, organizacja do tego stopnia utajniona, że dopiero przed paru laty brytyjski rząd przyznał oficjalnie w parlamencie, iż coś takiego w ogóle istnieje, i dostaje pieniądze z budżetu oraz podał do wiadomości nazwisko jej szefa – była nim kobieta). Przedstawiając sprawę humorystycznie, lecz zgodnie z prawdą, brytyjski wywiad zapisał się w historii XX wieku:

1. Całkowitym niedocenieniem znaczenia rewolucji bolszewickiej. Penetrujący Rosję agent Sidney Reilly (ani on nie był Sidney, ani Reilly, miał kilka różnych biografii, lecz podobno był Rosjaninem z Odessy) okazał się hochsztaplerem, który w 1918 roku donosił do centrali, że trzyma w garści zarówno rewolucję, jak i bolszewików. Zorganizował potem pucz łotewski i zamach Dory Kaplan na Lenina, potem zginął w do dziś nie wyjaśnionych okolicznościach. Feliks Dzierżyński prawdopodobnie wiedział, co przydarzyło się Reilly’emu.

2. Rekrutowaniem do pracy w latach 30. głównie tych absolwentów Uniwersytetu Cambridge (Burgees, Maclean, Blunt, Cairncross, Philby), którzy już na studiach byli ideowymi sympatykami Sowietów, zaś później – agentami NKWD. Ostatniemu z tej słynnej piątki, Haroldowi „Kimowi” Philby’emu, MI-6 powierzyła po wojnie służbę łącznikową przy wywiadzie amerykańskim dla kierowania akcjami dywersyjnymi przeciw ZSRR i krajom podporządkowanym. Trudno się dziwić, że akcje pomocy WiN-owi w Polsce, UPA na Ukrainie, innym organizacjom w krajach bałtyckich, zakończyły się katastrofą dla uczestników. Philby uciekł do Moskwy w 1963 roku i przeżył tam jeszcze 25 lat. Pod koniec życia pozwolono mu spotykać się z gośćmi z Zachodu, którym opowiadał, że został mianowany generałem KGB. Była to blaga, lecz zachodni dziennikarze chętnie w nią uwierzyli.

3. Wielką kompromitacją w latach 60., gdy ujawniono zakres i głębię penetracji brytyjskich tajnych służb przez KGB. Podcięło to współpracę z Amerykanami. Szef kontrwywiadu CIA, James Jesus Angleton, popadł w paranoję, poszukując dalszych ukrytych agentów u siebie i wśród aliantów (między innymi zrujnował karierę szefa kanadyjskiego kontrwywiadu, Leslie Bennetta, którego, jako obywatela brytyjskiego, podejrzewał o agenturalność). Stan Angletona był tak poważny, że w 1974 roku ówczesny dyrektor CIA, William Colby, musiał zwolnić go ze służby. Był to koniec Wielkiej Gry starego typu. Brytyjczycy zeszli na dalszy plan, pierwszeństwo przejęły służby USA i ZSRR, komputery i satelity.

Historia wielkich organizacji wywiadowczych ostatniego ćwierćwiecza, to historia wyścigu technik rakietowych i elektronicznych. Łamaniem szyfrów przeciwnika dawno przestali się zajmować matematycy z kartką papieru. Już od czterdziestu lat robią to komputery. Ponad pięćset satelitów – nie tylko i nie przede wszystkim meteorologicznych i telekomunikacyjnych – krąży po orbitach Ziemi. Fotografowaniem obiektów wojskowych przeciwnika przestali się zajmować szpiedzy z aparatem ukrytym w rękawie. Robią to satelity, które zresztą zamiast fotografować, robią coś w rodzaju wideoklipów, przesyłanych w zaszyfrowanej postaci na ziemię. Strona przeciwna, oczywiście, stara się te miliony kropek napływających z kosmosu zarejestrować i odczytać w swojej centrali.

Urządzenia podsłuchowe i komputery obsługiwane są przez specjalistów wydziału COMINT (Communications Intelligence), podsłuchujących i rejestrujących przekazy telefoniczne, radiowe, mikrofalowe i satelitarne, po czym rozszyfrowujących ich zawartość.

Specjaliści wydziału SIGINT (Signals Intelligence) również starają się łamać szyfry, lecz głównie analizują przekazy radiowe w sensie ściśle technicznym. Jak wiedzą eksperci, każdy przekaz, każda depesza ma charakterystyczne cechy, porównywalne z liniami papilarnymi. Dlatego angielska nazwa tego rodzaju pracy wywiadowczej brzmi „fingerprinting”. Ci specjaliści określają kto, na jakich falach i z jakiego nadajnika przekazuje depesze.

Specjaliści wydziału ELINT (Electronic Intelligence) przechwytują i analizują impulsy nadajników radarowych, które nie przekazują treści, lecz zdradzają źródło – i jego prawdopodobne zastosowanie – z którego pochodzą przechwytywane sygnały.

Komputery nie nadążają

Ilości i mocy komputerów zainstalowanych w centralach służb wywiadowczych nikt nie zliczy, podobno jednak ich moc potraja się co pięć lat. Nie tak dawno prezydent Clinton mówił przy okazji trzydziestolecia filmu „2001. Odyseja kosmiczna”: – Dzisiaj samochód typu Ford Taurus, którym gospodyni jeździ na zakupy, ma więcej zainstalowanej mocy cybernetycznej w swoich procesorach, niż rakieta kosmiczna Apollo 11, która wyniosła pierwszego Amerykanina na Księżyc.

Tempo postępu nowej techniki stale przyśpiesza. Na ostatnim Światowym Forum w Davos, główny technolog koncernu Xerox, Mark Weiser, ujawnił, że jego firma pracuje nad projektem komputera, którego wyprodukowanie ma kosztować nie więcej niż trzy dolary. W kilka dni później, koncern Texas Instruments wprowadził na amerykański rynek nowy typ „czipa”, wykonującego miliard sześćset milionów operacji na sekundę (tak, na sekundę!).

Postęp w technice cybernetycznej doprowadził do zaskakującej rewolucji w pracy wywiadów. Komputery szyfrujące pracują tak szybko, często „w biegu” zmieniając szyfry, że stało się niemożliwością rozszyfrowywanie wszystkiego, co dzieje się w eterze. Przyczyna jest matematycznie prosta: za każdym razem, gdy zainstalowana moc komputera szyfrującego powiększa się do kwadratu, strona przeciwna musi zwiększyć moc komputera deszyfrującego do sześcianu. Według źródeł amerykańskich, w ciągu ostatnich trzydziestu lat specjalistom z National Security Agency (NSA jest instytucją znacznie bardziej utajnioną, niż CIA) nie udało się złamać niemal żadnego ze strategicznych szyfrów radzieckich/rosyjskich. Wyjątkiem było złamanie szyfrów radzieckich w 1972 przy okazji rozmów SALT w sprawie ograniczenia zbrojeń strategicznych, gdy radzieccy szyfranci pomylili się przy wprowadzaniu szyfru do swych komputerów. Amerykanie twierdzą, że osiągają sukcesy tylko w deszyfracji najmniej tajnych 25 procent depesz. Oczywiście, można w to wierzyć, lub nie.

Nieopłacalność prób rozszyfrowywania wszystkiego, co dzieje się w eterze, doprowadziła NSA oraz Defence Intelligence Agency (DIA jest organizacją tak utajnioną, że tylko kilku członków Kongresu zna jej budżet, jednak bez prawa wglądu w to, na co jest przeznaczany) do mierzenia jedynie zmian w natężeniu ruchu elektronicznego między obiektami, będącymi w polu zainteresowania. Gdy natężenie wyraźnie wzrasta, specjaliści podejmują próby deszyfracji.

Natomiast wyraźny spadek natężenia, a zwłaszcza cisza radiowa, uruchamiają dzwonki alarmowe w centrali przeciwnika. Dla pracowników wywiadu i kontrwywiadu jest to sygnał, że przeciwnik „szykuje skok”.

Tu dygresja, pozornie nie związana z pracą wywiadu. O tym, że Amerykanie pracują nad zbudowaniem bomby atomowej, Stalin dowiedział się już w 1942 roku i bynajmniej nie od swego wywiadu. Młody radziecki fizyk, Georgi Florow, stwierdził ze zdumieniem, że z amerykańskich czasopism fizycznych od 1940 roku znikły artykuły i nazwiska czołowych atomistów: Fermiego, Szilarda, Tellera, Andersena i Wignera. Wyciągnął wniosek: widocznie cała piątka pracuje nad doświadczeniami z rozszczepianiem atomu. Napisał list do Stalina, zaś ten mu uwierzył i polecił Igorowi Kurczatowowi wznowić pracę jego Instytutu, zawieszoną na czas wojny. Polecił też przyjąć do pracy Florowa.

Niemożliwość deszyfracji milionów depesz i miliardów słów, przekazywanych na falach radiowych, stworzyła pole dla ponownego rozkwitu bardzo starego działu pracy wywiadu.

Gra pozorów

Tylko organizacje wywiadowcze małych państw ograniczają się do wyłuskiwania konkretów od potencjalnego przeciwnika. Wielkie organizacje poświęcają ogromną część czasu, środków i talentu swych najlepszych pracowników na wprowadzenie przeciwnika na fałszywy trop za pomocą gry pozorów. Jest to praca w gabinecie luster. Jak przyznają Amerykanie, mistrzami dezinformacji były tradycyjnie służby radzieckie, głównie KGB, zaś w mniejszym stopniu GRU (gław-razwiedka, czyli wywiad wojskowy). Oto zaledwie dwa spośród wielu fałszywych manewrów, na jakie Amerykanie poniewczasie przyznają, że dali się nabrać:

1. W latach 1947-1952 specjalny referat w CIA, we współpracy z brytyjskim MI-6, organizował zrzuty agentów, pieniędzy i wyposażenia na tereny Polski, Ukrainy i krajów bałtyckich. To, że miejscowe antykomunistyczne grupy oporu zostały spenetrowane przez agenturę KGB (wówczas zwanego MWD), zaś na terenie Polski – przez kontrwywiad wojskowy i UB, jest znane od dawna. Co najmniej dwie ostatnie komendy WiN prowadzone były przez PRL-owskich i radzieckich oficerów wywiadu i kontrwywiadu. Lecz dlaczego ta gra trwała tak długo, aż do wczesnych lat pięćdziesiątych; dlaczego oficerowie sowieccy i PRL-owscy fingowali rzekome bitwy i robili zdjęcia umyślnie wypalonych czołgów, przesyłane później na Zachód?

Stalin był przekonany, że Amerykanie – od 1945 roku dysponujący bronią atomową – mogą w każdej chwili zaatakować ZSRR. Potrzebował czasu. Chodziło mu o to, aby amerykański wywiad sam przekonywał politycznych mocodawców w Waszyngtonie, że siły oporu w Europie Wschodniej są silne i same dadzą sobie radę z nową okupacją, wystarczy je wesprzeć dolarami i bronią, nie warto tracić żołnierzy w nowej wojnie. W sierpniu 1949 roku ZSRR miał już bombę atomową, w sierpniu 1953 roku – bombę wodorową. Głośno rozreklamowanej likwidacji nie istniejących już praktycznie organizacji antykomunistycznego podziemia dokonano w okresie między tymi dwiema datami. Pozory słabości nie były już potrzebne.

2. Od końca lat 60. przez wiele lat Sowietom udawało się fałszować sygnały elektroniczne z przeprowadzanych prób rakietowych. Sygnały te, przechwytywane przez amerykańskie satelity, prowadziły Amerykanów do wniosku, że radzieckie systemy naprowadzania rakiet na cel są mało precyzyjne i że ich rakiety są w gruncie rzeczy niegroźne. Jednocześnie zarówno agentura GRU, jak i KGB w Ameryce wychodziła ze skóry, aby wykraść amerykańskie systemy naprowadzania rakiet. Chodziło o utrwalenie tych pozorów. Przypomnijmy teraz przypadek kpt. Zacharskiego. Dopiero w latach 80. amerykański wywiad przyznał, że dał się zwieść tej grze pozorów. Przy tak skomplikowanej grze, technika w pewnym momencie staje się mało użyteczna. Tylko ludzka inteligencja – po angielsku Human Intelligence – może odróżnić prawdę od pozorów. Ten sam termin – skrócony do akronimu HUMINT – oznacza wywiad osobowy.

Wywiad radziecki był mistrzem w rekrutacji i posługiwaniu się podwójnymi agentami. Jednym z jego największych triumfów był George Blake, który – jak podejrzewają amerykańscy i brytyjscy eksperci wywiadu – był agentem potrójnym. Oficer MI-6, prawdopodobnie od wczesnych lat pracujący dla radzieckiego wywiadu, w latach 50. zaskoczony przez wojska komunistyczne w Seulu, przez trzy lata był więziony w Korei Północnej. Po uwolnieniu przyznał się kierownictwu MI-6, że radziecki wywiad zmusił go do współpracy. Brytyjczycy uwierzyli i postanowili wykorzystać go w grze z Sowietami jako swego podwójnego agenta, dając mu wolną rękę w kontaktach z KGB w celu podrzucania materiałów dezinformacyjnych. Na trop „prawdziwego” Blake’a wprowadził ich dopiero płk Michał Goleniewski, zastępca szefa wywiadu wojskowego PRL, który w 1961 roku uciekł na Zachód. Blake spowodował takie spustoszenie, wydając tajemnice operacyjne, włącznie z danymi osobowymi brytyjskich agentów w Polsce i ZSRR, że był sądzony w zamkniętym przewodzie bez uczestnictwa prasy i skazany na 42 lata więzienia: rok za każdego straconego agenta. Siedział sześć lat. Pomógł mu uciec bojowiec IRA, można się domyślić – za czyje pieniądze.

Blake odnalazł się w Moskwie, gdzie otrzymał Order Lenina, ożenił się, przez wiele lat przyjaźnił się z Haroldem Philby’emu. Jego wybawcę, który również uciekł do Moskwy, spotkał okrutny los. Wkrótce po przyjeździe, rozczarowany życiem w ZSRR, postanowił wrócić do Irlandii. Za dużo mówił. Na rozkaz szefa Zarządu Wywiadu KGB, Aleksandra Sacharowskiego, dosypywano mu do pożywienia środki chemiczne, powodujące nieodwracalne zmiany w mózgu, lecz nie pozbawiające życia. Musiał jedynie stracić pamięć. Pisze na ten temat Oleg Kaługin, były generał KGB w swej książce „Pierwszy Zarząd. 32 lata pracy w wywiadzie przeciw Zachodowi” (wyd. St. Martin’s Press, Nowy Jork 1994).

Krety

Marzeniem wywiadu jest umieszczenie „kreta”, czyli własnego agenta w centrum dowodzenia przeciwnika. Takim był Kim Philby, który omalże nie został naczelnym dyrektorem MI-6. Na następne odkrycie przyszło czekać 30 lat. W 1994 roku kontrwywiad FBI aresztował w Waszyngtonie Aldricha Amesa, naczelnika wydziału kontrwywiadu na ZSRR (później na Rosję) w centrali CIA (FBI prowadzi kontrwywiad wewnętrzny w USA, CIA – kontrwywiad zagraniczny). Przez 8 lat, Ames – będąc upoważniony do utrzymywania kontaktów z oficerami KGB – sprzedawał im wszystko, o czym wiedział, między innymi nazwiska co najmniej 10 amerykańskich agentów w ZSRR, za co dostał od Rosjan 2,5 miliona dolarów w gotówce, zaś od Amerykanów – wyrok dożywotniego więzienia.

Od tego czasu wyłuskiwanie starych radzieckich agentów z central amerykańskich służb specjalnych poszło w przyśpieszonym tempie. W listopadzie ubiegłego roku FBI aresztowało wysokiego rangą pracownika CIA, Harolda Nicholsona. Przyznał się do sprzedania Rosjanom dokumentów operacyjnych za ponad 180 tysięcy dolarów. W grudniu aresztowano Earla Pittsa, naczelnika wydziału kontrwywiadu FBI, w latach 1987-1992 odpowiedzialnego za rekrutację do współpracy radzieckich dyplomatów w Nowym Jorku. Zamiast rekrutować, Pitts sam wynajął się do współpracy, sprzedając Rosjanom plany operacji kontrwywiadowczych FBI za 224 tysiące dolarów.

W ubiegłym roku FBI, po 30 latach, rozwiązało zagadkę tajemniczego żołnierza z NSA, o którym z podziwem pisze Oleg Kaługin, sam niegdyś osobiście odpowiedzialny za agentów penetrujących CIA, FBI i NSA. Ów żołnierz przez lata podrzucał w umówionych z oficerami KGB skrzynkach kontaktowych wokół Waszyngtonu kopie najtajniejszych raportów NSA, między innymi cotygodniowych raportów oceniających bezpieczeństwo państwa dla Białego Domu. Kaługin pisze, że do końca nie poznał danych osobowych owego żołnierza, odpowiedzialnego za dystrybucję dokumentów wewnątrz NSA. Można w to wierzyć lub nie. Teraz wiadomo już, że były żołnierz nazywa się Robert Lipka i że od roku jest pod kluczem.

Informacja a władza

Jeśli KGB był tak groźną i skuteczną służbą wywiadowczą, dlaczego nie obronił ZSRR? Odpowiedzi dostarcza Kaługin w swej książce: od lat 60. musiał dobrze płacić wszystkim zagranicznym agentom, niemożliwością stało się rekrutowanie agentów ideologicznie zaangażowanych. Zabrakło wyznawców komunizmu. Wcześniej było ich mnóstwo. Absolwenci angielskich uniwersytetów (Philby i koledzy nie szpiegowali dla pieniędzy), dziennikarze (Richard Sorge, powieszony przez Japończyków, ostrzegał Stalina przed inwazją Hitlera), niezwykła Czerwona Orkiestra w hitlerowskiej Rzeszy, mniej niezwykli, lecz skuteczni Ruth i Juergen Kuczynscy w Wielkiej Brytanii, fizycy atomowi darmo oddający rosyjskiemu wywiadowi plany budowy bomby atomowej… Ideologicznie motywowani entuzjaści byli przekonani, że pomagając stalinowskiej Jutrzence Wolności, pomagają całej ludzkości. Legenda i magia komunizmu dawała ogromną przewagę NKWD (później KGB) nad znacznie bardziej zrutynizowanymi służbami Zachodu.

Mit zaczął rozsypywać się po XX Zjeździe KPZR i po rewolucji węgierskiej w 1956 roku. Już pod koniec lat 50. współczesny Goleniewskiemu funkcjonariusz wywiadu PRL odwiedzający Wiedeń, ówczesne centrum agentur wszystkich służb wywiadowczych świata, rozpuścił do domu najbardziej zaufanych agentów, mówiąc im, że wszystko, o co walczyli i za co przed wojną siedzieli w więzieniach, okazało się szalbierstwem. Tej informacji nie mają nawet archiwiści Łubianki. Dzisiejszym szefom wywiadu chyba trudno w to uwierzyć, lecz ten funkcjonariusz musiał być zawiedzionym idealistą.

Wiadomo, że łatwiej sprawuje się władzę, mając zaufanie obywateli. Łatwiej też zdobywa się informacje, sprawując władzę nad sercami i umysłami.

Watykan i Mosad?

1 grudnia 1989 roku blok radziecki był w stanie zaawansowanego rozpadu, gdy do Watykanu przyjechał – już w roli pokutnika – sekretarz generalny Michaił Gorbaczow. Była to jego ostatnia próba uratowania ZSRR – następnego dnia miał spotkać się na Malcie z prezydentem Bushem. Oto opis watykańskiej wizyty, autorstwa Carla Bernsteina i Marco Politiego z książki „Jego Świątobliwość Jan Paweł II i sekretna historia naszych czasów” (Doubleday, Nowy Jork, Londyn, Toronto, 1996), która ukazała się również w Polsce: „Owego dnia z okien kurii wychylali się wszyscy księża arcybiskupi, aby zobaczyć scenę, jaką zdarza się widzieć raz na 1000 lat. Załamywała się wroga cywilizacja. Od przeszło 60 lat Kościół rzymskokatolicki zaangażowany był w walkę z Kremlem, zaś ci ludzie w czarnych sutannach, wychowani w seminariach do walki ze sługami Szatana, byli zawsze w pierwszym szeregu. Walka wywiadów jest tylko jednym z wielu przejawów walki wielkich cywilizacji o umysły i o dusze ludzkie. Wywiad radziecki, działający również przy pomocy swych surogatów, takich jak Stasi i bułgarska Durżawna Sigurnost’, był wywiadem znakomitym, dopóki stała za nim idea”.

Ci sami autorzy cytują opinię generała w st. spocz. Vernona Waltersa, reaganowskiego ambasadora do specjalnych poruczeń: „Papież ma do dyspozycji najstarszą służbę wywiadowczą na świecie, chyba że weźmiemy pod uwagę Izraelczyków; lecz jego służba nie miała tysiącletniej przerwy”.

Genius Ecclesiae

Dusza buntuje się, gdy nieżyczliwi autorzy (ostatnie rozdziały książki są paszkwilem na dogmatyzm polskiego papieża) stawiają Kościół rzymski – Ecclesia, Mater Nostra – na jednej płaszczyźnie z Mosadem. Jest to wulgarne ujęcie tematu, mimo że organizacja Opus Dei istotnie wykazuje cechy porównywalne z cechami organizacji wywiadowczych. Jest natomiast prawdą, że w wielopiętrowej hierarchii Kościoła nieporównywalny z żadnym innym przepływ informacji zależy obecnie (różnie to w przeszłości bywało) głównie od zaufania wiernych, i że powolnie wypracowywane decyzje mają utrwalać władzę nad sercami i umysłami 900 milionów członków Kościoła. Nie zawsze się to udaje.

Ci sami dwaj autorzy twierdzą, że Kościół, osiągnąwszy zwycięstwo nad Czerwonym Szatanem Wschodu, na polecenie papieża angażuje swą potężną organizację informacji i władzy do walki z konsumeryzmem i relatywizmem moralnym Zachodu. Wskazuje na to – według nich – przesłanie encykliki „Veritatis Splendor”. Po 20 latach walki ze złem Wschodu, twierdzą autorzy, papież chce poświęcić resztę życia walce z wpływami Zachodu.

Jako organizacja władzy (nad sercami wiernych), działalność Kościoła – podobnie jak innych organizacji – podlega rygorom oceny opinii publicznej. Wiedzą o tym mądrzy hierarchowie: inaczej bywał oceniany, i inne miewał wpływy na serca i umysły ludzkie Kościół Cierpiący, Kościół Walczący, Kościół Triumfujący. Ten ostatni bywał traktowany jako część establishmentu.

Ramiona wzniesione do nieba

Latem 1987 roku jechałem z korespondentem „Los Angeles Timesa”, Bobem Gillette, z Warszawy do Kazimierza nad Wisłą. Wybrałem boczną drogę, przez Kozienice. Za wsią Mniszew zjechałem na parking-skansen z czasów bitwy o Studzianki: w kiosku pożółkłe ulotki informacyjne, na piedestale czołg T-34, w rowach działka przeciwpancerne. Później pojechałem dalej, by Amerykanin zobaczył, że jest w ojczyźnie władza większa od tej, którą dają radzieckie armatki. O kilometr dalej, po prawej stronie, na wysokim wzgórzu, w błagalnym geście do nieba – dwie płaszczyzny ścian kościoła, już zwieńczone krzyżem, jeszcze nie dachem. Ich gest dominował nad okolicą. – To najwspanialsza metafora rządów nad Polską – te niewinne ściany na wzgórzu i te rdzewiejące czołgi w dolinie – powiedział Gillette. Wkrótce potem został zastępcą szefa Radia Wolna Europa.

Ubiegłego lata jechałem tamtędy ponownie. Genius loci – duch miejsca – zmienił się po latach. Rdzewiejące czołgi są nadal, lecz całkiem już odparowały z ludzkiej świadomości: kiosk sprzedaje colę i batoniki „Mars”. Faraoński w swym majestacie kościół na wzgórzu nie wyciąga już ramion błagalnie do nieba. Nie jest symbolem błagania ani buntu, nie rozpala wyobraźni.

Przypisy

Przewertowałem wiele książek, starając się oddzielić ziarno od plew. Z pewnością nie w pełni mi się to udało. Pisanie o tajnych służbach też jest pracą w gabinecie luster: większość publikacji jest inspirowana.

Nie piszę o izraelskim Mosadzie, przez niektórych uważanym za najsprawniejszy wywiad na świecie. Szkoda fatygi. Nawet korespondencja przewożona przez jego kurierów pieczętowana jest nieprawdziwą nazwą. Samo słowo „Mosad” oznacza po prostu instytut. Pełna nazwa „ha-Mosad le-Tafkidim Mejuchadim” oznacza Instytut do Zadań Specjalnych, lecz Izraelczycy mają również – „ha-Mosad le-Bitachon Leumi” – Instytut ds. Bezpieczeństwa Państwa. Dziennikarz, pytający osobę wtajemniczoną o to, który instytut jest którym, napotyka ciężkie spojrzenie: A po co ci ta wiadomość? Grubą książkę z podtytułem „Pełna historia izraelskiego wywiadu”, można spokojnie odłożyć na półkę – ani pełna, ani historia.

Zabrzmi to nieprawdopodobnie, lecz najbardziej wiarygodnym autorem w tych skomplikowanych sprawach wydał mi się być emerytowany generał KGB, Oleg Kaługin: krytycyzm, imponująca pamięć, chłodna logika, intelektualna spójność.

No, lecz skoro już jest się informatorem KGB…

 

Ostatni Żyd z Dukli

REPORTAŻ

Nie ma jużreligijnych Żydów w Polsce? Są tylko Żydzi od czasu do czasu?

Ostatni Żyd z Dukli

JERZY JASTRZęBOWSKI

Jaanécha Elohim be-jóm tsará. .. Przez puszczę beskidzką ku słowackiej stronie niesie się hebrajski przyśpiew psalmu Dawidowego. Simon Yarmusch pół recytuje, pół śpiewa. Gdy głos załamuje mu się w płaczu, z pomocą śpieszy rabin Pinchas Menachem Joskowicz, dopowiadając utracony werset.

Jeságe wehá szem Elohé Jaaków. .. Stary Żyd płacze, bo po raz pierwszy stanął nad odnalezionym grobem swych braci. Dwaj rabini (drugim jest nowojorski rabin Michael Schudrich z Fundacji Ronalda Laudera) skłaniają głowy ku Janowi Holucie, łemkowskiemu gospodarzowi z pobliskiej Tylawy. To on ocalił od zapomnienia bezimienny żydowski grób, zagubiony w nadgranicznym lesie. Otrzyma od Simona tablicę z wyrytym w stali dwujęzycznym napisem: „Cadikej hu-omou ha-olom — Sprawiedliwemu Wśród Narodów Świata”. Lecz to będzie osobna ceremonia.

Jiszlach ezrechá mi-kodesz. .. Las osłupiał. Po raz ostatni dźwięki hebrajskiej mowy rozbrzmiewały w tym miejscu w sierpniu 1942 roku. Lecz wówczas odmawiano tu Szmá Israél, straszliwą modlitwę Żydów, idących na zatracenie. Rozebranym do naga dorosłym żandarmi strzelali w plecy, dzieci za nóżki wrzucali do dołu, dobijając łopatami. Zaraz i nad tamtym grobem rabin Joskowicz odmówi kadysz, modlitwę za umarłych. Towarzyszy mu kilkunastu pobożnych Żydów, przybyłych na leśny obrządek aż z Krakowa. Bez obecności przynajmniej dziesięciu dorosłych Żydów nie można odmówić kadyszu, więc przyjechali wów upalny czerwcowy wieczór aż z Krakowa, bo nigdzie bliżej Żydów w Polsce już nie ma. Zaś Simon bardzo prosił o pozwolenie odmówienia modlitwy nad grobem swych braci. Ich grób leży osobno, jest tajemniczy.

Umi-Tsijón Jisadécho. .. Łoskot gromu przetacza się wzdłuż łańcucha gór. Tego wieczora padało w pobliskiej Dukli, lało w Jaśliskach, podtopiło Nowy Sącz. W naszej dolinie mogił nie spadła ani kropla. Surowy Bóg Żydów Adonai, znany chrześcijanom jako Bóg Ojciec, skierował żydowskie chmares, czyli polskie chmury, gdzie indziej. Simon musi przecież dośpiewać Psalm do końca.

Simon Yarmusch i rabin Pinchas Joskowicz. W głębi Jan Holota z wnukiem

Simon Yarmusch i rabin Pinchas Joskowicz. W głębi Jan Holota z wnukiem. fot. Wojciech Jastrzębowski

Rozglądam się. W chuście na głowie przycupnęła pod drzewem Renée, amerykańska żona Simona. Amerykanka, lecz rodzice urodzili się dawno temu w Birczy pod Przemyślem. Za Janem Holutą ławą stoją jego bracia, Wasyl i Teodor, syn Mikołaj, synowa Pelagia, wnuki. Simon wstydzi się swego płaczu, przełyka łzy. Wtem widzę, że Holutom pocą się oczy, wreszcie płaczę i ja.

 

Jak do tego doszło

Lata reporterskiego dreptania doprowadziły do sceny nad żydowskim grobem. Spotykałem się z ludźmi z okolicznych wiosek. Zadawałem pytania. Lecz ludzka pamięć bywała zawodna. Kolejne reportaże drukowane były w „Plusie Minusie”.

Parę lat temu Jan Holuta wyciągnął z szopy stary traktor i załadował nań dwóch wnuków i mnie. W połowie drogi z Tylawy do Barwinka Holuta skręcił z szosy w leśną drogę. Oto jego opowieść. „Latem 1942 roku Żydzi w getcie dukielskim mocno już przymierali głodem, toteż radowali się ogromnie, gdy niemieccy żandarmi kazali im siadać na ciężarówki. Przejeżdżali koło domu, machali do nas, w ołali, że na roboty do Słowacji jadą. Ale my już wiedzieli, jakie to roboty Niemcy im szykują, bo kilka dni wcześniej przywieźli junaków z hufca pracy do kopania dołu na łące za Kanasówką, gdzie ja konie pasał. Więc pobiegli my na górę — ojciec ze mną i jeszcze z wujkiem — i już w drodze słyszymy żydowski lament >>uu-uu-uu<<, aż się po górach niesie. Na szczycie Kanasówki za buk my się schowali i patrzymy: Żydów żandarmi zgonili na jedno miejsce, po dziesięciu odprowadzają, każą się rozbierać do naga, i pojedynczo wpędzają na deskę w poprzek dołu, a tam żandarm strzela w plecy. Nie doczekali my końca katowni, tak że tylko z opowiadań wiem, że na koniec żandarmi kazali junakowi dobić łopatą ruszające się jeszcze ciało, on odmówił, to jego też zastrzelili nad rowem. Dół zasypali, ale po miesiącu ziemia się w tym miejscu zapadła i na łąki wypłynęła cuchnąca ropa. Konie tamtędy nawet przejść nie chciały, rwały się z rąk gorzej niż przed wilkami. Niemcy znów przyjechali, posypali grubo jakimś proszkiem i tak już zostało. ”

Traktor dojeżdża na miejsce kaźni. Chłopcy byli tu już ze mną poprzednio, wiedzą, że my chrześcijanie nie powinniśmy się modlić nad żydowskim grobem, bo Żydzi uważają to za bluźnierstwo. Jako wyraz pamięci, każdy z nas kładzie na zbiorowej mogile po kamyku przyniesionym z leśnej drogi.

Wówczas Jan Holuta odciąga nas głębiej w las: „A teraz, panie Jurku, chcę, aby pan i wnuki wiedzieli — jest tutaj jeszcze jeden żydowski grób, o którym tylko ja wiem i pamiętam”.

Jan pokazuje kołek, wbity w ziemię pod kępą tarniny. Dwóch młodych Żydów uciekło z transportu. „To byli bracia z Dukli, parę lat temu ja jeszcze nazwisko pamiętał. Chowali się w górach aż do pierwszych śniegów, kiedy żandarmi i ch złapali. Łemko furman — nazwiska już nie pamiętam — saniami później wiózł żandarmów z nimi aż tutaj i opowiadał, jak silnie się prosili, aby ich nie zabijać. Ale gdzie tam hitlerowców o co prosić! Zabili ich i zakopali obok wielkiego grobu, a ja wam o tym mówię, aby kto w przyszłości pamiętał, że tu też ludzie leżą. Może ktoś będzie o nich pytał. ”

Wziął mnie podziw na upór łemkowskiego chłopa, walczącego o zachowanie pamięci o ludziach innej niż on wiary, ludziach, których właściwie nie znał. Kolejnej jesieni jakieś leśne zwierzę złamało kołek nagrobny. Wówczas Holuta wbił w to miejsce żelazną rurkę, zaś jego wnuk wetknął w nią gałązkę leszczyny. Dla rozpoznania.

Sam przeciw Hitlerowi

Los zetknął mnie z niezwykłą metaforą historyczną. Ideologia i praktyka hitleryzmu doprowadziły do wymazania z terenów Europy Środkowowschodniej — terenów dawnej Rzeczypospolitej — całego narodu żydowskiego, dla którego te ziemie były ojczyzną od wieków. Lecz hitlerowcy zamierzali pójść dalej: wymazać wszelką pamięć o tym narodzie. Cmentarze żydowskie miały być zatarte, macewy (stele grobowe) — użyte do brukowania dziedzińców. Jedynym śladem istnienia narodu miało być Muzeum Przeklętej Rasy, zaplanowane przez Heydricha w Pradze.

I oto mój przyjaciel, nieuczony łemkowski chłop, wywraca owe plany, zaprzecza Hitlerom, Himmlerom, Eichmannom, mówiąc: „Tu też ludzie leżą” i „Panie Jurku, może ktoś będzie o nich pytał, może ktoś zrodziny po nich się zgłosi”.

Nikt się już nie zgłosi, byłem tego niemal pewien. Całą rodzinę wymordowano. Lecz dlaczego by nie spróbować dojść prawdy: kto tam leży, kto i w jakich okolicznościach ich mordował?

Dochodzenie prawdy

Najwcześniej udało się rozszyfrować osobę mordercy. Jan i jego brat Wasyl byli zgodni: na tym terenie ukraiński policjant kolaborant Sołomka mordował Żydów, bił zaś okrutnie Łemków. Lecz Sołomka, mówią Holutowie, nie był Ukraińcem. Był mały, czarniawy, nazywał się podobno Szoma i był Cyganem ze Wschodu, prawdopodobnie z Rusi Zakarpackiej. A więc morderca należał do drugiego z narodów wybranych do gazu i walczył o swe życie, mordując innych. Może chciał udowodnić swą lojalność?

Potem Janowa żona, Marysia, przypomniała sobie postać i opowieść starego furmana. Na koniec Teodor Gocz z Zyndranowej zawiózł mnie do Antoniego Rysza, świadka likwidacji dukielskiego getta. Z ułamków zbiorowej pamięci, rok temu, powstała poniższa relacja.

„Dukielska rodzina Jarmoszów prowadziła sklep z artykułami żelaznymi w rynku. Mieli czterech synów i córkę. Najstarszy syn, Mendel, zdążył uciec przed hitlerowcami na wschód. Po wojnie Rysz widział go w Dukli. Resztę rodziny hitlerowcy wymordowali, lecz niejednocześnie. Dwóch młodszych synów — ich imion nawet Rysz nie pamięta — uciekło z obławy w 1942 roku i ukrywało się w pobliskiej wsi Chyrowa. Albo policjanci ich złapali, albo ktoś na nich doniósł, mówi Rysz, bo kanalie są w każdym narodzie. Dawno nieżyjący woźnica, Fecio >>Hładkich<< Turkowski, wiózł nieszczęśników z obstawą na zarekwirowanych saniach. W miejscu, gdzie od szosy na Barwinek odchodzi droga w las (wówczas była tam łąka) , jeden z Jarmoszów zaczął wzywać Boga na pomstę. Wówczas Sołomka strzelił mu w twarz. Drugiego zastrzelił nad grobem. >>Hładkich<< zdążył rzucić kilka gałązek jedliny na dno, aby >>nie leżeli zakopane jak psy<<. ”

Dziś pozostaje żelazna rurka w lesie i pamięć Jana Holuty. Od pięćdziesięciu pięciu lat czeka on na kogoś, kto mógłby się o szczątki upomnieć. Pewnie nikt się już nie zgłosi. Lecz może ktoś zechce tam kamień położyć. Wszak nazwiska i okoliczność śmierci są od dziś znane. Po ubiegłorocznym reportażu czekałem na reakcję. Cisza. Nie ma już religijnych Żydów w Polsce? Są tylko Żydzi od czasu do czasu?

Powiozłem ból nie znanej mi żydowskiej rodziny do Kanady. 5 lutego br. tygodnik „Canadian Jewish News” wydrukował apel.

„Mam problem”

„Problemem nie są koszty. Sam mogę kupić kamień nagrobny. I problemem nie jest rząd ani naród polski. Czasy się zmieniły. (. .. ) Problemem są Żydzi, których zabrakło. W całym województwie krośnieńskim nie zbiorę dziesięciu dorosłych religijnych Żydów do odmówienia modlitwy nad grobem pomordowanych. Mogę postawić kamień, lecz przecież nie odmówię kadyszu, bo nie jestem Żydem. I nie zaprojektuję epitafium nagrobnego, które winno być nie tylko po polsku, ponieważ nie znam ani jidysz, ani hebrajskiego.

Czy żyją jeszcze gdzieś na świecie — w Izraelu, Ameryce lub Kanadzie — starzy Żydzi z przedwojennej Dukli, którzy zechcieliby odmówić modlitwę nad grobem dwóch młodych ludzi, których jedyną winą był fakt, że urodzili się w niewłaściwym miejscu, niewłaściwym czasie?

Jeśli żyjecie gdzieś, dukielscy Żydzi, zgłoście się na ten apel. Proszę Was! ”

Zagotowało się

Pierwszy telefon — następnego dnia o siódmej rano. Murray Rose nie był Żydem z Dukli. On chciał tylko serdecznie podziękować. Frederick Rose z Toronto zawiadomił mnie, że rozsyła faksy do amerykańskich oddziałów Geszer Galicjen, organizacji łączącej potomków galicyjskich kongregacji żydowskich z dawnych Austro-Węgier. Telefony: z Montrealu i Los Angeles, San Francisco i Nowego Jorku. Wreszcie zadzwoniła Leah Judah z Toronto: „Jakie to nieszczęście, że mój ojciec tego nie doczekał — Pinchas Hirschprung był ostatnim rabinem Dukli, po wojnie zaś przez 29 lat — Głównym Rabinem Montrealu. Umarł na dwa tygodnie przed ukazaniem się pańskiego apelu. Natychmiast dzwonię do matki, przebywającej z krewnymi na Brooklynie”.

Z Brooklynu zadzwonił telefon i po minucie byłem u celu. Chaja Hirschprung mówiła po angielsku: „Proszę pana, gdybyż mój mąż mógł tego dożyć! Znam rodzinę na Manhattanie, noszącą wymienione przez pana nazwisko, choć obecnie pisane nieco inaczej. Ojciec urodził się w Dukli. Przesyłam im kopię artykułu”. Gdy telefon zadzwonił ponownie, poszukiwania dobiegły końca.

Saga rodu Jarmuszów

Nazywali się Jarmusz, nie Jarmosz, jak podpowiedziała zawodna pamięć ludzka. Dzieci było sześcioro, nie pięcioro. I Mendel nie był najstarszym synem. Poza tym wszystko jest prawdą, twierdzi obywatel amerykański Simon Yarmusch, czyli Szymek Jarmusz.

Rodzice Mojsze i Zysla prowadzili sklep w rynku. Starzy Łemkowie do dziś ich pamiętają: mieli najlepsze kosy w okolicy. Dzieci pomagały: synowie Szlomo, Luzer, Mendel i Szymon, córki Hana i Ester. Mendel istotnie uciekł na Wschód, pracował jako spawacz w fabryce zbrojeniowej w ZSRR, potem zmobilizowany, podobno doszedł aż do Berlina. Zmarł w Izraelu w 1993 roku. Szlomka, Luzera i Szymka Niemcy zagnali do katorżniczej pracy w kamieniołomie w Lipowicy pod Duklą. Starsi bracia później uciekli z powrotem do Dukli. Szymka Niemcy przewieźli z Lipowicy do obozu w Płaszowie. Kopał rowy kanalizacyjne wzdłuż magistrali Ostbahn. Później fabryka amunicji w Częstochowie. Wreszcie ponurej sławy obóz Nordhausen-Dora, gdzie Szymon drążył tunele wskale. Stamtąd na wykończenie wzięto go do Buchenwaldu. Lecz młody Żyd wciąż nie chciał umierać. Gdy nadciągnął front, SS-mani pognali żywe szkielety na 4-tygodniowy marsz śmierci. Niewielu więźniów go przeżyło. Pewnego piątku — religijny Żyd z kapłańskiej kasty Kohenów do dziś pamięta, że był to piątek — SS-mani znikli, pojawili się Amerykanie. Szymon był tak słaby, i ż nie podniósł się z ziemi. Spędził sześć miesięcy w szwedzkim szpitalu. W 1947 roku wylądował w Nowym Jorku.

Po studiach rabinackich i latach ciężkiej pracy, wzorem ojców i dziadów — tyle że na Manhattanie — założył sklep z artykułami żelaznymi. Dziś prowadzą go dwaj synowie Murray i Allan.

Szymon wiedział, że dwaj jego starsi bracia zginęli, lecz nie znał miejsca ani okoliczności śmierci. Natomiast reszta rodziny nie zginęła w masakrze na Błudnem. Znacznie wcześniej hitlerowcy wywieźli większość żydowskiej ludności Dukli ciężarówkami na dworzec kolejowy w Iwoniczu. Stamtąd odjechali — rodzice i dwie siostry — upchani w wagonach bydlęcych. Dokąd? Tego Szymon nie wie. Najbliżej było do Auschwitz-Birkenau. Był też Bełżec. Potem hitlerowcom brakło już środków transportu, kolej zapchana była wojskiem, więc pozostałych w Dukli kilkuset Żydów zamordowali na łące pod słowacką granicą, na łące, która dziś jest lasem, w którym Simon Yarmusch śpiewa swój żałobny psalm.

Chciałby ciała swych braci ekshumować i pochować na starym żydowskim cmentarzu w Dukli. Rabin Chaskel Besser z Manhattanu, wielki chochem, czyli mędrzec, zaś pierwotnie nasz rodak z Katowic, był w tej sprawie w kontakcie z Głównym Rabinem Rzeczypospolitej, Pinchasem Joskowiczem. Wojewoda krośnieński był w kontakcie z burmistrzem gminy Dukla. Wszyscy, ze wszystkich sił, starają się pomóc. I to byłby szczęśliwy koniec tragicznej historii, ponieważ — mówi Simon — pobożny Żyd chce, aby po śmierci ktoś z rodziny odmówił nad jego grobem kadysz, i chce, by grób leżał na pobłogosławionej ziemi, nie narażonej na obecność obcych symboli religijnych.

***

Młoda praktykantka dziennikarstwa spytała mnie niegdyś, czy radzę jej pozostać w zawodzie, czy pójść na studia prawnicze? Odpowiedziałem, że jeśli zadaje takie pytanie, powinna od razu zmienić zawód. Jako adwokat lub notariusz, będzie cieszyć się pieniędzmi, być może nawet szacunkiem. Jeśli pozostanie przy dziennikarstwie, będzie tylko pracownikiem mediów.

Dziennikarstwo może być misją. Duże pieniądze przychodzą zeń rzadko inie one stanowią o napędzie zawodowym. Mówi się o czwartej władzy. Nie jest to ścisłe określenie. Chodzi raczej o możliwość wywierania wpływu na ludzkie losy drogą dochodzenia do prawdy: przebijania się przez kokon niepewnych lub nieprawdziwych świadectw bądź zwykłej ludzkiej niepamięci.

Gdy kokon ulegnie przebiciu, dochodzi czasem do ważnych wydarzeń. Na szczycie hierarchii zawodowej (jak w przypadku owych dwóch reporterów z „Washington Post” ćwierć wieku temu) chwieje się tron, prezydent mocarstwa odchodzi w niesławie. Na znacznie niższym poziomie zdarza się dać zwykłemu człowiekowi ulgę w jego bólu.

Bo to było tak. Na biurku zadzwonił telefon. Z Florydy, lecz po polsku, zaszlochał w słuchawkę starczy głos: „Panie, słysz pan — ja jestem Szymek Jarmusz! Panie, jakeś ich pan odnalazł? ! Przecież to byli moje braciszki! Szlomek i Luzer! Szlomek i Luzer! „.

PS: Po uroczystości nad leśnym grobem dwaj rabini złożyli radę i postanowili: nie będzie ekshumacji, nie będzie zakłócania spokoju zmarłych. Rodzina Holutów jest gwarancją, iż osobny żydowski grób nie ulegnie zatarciu. Szlomek i Luzer będą więc spać spokojnie we wspólnej mogile, oczekując na przyjście Mesjasza. Na zmartwychwstanie.

Łemkowskie góry nieszczęść

0000000000Ja was lublu, jak i swoich, Cygane Romane,
Was hołodnych i obdertych i sponeweranych.
Nie mate swojoj otczyzny, nigde ne priznany,
łem lubite naszy hory, bidujete z nami.
Iwan Rudenko „Łemkowyna”

 

Znów huknęło, pacnęło niczym grudką błota, i żołnierzyk z czerwoną gwiazdą na furażerce załamał się w skoku przez krawędź parowu, padając wprost pod nogi nadbiegającego chłopca. Dnem parowu Wanio Holuta gonił kobyłkę, spłoszoną ogniem moździerzy, i do dziś pamięta: lufa automatu,
wbita między kamienie potoku, na wysoko podgolonej potylicy żołnierza – szeroka na palec szpara po odłamku.

Nawet nie bardzo krwawił, dziwi się 67-letni dziś Jan Holuta. O, tu leży, pokazuje mi kępę chaszczy nad potokiem. Towarzysze zabrali mu buty, rozebrali do bielizny i zakopali, gdzie padł, ale za płytko i lisy wraz go wygrzebały. Wtedy sąsiadka zagrzebała go, jak należy. Będzie tu już leżał aż do Dnia Sądu. I nie on jeden nad tym potokiem.

We wrześniu 1944 roku rodzina Holutów — matka Ewa i trzech synów, Wasyl, Manio i maleńki Fecio (ojciec Mikołaj był we wsi, strzegąc chałupy przed ogniem) — koczowała w głębi parowu. Tuż naprzeciw, mówi Jan Holuta, przykucnął staryk-furman w zniszczonym mundurze. Zaparł się plecami o pień starego grabu (o, widzi pan, jeszcze są resztki starego pnia, parę lat temu, jak zrąbany) , krótko przy pysku trzymał dwa konie i wołał do matki z ukraińska po rusku: „Chaziajka, ne udyrajte teper, bo wam rebjata ubjut”. Aż gdy nagle ucichło, krzyknął: „Teper udyrajte, a to budet bolszoje srażenje”. My w nogi i przebiegli my w dół, ku wiosce, ze dwadzieścia kroków, aż tu huk straszny i tuman tam, gdzie my przed chwilą siedzieli. Więc ja wrócił się: konie stoją, jak stały, staryk jak siedział, tak siedzi, ino mu głowa na piersi opadła. Srogi musiał być furman, bo i po śmierci lejc z rąk nie wypuścił. Pochowany tuż obok, parę kroków od parowu.

Niedawno Janowa żona, Marysia, zobaczyła, że geodeta wkopał w to miejsce kamień mierniczy. Nawet nie zauważył, mówi Marysia, że ludzkie piszczele wykopał. Marysia zakopała kości staryka w tym samym miejscu.

W tych górach, mówi Jan, pod każdym drzewem, pod każdą kępą tarniny leży albo żołnierz, albo partyzan, albo cywil. W parę lat po wojnie latem pojechali my z ojcem do Polan, będzie stąd sześć kilometrów przez góry, a tam wysoko na zboczu płaty śniegu bieleją. Był lipiec, o tej porze już w naszych górach śnieg nie zalega, więc ojciec mówią do mnie: idź, zobacz, co tak błyszczy. Ja poszedł, a tam, panie, czaszka obok czaszki, i piszczele ludzkie, już obgryzione do czysta, wybielone wiatrem i słońcem. A co żelastwa: hełmy pogruchotane, automaty, strach przejść.

Początek

Wieś Tylawa w Beskidzie Niskim, tuż poniżej przejścia granicznego w Barwinku. Przełęcz Dukielska, karpackie wrota z południa na północ i odwrotnie. Odwieczne siedlisko Łemków, tych beskidzkich pobratymców Hucułów z Czarnohory i Bojków z Gorganów na wschodzie. Fale pasterzy wołoskich i ruskich nawarstwiały się stuleciami, idąc wzdłuż Karpat ze wschodu na zachód, tworząc autonomiczną kulturę i typ etniczny. Etnografowie nazywali ich Karpato-Rusinami. Austriacy i Węgrzy, bywało, „moskofilami” i piątą kolumną. Ukraińcy uznali ich za własnych odszczepieńców. Niektórzy Polacy — za Ukraińców. Tak zaczęła się łemkowska gehenna.

We wrześniu 1966 roku szedłem pod górę drogą od Dukli z ciężkim plecakiem, zerkając po chałupach, gdzie by przytulić się na noc. Z przedostatniej zagrody wyjechał wóz — jak się wkrótce dowiedziałem — ze starym Mikołajem i młodym jeszcze Janem Holutami po ostatnie owego lata kopy owsa na polu. Zaryzykowałem. Oni też. Odmówili przenocowania w stodole, bo „do rana zamarzną, u nas w górach po nocach już siwy mróz, nocować pan będą z nami w domu”. Dopiero po trzydziestu latach dowiedziałem się, że mocno zastanawiali się, czy nie ryzykują za bardzo: nie wiadomo, kto to może być, a poza tym. .. Nie miałem wówczas pojęcia o Łemkach. Nie wiedziałem też, że być Polakiem w tych stronach nie zawsze bywało dobrą rekomendacją. Ale, jak mówi dziś Jan, wrócili my z pola, a dzieciaki już bawią się z panem, jak z własną rodziną. Znaczy — musowo trzeba nakarmić i przenocować, nie może to być zły człowiek. Doświadczyłem gościnności tak szczerej, iż chwilami obezwładniającej. Rozpoczęła się niezwykła przyjaźń, po latach owocująca zwierzeniami, o których przygodny gość „z Polski” marzyć by nie mógł.

Łemko: Polak to czy Ukrainiec?

Problem zamazywania etnicznej i kulturalnej odrębności Łemków wypłynął już podczas jednej z wczesnych i bolesnych rozmów ze starym (od dawna już nieżyjącym) Mikołajem Holutą trzydzieści lat temu. Wzięto go z poboru w 1924 roku do pułku ułanów w Przemyślu. Pewnej nocy oficer przyszedł do stajni szwadronu i sprawdzał konie, czy wyzgrzeblone do czysta. Biała rękawiczka zaczerniła się na jednym z grzbietów. Dawaj, mówi Mikołaj, pobudka w środku nocy na dziedzińcu i ćwiczyć padnij-powstań, padnij-powstań. Panie, deszcz, kałuże błota, tak ja padał na ręce, by munduru nie zamoczyć. Wachmistrz zauważył, butem do ziemi przygniótł: „Za dziesięć minut, ścierwo, z powrotem w wypranym mundurze i do rana będziesz skakać!”.

Uśmiecham się i tłumaczę staremu ułanowi, że przecież w każdej armii na świecie rekrutów męczą. Mikołaj przeżuwa tę myśl, przeżuwa, i wreszcie wyrzuca z siebie swój ból: „Panie, a czy w każdej armii na świecie wyzywają żołnierza od ukraińskiego ścierwa: Przecie ja ani ścierwo, ani Ukrainiec, ino człowiek i Łemko”. Później, już jako starszy ułan i rymarz pułkowy, Mikołaj Holuta stał ze swym pułkiem w Gródku Jagiellońskim. A żołnierskiej przysięgi na wierność Rzeczypospolitej dotrzymał, i to jak!

Panie Jurku, panu pierwszemu. ..

Po tylu latach o tym pierwszy raz mówimy, bo to człowiek nigdy nie wiedział, co będzie dobre, a co złe. Jan Holuta opiera się o wrota stodoły po dniu pracy w polu. Zaraz pierwszej jesieni wojny przyjechało do nas auto, wysiedli dwaj w cywilu — ale coś mocno mi wyglądali na wojskowych — i ojciec zaraz wygonili nas z chałupy i zamknęli się z nimi. Potem matka dali im jeść a na noc oni z ojcem wyszli i ojciec wrócili ubłoceni aż na rano. My raz tylko próbowali pytać, ale ojciec tak spojrzeli po nas, że my już wiedzieli, że tajemnica wojskowa i nigdy więcej, aż do dnia jego śmierci, o nic nie pytali. A potem to mało było miesiąca, żeby kto w okno nocą od strony pola nie stukał — my z bratem Wasylem przecie słyszeli — a ojciec nic nie mówiąc ubierali się i dopiero rankiem wracali.

Jak się po przeszło półwieczu okazuje, ułan Mikołaj Holuta był przewodnikiem kurierów Polski Podziemnej, idących przez Karpaty na Węgry. I nie on jeden, ciągnie Jan. Na zmianę z nim chodził Mikołaj Kukulak z naszej wsi, a jeszcze chyba i nasz sąsiad Homzyk, choć tego nie wiemy na pewno, tylko się domyślamy po tym, jak ojciec z nim rozmawiali.

— Jak miał na imię Homzyk? — No, przecie. .. Wasyl Gubik.

— Zaraz, zaraz, więc Gubik czy Homzyk?

Brat Jana, Teodor Holuta, wybucha śmiechem: Oj, panie Jurku, jeszcze sporo musi się pan uczyć o łemkowskim obyczaju. Nazwiska u Łemków były dla władz, bo wszelkie władze wyłącznie po nazwiskach ludzi rozpoznają. Lecz między sobą Łemkowie wołali się przydomkami. Nasz ojciec, Mikołaj Holuta, wołał się Onufer, zaś Wasyl Gubik wołał się Homzyk. Stąd to nieporozumienie.

Łemkowskie dramaty

Z Homzykiem i jego rodziną tragedia wynikła, ciągnie Jan, opierając się o chomąto zawieszone na wrotach stodoły. Było tak: pierwszej jesieni po wojnie oficerowie sowieccy i polscy po wsi chodzili i silnie namawiali do wyjazdu na Ukrainę. A cyganili! Mówili: wy przecie prawosławni Ukraińcy, tu wszystko popalone, a na Ukrainie domy na was czekają i ziemi, ile ugodno. No i wie pan, niektórzy poszli na to, a wśród nich Homzyk. Zimą ruszyły transporty. Ale już na stacji Królik pod Rymanowem trzymano przesiedleńców przez sześć tygodni na mrozie, bez paszy i chleba. To najpierw bydło zaczęło zdychać, a potem i ludzie. I tak Homzyk z rodziną wyginęli. A od tych, co przeżyli i dojechali na Ukrainę, jak wieści zaczęły dochodzić, to jeden płacz! A wracać już nie było wolno. I do dziś niektórzy tam na nich mówią: Wy takie owakie, wy Polaki!

Później, po śmierci Świerczewskiego, to już nawet nie namawiali, tylko silnie wysiedlali na zachodnie tereny. Polski oficer po wsi chodził z papierami, na każdego coś miał, pytał się: gdzie urodzeni, gdzie chrzczeni — a tu przecie cała wieś prawosławna była — co za Niemca robili? Ojciec wszystko powiedzieli praudu, a inni (Homzyk wcześniej pewnie też) bali się, czy nie będą strzeląć w tył głowy, i nic nie mówili. Na koniec oficer mówi: Tylko Holuta i Kukulak na wzgórzu praudu mówią, a reszta do wysiedlenia. Byli tacy, co do obozu w Jaworznie wtedy trafili, a stamtąd trudno było wyjść z życiem i zdrowiem.

A wszystko przez naszą łemkowską naturę, bo Łemko nie krzyczy, nie buntuje się, cała armia mu na głowę wejdzie, a on zatnie zęby i tylko mocniej naprze w chomit, kończy Jan wskazując na chomąto.  A ja dziwię się, dlaczego cała wieś była prawosławna, przecież Łemkowie od wieków byli na ogół grekokatolikami? A teraz z kolei cała wieś jest rzymskokatolicka. Jak to tak?

Opowieść Teodora

Teodor Holuta, onże mały Fecio z parowu (na prawosławnym chrzcie Fedor mu dali) , zaprasza do swego domu, naprzeciw Janowego. Aż do emerytury przez dwadzieścia siedem lat uczył w szkole podstawowej w Tylawie. Mówi jędrną literacką polszczyzną, której niejeden polityk w Warszawie powinien mu zazdrościć.

Prawosławie przyszło do wioski za sprawą prostego przypadku, a raczej wypadku. Dawno temu wszyscy tu byli grekokatolikami, lecz był kiedyś ksiądz chciwy ogromnie, a nieczuły na ludzką krzywdę. Przydarzył się wypadek: chłopak spadł z dachu podczas budowy na plebanii i połamał kości. Ksiądz dał na otarcie łez. Wtedy ludzie zbuntowali się, solidarnie poszli i poprosili o popa. To było już dawno. Natomiast z rzymskim katolicyzmem, to już sprawa polityki powojennej.

Po wojnie popa zabrakło, nie muszę panu wyjaśniać dlaczego. Zaś z Dukli przyjechał rzymski ksiądz Kotulak, kazał ustawić się Polakom i Łemkom osobno i ogłosił, że prawosławnych spowiadać nie będzie. Baby oburzone od razu wyszły. Ale że popa miało już całkiem nie być, spaloną cerkiewkę odbudowano jako kościół katolicki, zaś następca księdza Kotulaka zaczął wreszcie wszystkich  spowiadać, więc po latach ci Łemkowie, którzy przeżyli, a nie zostali wywiezieni, jakoś przylgnęli do Kościoła rzymskiego. Ale jest u nas w starszym pokoleniu do dziś pewien uraz do księży, bo dali nam wówczas odczuć, że jesteśmy chrześcijanami gorszej kategorii.

Oczy Teodora wilgotnieją: panie Jurku, do dziś pozostał w Łemkach lęk: strach przed niewłaściwą tożsamością. Wszyscy nam mówili, że my „ich”: Madziarzy i Ukraińcy, Polacy i Sowieci. A my, jak usłyszymy „jesteście nasi”, to wiemy, że albo będą brać do wojska, albo do podwód, albo do kopania rowów, albo do obozów internowania. W pierwszą wojnę najgorsi byli Madziarzy, nazywali Łemków moskofilami i piątą kolumną, całą starszyznę łemkowską wzięli do obozu w Thalerhof, skąd mało który wrócił. W drugą wojnę kilku tylko z wywiezionych Łemków wróciło z Dachau i Oświęcimia, a do tego Niemcy napuścili na nas Ukraińców. W naszej wsi przed wojną żyło blisko dwieście rodzin, w tym jedna polska , trzy żydowskie, cała reszta — Łemki. Policja ukraińska kazała się Łemkom deklarować za Ukrainą. I co pan powie: ani jedna rodzina nie podpisała listy. To policjanci się mścili: jak szedł taki drogą, każdy Łemko z daleka miał czapkę ściągać i wołać „sława Ukrainie”. Jan czapki nie ściągnął, to tak w gębę dostał, że mu spuchła, zanim do domu dobiegł.

Jan: „Sława Ukrainie” to ukraiński nauczyciel kazał nam wołać, gdy wchodził do klasy. Ale my nadal opowiadali, jak byli przyuczeni: „Sława Jezusu Christu”.

Teodor: Zaś po wojnie, to z Łemków robiono Ukraińców i w dodatku bandytów. Przecież na naszych terenach ani nie mieszkali Ukraińcy, ani nie było UPA, a jedna banda, owszem, przyszła po wojnie: spaliła kilkanaście domów, rabowała co mogła, niektórzy z bandytów mówili po polsku, a jeden, co go żołnierze zastrzelili tuż obok naszej chałupy, to madziarskie wojskowe spodnie miał na sobie. Leży dokładnie pod dzisiejszą poszerzoną szosą: o, akurat TIR nad nim przejeżdża.

Potem były dochodzenia przeciwko Łemkom. A jak prowadzono dochodzenia, to ja już nie będę panu mówił, niech pan sam sobie poczyta.

W książce Romana Chomiaka „Nasz łemkowski los” (Sądecka Oficyna Wydawnicza w Nowym Sączu, 1995) , opisane jest między innymi śledztwo, w trakcie którego pracownicy UB rozbili krzesło na głowie przesłuchiwanego Łemka. Nic w tym odkrywczego dla rodzin akowców torturowanych i rozstrzeliwanych w Warszawie, Lublinie i gdzie indziej. Lecz była jednak różnica: akowcy wiedzieli, że torturują ich ubowcy. Łemkowie wiedzieli, że dręczą ich Polacy.

Jeszcze mieszkają między nami Polacy, którzy znęcali się nad Łemkami w czterdziestych latach, a my odwracamy głowy, udajemy, że nie pamiętamy. Gdyby to działo się wśród górali w Tatrach, już by ci Polacy dawno nie żyli. A kiedy starszego brata, Wasyla, wzięli do wojska, to od razu posłali go do karnej kompanii: na Śląsku w hucie węgiel na torach przerzucał. A dlaczego? Bo Ukrainiec, podejrzany element.

I tak to jest, panie Jurku, że w Polsce nas Ukraińcami przezywali, na Ukrainie Polakami, a my przecie ni jedno, ni drugie: my tutejsi, Łemki. Więc myśmy się z naszą tożsamością kryli.

Teraz jest już bez porównania lepiej, ale przecież jeszcze w sześćdziesiątych latach, gdy pan u nas się zjawił, rodzice bali się przy panu, a nawet przy otwartych oknach, rozmawiać po łemkowsku. Bali się, bo jak ktoś podsłuchał, że nie po polsku rozmawiają, zaraz mógł dać znać do wójta. A wójta mieliśmy bardzo niedobrego. I nawet dzieci, z którymi pan się bawił, nie chciały przy panu swobodnie rozmawiać po swojemu.

Dzieci

Ewa urodziła staremu Mikołajowi trzech synów: Jana, Wasyla i Teodora. Jan z Marysią mają trzech synów: Mikołaja, Władka i Janka. Władek ożenił się z amerykańską Łemkinią i buduje domy pod Nowym Jorkiem, ale tęskni za krajem. Janek mieszka i pracuje pod Jaśliskami. Mikołaj wziął za żonę Pelagię ze wsi Polany, pobudowali się w sąsiedztwie ojca i Pela urodziła mu trzech synów: Krzysia, Jarka i Radka. Rodzina Holutów jest jedną z trzech we wsi, w której rodzice do dzieci jeszcze mówią po łemkowsku, zaś dzieci odpowiadają — jeśli w pobliżu nie ma obcych — w tym samym języku. Jak mówił Teodor, przed wojną w Tylawie takich łemkowskich rodzin było niemal dwieście.

Wojna, powojenne prześladowania, emigracja (podobno więcej jest obecnie Łemków w Nowym Jorku niż w całej Polsce) , zaś w ostatnim pokoleniu szkoła i telewizja spowodowały to, że zasięg kultury łemkowskiej, obecnej w tych górach „od zawsze”, kurczy się z roku na rok. Jeszcze stary Gocz z Zyndranowej dokonuje cudów, aby utrzymać w swej wiosce – pięć kilometrów drogą, trzy kilometry przez góry z Tylawy — skansen łemkowski, jeszcze organizuje festiwale pieśni i tańca, ale pieniędzy z Ministerstwa Kultury i z województwa jest coraz mniej, zaś stary Gocz też nie jest wieczny. A poza tym skansen nie zastąpi żywej kultury. Więc proszę Holutów, ich synów, a zwłaszcza wnuków:

Proszu was, bisiadujte po łemkywśky!

Rozmawiajcie po łemkowsku, zachowajcie swój język, to was czyni bogatszymi od sąsiadów Polaków, bo wy i tak tkwicie już mocno w polskiej kulturze, lecz teraz macie ostatnią szansę zachowania tej starej ludowej kultury, z której wyszliście. Jeszcze będą was na uniwersytety zapraszać, aby posłuchać, jak dźwięczy język Karpato- Rusinów. A dźwięczy przedziwnie: postronny słuchacz z trudem odróżni go od ukraińskiego, lecz przecież różnice są istotne. Podstawowe słowo „mówić, rozmawiać” — po ukraińsku „howoryty” — przekłada się na łemkowskie „bisidowaty”. I już stąd blisko do siedemnastowiecznej polszczyzny, wktórej słowa „biesiadować, biesiada” oznaczały rozmowę, dyskusję.

A i polszczyzna Łemków bliższa Jana Chryzostoma Paskowej niż „WC Kwadrans”. Trzeba nieźle znać podstawy składni i obyczaju językowego dawnych Polaków, aby zrozumieć najkrótszą zanotowaną przeze mnie rozmowę między Janem i Marysią Holutami:

— Zaś gdzie są?

— Zlegli przecie.

Przekłada się to na obecną polszczyznę: A gdzie matka? Poszła już spać.

Z pana to romantyk, smutno uśmiecha się Teodor Holuta, a życie ma swoje twarde prawa: za pięćdziesiąt lat tylko w encyklopediach będą o nas pisać, że byli, żyli niegdyś Łemkowie. Nawet śladu po nas nie zostanie na tych ziemiach. Ale najważniejsze jednak, że udało nam się przeżyć wojny. Bo wojna to u nas była nie jedna, nie dwie. ..

Dawne ruskie

Babcia Ewa ma prawie dziewięćdziesiąt lat i pamięta, jak do wioski w 1915 roku weszli „tamte dawne ruskie”. Chłopom dawali chleb, dzieciom cukierki, bogate byli, w czapach, w złocistych kaskach — huzary albo ułany ich nazywali. A potem była wielka bitwa, o tam za górą Dił (po polsku Dział–JJ), przez cały dzień my słyszeli huki krzyk, i Austriaki zabrali swoich na cmentarze, a po ruskich zostały góry trupów, zagrzebywane później po lasach. Już potem ruskich nie bywało, a niezadługo przyszli Polaki i Mikołaja wzięli do ułanów.

Polska

Wspomnienia z niepodległej Polski są nieliczne, bo życie w Tylawie przebiegało w miarę normalnie. Jan Holuta (rocznik 1929) pamięta biedę lat trzydziestych. Buty juchtowe w Dukli kosztowały pięć złotych, to był duży pieniądz. Najbogatszą osobą we wsi była wdowa pobierająca rentę po amerykańskim żołnierzu Łemku, poległym na zachodnim froncie. Miała tyle pieniędzy, że jej syn kupił sobie rower!  I był jeszcze drugi rower we wsi, wystrugany całkowicie z drewna przez zmyślnego stelmacha lub kołodzieja. Wypożyczał on drewniany rower po pięć groszy za jazdę. Pieniędzy u ludzi we wsi było mało, a gdyby nie Żydzi z Dukli, Rymanowa i Ropianki, którzy kupowali produkty od chłopa — za grosze, ale jednak kupowali — to by pieniędzy wcale nie było, mówi Jan.

Nasi Żydzi po łemkowsku mówili tak jak my, my ich traktowali jak sąsiadów. Antysemityzmu, jaki podobno był gdzie indziej, u nas nie bywało i dlatego to, co hitlerowcy z Żydami zrobili, to kary boskiej na to mało.

Żydzi

Latem 1942 roku, pamięta Jan Holuta, Żydzi w dukielskim getcie silnie już głodem przymierali, toteż radowali się ogromnie, gdy niemieccy żandarmi kazali im na ciężarówki siadać. Przejeżdżali koło domu, machali do nas, wołali, że na roboty do Słowacji jadą. Ale my już wiedzieli, jakie to roboty Niemcy im szykują, bo kilka dni wcześniej przywieżli junaków z hufca pracy do kopania dołu na łące za Kanasówką, gdzie ja konie pasał. Więc pobiegli my na górę — ojciec ze mną i jeszcze z wujkiem — i już w drodze słyszymy żydowski lament „uu-uu-uu” aż się po górach niesie. Na szczycie Kanasówki za buk my się schowali i patrzymy: Żydów żandarmi zgonili na jedno miejsce, po dziesięciu odprowadzają, każą się rozbierać do naga, i pojedynczo wpędzają na deskę w poprzek dołu, a tam żandarm strzela w plecy. Nie doczekali my końca katowni, tak że tylko z opowiadań wiem, że na koniec żandarmi kazali junakowi dobić łopatą ruszające się jeszcze ciało, on odmówił, to jego też zastrzelili nad rowem. Dół zasypali, ale po miesiącu ziemia się w tym miejscu zapadła i na łąki wypłynęła cuchnąca ropa. Konie tamtędy nawet przejść nie chciały, rwały się z rąk gorzej niż przed wilkami. Niemcy znów przyjechali, posypali grubo jakimś proszkiem, i tak już zostało.

Jedziemy traktorem z Janem i jego wnukami Krzysiem i Jarkiem. Chłopcy byli tu już ze mną poprzednio, wiedzą, że my, chrześcijanie, nie powinniśmy modlić się nad żydowskimi grobami, bo Żydzi uważają to za bluźnierstwo. Jako wyraz pamięci, każdy z nas położy w miejscu kaźni kamyk podniesiony z leśnej drogi. Traktor skręca w las, gdzie niegdyś była łąka, na której Wanio konie pasał. Prostokątne betonowe obramowanie zarosło chwastami (gmina nie ma pieniędzy, dla Fundacji Nissenbauma widać za daleko z Warszawy) , pionowa tablica, na niej sporo już nałożonych kamyków, napis po polsku i w jidysz oznajmia: „W bratniej mogile spoczywa tutaj przeszło 500 Żydów z Dukli i Rymanowa, którzy zginęli śmiercią męnczeńską z rąk niemieckich morderców 13 sierpnia 1942”.

A teraz, panie Jurku, chcę, żeby pan i wnuki wiedzieli: jest tutaj jeszcze jeden żydowski grób, o którym tylko ja wiem i pamiętam. Jan odciąga nas w las o kilkanaście kroków w kierunku wschodnim i pokazuje kołek, wbity w ziemię pod kępą tarniny. Dwóch młodych Żydów uciekło z transportu. To byli bracia z Dukli, parę lat temu ja jeszcze nazwisko pamiętał. Chowali się w górach aż do pierwszych śniegów, kiedy żandarmi ich złapali. Łemko furman saniami później wiózł żandarmów z nimi aż tutaj i opowiadał, jak silnie się prosili, aby ich nie zabijać. Ale gdzie tam hitlerowców o co prosić! Zabili ich i zakopali obok wielkiego grobu, a ja wam o tym mówię, aby kto w przyszłości pamiętał, że tu też ludzie leżą. Może kto będzie o nich pytał. Tak jak o poległych Niemców niedawno mnie pytali.

Niemcy

Aby zacząć Janową opowieść o Niemcach, musimy podejść ponownie pod górę parowu, gdzie leży sowiecki żołnierzyk trafiony odłamkiem z moździerza. Stajemy twarzą do wioski w dole, rozciągniętej wzdłuż szosy o niecały kilometr od nas. Obejścia Holutów widzimy stąd jak na dłoni, zaś Jan opowiada:

Latem czterdziestego czwartego roku, gdy sowiecka ofensywa już była niedaleko, Niemcy silnie się umacniali w tych górach. Stąd, panie Jurku, pod górę jak pójdą, to wejdą na Wyrch (Wierch – J. J.), a następna góra — Wapno. Tam pod osłoną lasu Niemcy zbudowali masę bunkrów. Sowieci później tak zrąbali Wapno katiuszami, że ani jedno drzewo nie ocalało, a co dopiero żołnierze. W następną wiosnę, jak słońce przygrzało, to od Wapna taki trupi zaduch poszedł, że my z całej wsi się zebrali i trupy niemieckie pościągali, kablami telefonicznymi za nogi, do wspólnego dołu. Setki tego ściągnęli, a ile tam jeszcze pod ziemią zostało, nikt panu nie powie.

Zaś jak obrócą się w stronę granicy, to Kanasówkę widać, gdzie była druga linia niemiecka. To stamtąd jesienią moździerze biły po nadbiegających od Wyrchu sołdatach i po nas w potoku.

W naszym gospodarstwie rozłożył się sztab tej jednostki, która obmierzała i umacniała góry. Swój samochód, który zwali kubelwagon (Kubelwagen, potoczna nazwa niemieckiego łazika-amfibii  J. J.), na noc wprowadzali przodem do tunelu, który wykopali w ziemi przy naszej studni. I jeździli tym autem major i porucznik z kierowcą. Aż jednego dnia pojechali na Słowację, a wrócili już ciężarówką, owinięte w prześcieradła. Wylecieli na partyzanckiej minie. Następnego dnia oficerów owinęli w czerwone płachty ze swastyką, kierowcę w białą płachtę, i wywieźli w górę parowu na polankę przy potoku, każdemu podłożyli pod głowę butelkę z jego wojskową metryką, i zakopali. O tu, panie Jurku, jak popatrzą uważnie, zobaczą trzy zaklęsłe miejsca, bo groby na starość zapadają się. W pięćdziesiątych latach przyszedł do wsi list z NRF-u, w nim dokładna mapa wsi z potokiem i okolicą, krzyżykiem zaznaczone groby i pytanie, co z tymi grobami się stało. Musowo rodziny tych poległych chciały wiedzieć. Ja by nawet odpisał, że są jak były, ale kto w pięćdziesiątych latach chciał do NRF-u listy pisać? Zaraz by milicja zaczęła chodzić po wsi i pytać. A ze dwa lata temu, to z Warszawy Niemcy autem przyjechali, chyba że z ambasady, ja ich traktorem tu na górę wciągnął, pytali — ja odpowiadał, i potem to żadnej wiadomości już od nich nie miał. Widać Niemcy też mają oszczędności budżetowe, czy jak? Ale coś najbardziej mi się wydaje, że rodziny tych Niemców wymarły i nie ma komu sprawy dopilnować.

Jan rozgląda się po górach jasnymi, dobrymi oczami, w których czasami migocze iskierka uśmiechu, zaś ja myślę, że chyba już wyjdzie na to, że on z wnukami zostaną jedynymi opiekunami bezimiennych grobów w tej okolicy — dwóch żydowskich, dwóch sowieckich i trzech niemieckich.

Sowieci

Takich rodzin jak Holutowie przydałoby się więcej na tej ziemi przeoranej wojnami i podłością ludzką. Teodor mówi, że sami Sowieci przyznawali się do straty  dwustu tysięcy żołnierzy na 20-kilometrowym odcinku od Doliny Śmierci pod Duklą po granicę słowacką. Czyni to dziesięć tysięcy poległych na każdy kilometr zdobytego terenu. Jan opowiada, jak płakali żołnierze 38-ej armii generała Moskalenki, mówiąc, że bat’ko Stalin posyła ich na wygubienie, bo żaden Ukrainiec nie ma prawa wojny przeżyć, a oni są wszak z Frontu Ukraińskiego. Oficerowie NKWD gnali 18-latków w furażerkach na niemieckie gniazda karabinów maszynowych w nadziei, że Niemcom w końcu przecie amunicji zabraknie.

Będziemy się żegnać

Dość wspomnień, nie psujmy humorów. Dziś wspólna kolacja z Holutami, jutro będziemy się żegnać. Z Janem, Teodorem i Mikołajem ucałujemy się po trzykroć w usta, jak mężczyznom przystało. Babcię Ewę, Marysię i Pelę ucałuję w policzki; chłopców Krzysia, Jarka i Radka w czoło. Niektórym oczy będą się błyszczeć, bo Holutowie mają oczy na mokrym miejscu. Dwa lata temu przy pożegnaniu Babcia Ewa trochę się popłakała i powiedziała po łemkowsku coś, co zawstydzona Marysia musiała mi przetłumaczyć: „Babcia mówią, że pierwszego całkiem porządnego Polaka w życiu spotkali”. W owej wypowiedzi było z pewnością więcej emocji niż prawdy. A jednak … Może od czasu do czasu powinniśmy przejrzeć się w lustrze, czy nie zobaczymy rysów, których – my, Polacy – pwinniśmy się wreszcie pozbyć?

Koniec

    Zapada najkrótsza noc w roku. Idę jeszcze raz w górę parowu na Wyrch, by o zmroku spojrzeć w dół na Tylawę. Nieodstępny wiejski kundel Gucio uwielbia takie spacery. Przechodzimy obok kamienia, gdzie zagrzebano piszczele staryka, wchodzimy w czeluść parowu i dochodzimy do niemieckich grobów, gdy Gucio staje jak wmurowany z łapą uniesioną na znak, że coś tam jest. Naglę jeży się przerażony i skowycząc, z tupotem łap po kamieniach, pędzi z powrotem do wsi. Robi się całkiem ciemno i trochę straszno. Przyspieszam kroku, oglądając się raz wraz przez ramię, lecz w ciemności i tak nic nie widać. Jeszcze tylko chaszcze, pod którymi śpi żołnierzyk w furażerce i już w ciemności bieleje prosta droga na Wyrch. 

    Rozglądam się wokół: Kiczurka i Kanasówka, Wapno i Ździary, Dił i Kiczera patrzą na mnie czarnymi oczodołami, a pod każdym drzewem, pod każdą kępą tarniny leży żołnierz, ‚partyzan’, lub cywil: ruski lub niemiecki, ukraiński, łemkowski lub polski, słowacki, madziarski lub żydowski. Oni też patrzą w dół, ku Tylawie, gdziezaczynają właśnie gasnąć światła po domach, a wraz z nimi – po cichu i bez krzyku, jak to zwykle u Łemków – gasną resztki języka i kultury, które kwitły w tych górach „od zawsze”. Nie za pięćdziesiąt lat, może znacznie wcześniej, nie zostanie po nich śladu. I to będzie ostatnia już góra łemkowskich nieszczęść.

                                                                                                             Jerzy Jastrzębowski

    PS: Fakty przytoczone w wypowiedziach świadków wydarzeń nie były weryfikowane ze źródłami historycznymi. Zamierzeniem autora było przedstawienie historii byłej łemkowskiej wsi w Beskidach w sposób, w jaki zanotowana ona została w pamięci czterech kolejnych pokoleń tylawskiej rodziny Holutów.