Dzienne archiwum: 30 lipca 2013

KOMPOST HISTORII

Nie pytaj, kto był przyjacielem, kto wrogiem…”

 

KOMPOST HISTORII

 

Jerzy Jastrzębowski

 

A tych dwóch młodych Żydów, co z pierwszej masakry uciekli, to policjant Sołomka zastrzelił. Sołomka był kat na Żydów …”

Wygrzewamy się w słoneczku na przyzbie domu w Tylawie, u zbiegu dróg na Duklę, Mszanę i Barwinek. Wasyl Holuta wspomina czas polowania na ludzi. Leżą na łuczkani (na łączce – J.J.) pod Błudnem, mówi Wasyl, obok grobu wcześniej pomordowanych. Jan zna to miejsce.

Znam je i ja. Rok wcześniej zawiózł mnie tam Jan Holuta. Prostokątne betonowe obramowanie, zarośnięte chwastami (obecnie wykoszone), pionowa tablica z napisem po polsku i w jidysz mówi o przeszło 500 Żydach z Dukli i Rymanowa, zamordowanych przez hitlerowców 13 sierpnia1942 roku.

Z reportażu „Łemkowskie góry nieszczęść” („Plus Minus” 41 (195) 12-13 paździer-nika 1996 r.):

„A teraz, powiedział Jan, chcę, aby pan i wnuki wiedzieli: jest tutaj jeszcze jeden żydowski grób, o którym tylko ja wiem i pamiętam. Jan odciąga nas w las (…) i pokazuje kołek, wbity w ziemię pod kępą tarniny. (…) To byli bracia z Dukli, parę lat temu ja jeszcze nazwisko pamiętał. Chowali się w górach do pierwszych śniegów, kiedy żandarmi ich złapali. Łemko furman, nazwiska nie pamiętam, wiózł policjantów z nimi aż tutaj i opowiadał jak silnie się prosili, aby ich nie zabijać. Ale gdzie tam hitlerowców o co prosić! Zabili ich i zakopali obok wielkiego grobu, a ja wam o tym mówię, aby kto w przyszłości pamiętał, że tu też ludzie leżą.”  Wziął mnie podziw na upór łemkowskiego chłopa, walczącego o zachowanie pamięci o ludziach, których właściwie nie znał. Ubiegłej jesieni jakieś leśne zwierzę złamało kołek nagrobny. Wówczas Holuta wbił w to miejsce żelazną rurkę, zaś jego wnuk wet-knął w nią gałąź leszczyny. Dla rozpoznania.

Po roku

Najwcześniej udało się rozszyfrować osobę mordercy. Ukraiński policjant Sołomka, który mordował Żydów, bił zaś Łemków, nie był Ukraińcem, wspomina Jan, zaś Wasyl potwierdza. Był mały, czarny, nazywał się podobno Szoma i był Cyganem ze wschodu, prawdopodobnie z Rusi Zakarpackiej. Po wojnie Łemkowie widzieli go na Ukrainie, lecz on, usłyszawszy ich mowę, natychmiast zawinął się i znikł. A więc Sołomka-Szoma prawdopodobnie należał do drugiego z narodów wybranych do gazu i walczył o swe życie, mordując innych. Może chciał udowodnić swą lojalność wobec Niemców i odwlec wyrok?

Potem Janowa żona, Marysia, przypomniała sobie postać i opowieść furmana. Na koniec Teodor Gocz z Zyndranowej przypomniał sobie, że w Dukli mieszka po dziś dzień naoczny świadek likwidacji getta. Godz zawiózł mnie do Antoniego Rysza.

Dukielska rodzina Jarmoszów prowadziła sklep z artykułami żelaznymi w rynku. Mieli czterech synów i córkę. Najstarszy syn, Mendel, zdążył uciec przed hitlerowcami na Wschód. Przeżył. Po wojnie Rysz widział go w Dukli. Resztę rodziny hitlerowcy wymor-dowali, lecz nie jednocześnie. Dwóch młodszych synów – ich imion nawet Rysz nie pamięta – uciekło z obławy w 1942 roku i ukrywało się w pobliskiej wsi Chyrowa. Albo ich policjanci złapali, albo ktoś na nich doniósł, bo kanalie są w każdym narodzie. Dawno nieżyjący woźnica, Fecio „Hładkich” Turkowski, wiózł nieszczęśników z obstawą na zarekwirowanych saniach. W miejscu, gdzie od szosy na Barwinek odchodzi droga w las (wówczas była tam łąka), jeden z Jarmoszów zaczął wzywać Boga na pomstę

Wówczas Sołomka strzelił mu w twarz. Drugiego zastrzelił nad grobem. „Hładkich” zdążył rzucić kilka gałązek jedlina na dno, aby „nie leżeli zakopane jak psy”.

Dziś pozostaje żelazna rurka w lesie i pamięć Jana Holuty. Od pięćdziesięciu pięciu lat czeka na kogoś, kto mógłby się o ciała upomnieć. A może ktoś zechce tam kamień poło-żyć? Wszak nazwiska i okoliczność śmierci są od dziś znane. Teodor Gocz mówi, że niestety taki kamień z napisem może bardzo drogo kosztować, nawet po znajomości – ponad dwa miliony złotych, mówi Gocz. Czyli około sześćdziesięciu dolarów amerykańskich, bo to są stare złotówki.

 

Pamięć Jana Holuty

 

Na skraju gruntu Holutów jest jeszcze pięć bezimiennych grobów żołnierskich z 1944 roku. Pamięci dwóch czerwonoarmistów nikt już nie zachowa, bo im nie dawano nawet metalowych identyfikatorów na szyję. Inna jest sprawa z grobami dwóch oficerów i żołnierza Wehrmachtu.

Opowieść Jana: Latem 1944 roku dowódcy jednostki, umacniającej stanowiska obronne w tych górach, zginęli w wybuchu partyzanckiej miny po słowackiej stronie. Nazajutrz Niemcy owinęli ciała oficerów w hitlerowskie flagi, ciało kierowcy w białą płachtę, i pochowali je uroczyście na polance nad potokiem. Każdemu wsadzono pod głowę zalakowaną butelkę z wojskową metryką. W latach pięćdziesiątych, mówi Jan, przyszedł do wsi list z NRF-u z dokładną mapką i z zapytaniem, czy te groby jeszcze są.

Ale kto wtedy ośmieliłby się do NRF-u listy pisać – zaraz milicja zaczęłaby chodzić po wsi. A trzy lata temu, to jacyś Niemcy – chyba z ambasady – przyjechali samochodem z tłumaczem. Pytali, ja odpowiadał, i potem to już nic nie było.

Jeśli ambasada RFN w Warszawie czytuje „Rzeczpospolitą”, donoszę, że żyje świadek pogrzebu i można poznać nazwiska żołnierzy, których szczątki winny spocząć wśród swoich, na przykład na cmentarzu Wehrmachtu w Przemyślu, zamiast leżeć anonimowo w chaszczach nad beskidzkim potokiem. Jan mówi: – Jak by kto przyjechał, traktorem pod górę wciągnę, nawet na rękach przeniosę, aby sobie lakierków nie ubłocili. Tylko że ja już mam 68 lat, więc niech się pospieszą. Do Jana Holuty łatwy kontakt przez pocztę w Tylawie, zaś do Teodora Gocza w Zyndranowej wskaże drogę każdy miejscowy.

 

Honved-Kadłubek

 

Gocz mówi: – A w Zyndranowej wiosną 1962 roku, przy kopaniu dołu pod słup, chłopi odkopali szkielet. Mundur zbutwiał doszczętnie, znaleźliśmy tylko guzik i sprzączkę od pasa, no i szkielet był bez czaszki. Sam kadłubek. Pochowaliśmy ponownie, co roku na Zaduszki moja żona nauczycielka, wraz z dziećmi ze szkoły, dbała o grób. Teraz szkoła zlikwidowana, grób zarósł łopianami.

Ale dlaczego kadłubek? Gocz szpera w starych papierach: – Myśmy sami zachodzili w głowę, aż przyjechał z Kanady bardzo stary Łemko i opowiedział.

Relacja Mychajły Madzeja: – W grudniu 1914 roku rosyjskie wojsko podchodziło, węgierskie odstępowało. W naszej chałupie spał kapitan Honvedów, stacjonujących w Zyndranowej, gdy do wsi wpadła sotnia kozacka. Kapitan wypadł z domu, nieszczęśliwie

bo prosto pod kopyta kozackiego konia. Kozak przymierzył się szaszką i ściął głowę od jednego zamachu, przekręcił się pod brzuch konia, porwał głowę za wlłosy i pogalopował do swoich. Honvedzi spalili wówczas wieś z zemsty za kozacki napad.

Idę. Resztki mogiły są niemal niewidoczne na skraju błotnistej polnej drogi. Łemkow-skiego gospodarza Teodora Gojdysza zastaję przy wykopkach. W rozmowie zdradza zawstydzenie: Byki tamtędy stale przechodziły, czochrały się o krzyż, aż go zadeptały. Gojdysz obiecuje mogiłę ogrodzić, na Zaduszki zrobić nowy krzyż.

Łemkowie opiekujący się węgierskim grobem – rzecz godna uwagi. Przez pokolenia na tamtejszym terenie Madziarzy mieli opinię wrogów, nawet oprawców, prześladujących

Łemków jako „moskofilów” z powodu ich odmiennej kultury i religii.

 

Austriacy, Madziarzy i „Inni”

 

Beskid Niski – góry cmentarne. Działy się tu rzeczy straszne. Ślady zachowały się do dziś.

Jesienią 1914 roku rosyjskie dywizje szły jak burza, zdobyły Gorlice, doszły do Tarnowa, rwały się ku przełęczom karpackim, by wejść na Węgry – do dzisiejszej Słowacji. Nie weszły. Wiosną następnego roku dowództwo austriackiego frontu na Dunajcu i Sanie przejął pruski generał August von Mackensen i w początkach maja prze-łamał rosyjski front pod Gorlicami. Za tę operację dostał buławę feldmarszałka, zaś ze skłonów Beskidu i Pogórza austriackie komanda grobowe zebrały ponad sześćdziesiąt tysięcy poległych. Jeńcy – rosyjscy kopacze i cieśle, włoscy kamieniarze – zbudowali 388 cmentarzy wojennych. Niektóre, ostatnio odnawiane, przechowały się w znośnym stanie. Zaś inne …

Blisko trzydzieści lat temu wdrapałem się z plecakiem na przełęcz Małastowską i oglą-dałem zaniedbany wówczas – obecnie odnowiony – cmentarz K.u.K. Krieger, czyli wojaków cesarsko-królewskich (czyli austro-węgierskich). W górze Madonna z Dzieciątkiem, pod nią poetycka apostrofa w kamieniu. Z zasapanej wuefemki zsiadł koło mnie stary człowiek. Emerytowany gajowy. Spytałem, gdzie są mogiły Rosjan. Wiedzia-łem, że grzebano ich na obrzeżach cmentarzy austriackich i pruskich. Gajowy wskazał las bukowy po drugiej stronie drogi. – Patrz pan, jakie te buki soczyste i wielkie. Tam leżą Rosjanie.

Nie znalazłem potwierdzenia tej informacji w benedyktyńskiej pracy Romana Frodymy „Galicyjskie cmentarze wojenne – Beskid Niski i Pogórze” (Oficyna Rewasz, Warszawa-Pruszków, 1995). Może nie była to prawda? Panu Frodymie wyrażam wdzięczność za wiele informacji, które pomogły mi w pracy.

Chyba wszyscy wiedzą, kto naprawdę leży w tych „austriackich” i „rosyjskich” mogiłach. W tych pierwszych – prócz Austriaków i Węgrów – leżą też Polacy i Ukraińcy, Czesi i Słowacy, Chorwaci, Bośniacy i Słoweńcy; w tych drugich – również Polacy i Ukraińcy, Litwini i Gruzini, itd. Tylko niektórzy z nich leżą na cmentarzach, , inni przy błotnistych drogach, pod korzeniami drzew.

Na pomniku największego z kilku cmentarzy wojennych w Gorlicach – tego na Górze Cmentarnej – niemądra ręka namazała farbą „Polska nade wszystko”. Niemądra, bo jest to oczywistość. Polska ostatecznie wygrała – choć strasznym kosztem – te pojedynki na bagnety w pierwszej wojnie, na katiusze w drugiej. Cmentarz nie jest miejscem na takie hasła. Raczej oddajmy cześć, zapewnijmy pamięć. 853 austriackich poległych żołnierzy, ich nazwiska na metalowych tablicach pod arkadą, zwieńczoną wojskowym krzyżem: Lubojanski Wiktor, Łysienko Demian, Kasperczak Franz, Kwartnik Johann, Hrdlićka Josef, Augustynski Josef, Dudek Johann, Gąsior Franz, Pilarski Josef. Wewnątrz muru groby pruskich piechurów. Znów polskie nazwiska – jedno za drugim.

Największy galicyjski cmentarz z pierwszej wojny jest w Łużnej na Pustkach. Tam większość poległych „Austriaków” to żołnierze 12. Dywizji Piechoty, w skład której wchodziły aż cztery polskie pułki, m. in. wadowicki i cieszyński, dowodzony przez późniejszego generała, Franciszka Latinika.

 

Twarz Matki

 

Nie o historii wojny jednak jest ten tekst, lecz o ginącej pamięci, należnej poległym i pomordowanym, również „obcym”, zaś szczególnie – bezimiennym. Zza każdego bez-imiennego, opuszczonego grobu majaczy ku nam przerażona twarz matki, która nigdy nie poznała fatalnego miejsca i nigdy nie pogodziła się z myślą, że syn mógł stać się cząstką kompostu historii.

Na dziedzińcu klasztoru oo. Reformatów w Bieczu, wśród kilkunastu mogił, znajduję grób 18-letniego legionisty, Czesława Mariana Wawro, poległego pod miastem 4 maja 1915 roku. W niedalekiej Staszkówce-Dawidówce, przy szosie do Ciężkowic, leży 16-letni podporucznik pruskich grenadierów, von Francois, syn generała, jednego z niemieckich dowódców frontu. Tak powinno być. Matki miały się gdzie wypłakać.

Po trzydziestu latach jestem ponownie na przełęczy Małastowskiej, czytam niemieckie napisy na odnowionym cmentarzu (174 żołnierzy austriackich), przez las, kryjący rzekomo szczątki rosyjskich żołnierzy, docieram do schroniska pod Magurą Małastowską

Pytam o drogę do cmentarza na szczycie góry. Sympatyczny zastępca kierowniczki, którego na świecie nie było, gdym był tu pierwszy raz, przestrzega, bym o zmierzchu tam nie szedł, cmentarz jest kompletnie zapuszczony, ostatnio była tam jakaś grupa dwa i pół roku temu, w 50-lecie bitwy gorlickiej.

 

Cmentarze w mroku

 

Idę. Po dwudziestu minutach wędrówki po kamieniach i w błocie, odnoga w ciemny las. Wpadam w wykrot, potem w drugi, wreszcie trafiam na mur z ciosów skalnych. To tu

Nie widzę grobów. Widzę czarniejsze od nocy korony drzew. Domyślam się, że są to buki i że najstarsze z nich mają dokładnie osiemdziesiąt dwa lata.

Rano idę ponownie. Są mogiły, choć słabo widoczne. W kącie prawosławny krzyż, pod nim wypalony znicz. Według Frodymy, leży tu 60 Austriaków, 76 Rosjan. Są inne spróchniałe krzyże, każdy chylący się w swoją stronę. Metalowe tabliczki dawno odpadły. W odległym zakątku dostrzegam krzyż przewiązany kolorową szarfą i serce skacze z radości. Polacy nie zapomnieli! Przedzieram się przez chaszcze, rozkładam szarfę: barwy austriackie. A więc to grupa z Austriackiego Czarnego Krzyża dwa i pół roku temu uczciła pamięć „swoich”, jednocześnie zapalając znicz na zbiorowej mogile „wrogów”. Podnoszę oczy: stoję u stóp rozpadającego się kopca z głazów. W kamieniu wyryta mocno już zatarta apostrofa w archaizowanej niemczyźnie: „Lasse die Bewaehrten nimmer mehr versiegen …”- „Nie dopuść, by powierzeni Twej pieczy kiedy-kolwiek w przyszłości zostali zwyciężeni…” Inwokacja do Boga. Lecz ja ją biorę do siebie. Opodal, z zapadłej mogiły wyrasta buk o jedenastu przedziwnie splecionych ze sobą pniach. To ilu żołnierzy złożono w tym grobie?

 

Pamięć o „Wrogach”

 

Droga powrotna z przełęczy do Sękowej to droga cmentarna. Co kilometr lub dwa – strzałka ku zalesionym wzgórzom. Największy cmentarz – opodal wsi na odkrytym wzgórzu wśród pól. 109 Austriaków, 190 Niemców poległo we wsi drugiego maja 1915 roku. Mogił rosyjskich nie ma. Nazwiska oficerów niemieckie. Poza nimi: Jackowski Anton, Czajka Stanislaus, Duszynski Bronislaus, Maliglowski bez imienia. I tu krzyż, przewiązany szarfą. Z daleka rozpoznaję barwy papieskie: Centro Studi Storici Primiero Italiano, w trzech językach (niewprawną polszczyzną, po niemiecku i po włosku) przeka-zuje znak czci i pokoju. „Za pamięć poległych w czasie wojny …” W czasie owej wojny Włosi byli wrogami tych, co tu spoczęli, włoscy jeńcy musieli budować ten cmentarz. A jednak pamiętają. A my?

Boli mnie, Polaka, los dziesiątków tysięcy poległych żołnierzy w rosyjskich mundurach, po których najmniejszy ślad się nie zachował. W czasie drugiego oblężenia Przemyśla (w pierwszym, austriacką twierdzę zdobyli Rosjanie), von Mackensen spro-wadził 16-calowe działa oblężnicze Kruppa, które dzień po dniu mieliły wały obronne i murowane forty, aż przemieliły ich dość, by twierdza padła. Gdzie leżą nasi ówcześni wrogowie – rosyjscy obrońcy Przemyśla?

Pytam zaprzyjaźnionego dziennikarza z „Nowin Rzeszowskich”, oddział w Przemyślu,

o cmentarze wojenne w jego mieście. Przemyślanin z dziada pradziada wylicza bez wahania: polski, austriacki (20 000 poległych) i pruski (2 000 poległych) z pierwszej wojny, Wehrmachtu – z drugiej wojny. A rosyjski? Chwila namysłu: Tak, jest pomnik, krzyż prawosławny, na symbolicznym cmentarzu. Ale gdzie są mogiły, pytam? Nie wiadomo. Więc ja podpowiem.

W swej monografii „Twierdza Przemyśl”, Jan Różański pisał (cytuję za Romanem Frodymą): „Strażnicy forteczni opowiadają, że do 1930 roku, przy obchodzie Fortu IV Grochowice, nogi ich często zapadały się do kostek w zbutwiałych szczątkach ludzkich, pogrzebanych przed laty płytko, tuż pod powierzchnią ziemi”. Tam właśnie leżą Rosjanie

 

Na swojej ziemi lżej

 

Słyszę zniecierpliwiony głos czytelnika: a polskie groby cię nie interesują? Tylko rosyjskie, austriackie, żydowskie?
Trzydzieści pięć lat temu wysiadłem z autobusu PKS w Garbatce, chcąc z plecakiem dojść do Czarnolasu. U zbiegu piaszczystej drogi do Czarnolasu i asfaltowej do Pionek stał koślawy krzyż. Spytałem kobietę wiejską: ósmego września 1939 roku z Pionek w kierunku Dęblina uciekał przerażony tłum. Nadleciał niemiecki lotnik. Gdy po nalocie ludzie wrócili na szosę, po jedno ciało nikt się nie zgłosił. Polski żołnierz, dobrze już po czterdziestce, bez furażerki i podobno bez dokumentów. To my go pochowali tam, gdzie padł.

Nie byłem tam od tego czasu. Czy ten krzyż wciąż stoi?

W 1982 roku, na terenie ścisłego rezerwatu, w pobliżu leśniczówki Krzywa Góra w Puszczy Kampinoskiej, ówczesny leśniczy pokazał mi polski żołnierski grób, do którego też „nikt się nie zgłosił”. Wszystkie inne ciała żołnierskie w Puszczy ekshumowano i przewieziono na cmentarze wojenne, mówił leśniczy, a do tego jednego nie ma jak do-jechać, więc ten biedak jest pod naszą opieką. Rodzina leśniczego Adama Bzdaka, z zwłaszcza córki, Agnieszka i Sława, na Zaduszki szły w las i pod przestrzelonym hełmem zawieszonym na krzyżu, zapalały znicz. Czy ten grób jeszcze jest?

Takich samotnych grobów są w Polsce tysiące. Znacznie gorzej jest na Wschodzie. Urząd do Spraw Kombatantów szacuje na około 600 tysięcy liczbę śmiertelnych ofiar wśród Polaków wywiezionych na nieludzką ziemię. Dokładnej liczby nie poznamy nigdy.

Dlatego dobrze się stało, że we wrześniu odsłonięto w Białymstoku Pomnik Nieznanego Sybiraka. I dobrze, że tak aktywne okazało się środowisko polskich Sybiraków, nie winiące za tragedię swych rodzin narodu rosyjskiego, lecz ówczesne zbrodnicze władze i NKWD. Ówcześnie wielu Rosjan z serca pomagało przeżyć polskim rodzinom. Lecz jeśli dzisiaj groby tych rodzin są zaniedbane lub zatarte, cały naród rosyjski winien czuć wstyd. I rosyjski _ nie polski _ dziennikarz winien ten wstyd opisać. Ja nie umiem.

Groby „swojaków” zawsze wywołują żywszy odruch serca. Groby „obcych”, a zwłaszcza „wrogów”, nie cieszą się tym przywilejem. Dlatego podziwiam ludzi, którzy umieją wznieść się ponadto emocjonalne ograniczenie. I dlatego napiszę o ostatniej już grupie nieszczęśników, którym przyszło bezimiennie złożyć głowy na obcej i wrogiej dla nich polskiej ziemi.

 

Bolszewicy

 

W 1972 roku jechałem starą szosą z Warszawy do Poznania. Tuż za Słupcą (obecna szosa przebiega inaczej) tknęło mnie coś na widok tablicy z nazwą wsi Strzałkowo. Za-parkowałem na poboczu, poszedłem w stronę chłopa wiążącego krowę na pastwisku.

Nie doszedłem. Potknąłem się o kamień nagrobny, leżący w trawie. Napis cyrylicą był wówczas jeszcze wyraźny, lecz ja zapamiętałem tylko imię „Roza”. Nadszedł chłop od krowy i opowiedział.

Relacja chłopa ze Strzałkowa: – Panie, zimą 1920 roku był tu obóz śmierci dla bolszewików.. Zgoniono ich tysiące, spali w starych barakach i na gołej ziemi, marli na tyfus i krwawą dyzenterię, a głodni byli! Widziałem, jak matka rzuciła im kiedyś bochen chleba przez drut kolczasty. Rzucili się jak stado obszarpanych kruków. A tej samej nocy żandarmy u nas byli i powiedzieli ojcu, że jak jeszcze raz kogoś przy drutach zobaczą, to cała rodzina pójdzie na wysiedlenie.

Stałem w przerażeniu. Dziś wiem więcej na ten temat. Nie był to obóz śmierci w hitlerowskim wydaniu. Był to obóz jeniecki, w którym panowały cholera i tyfus. Lekarstw nie było, żywności zimą owego roku było niewiele. Stąd te nieludzkie warunki bytowania jeńców, zaostrzone powszechną wrogością do bolszewików. Trudno się dziwić

Lecz przecież to też byli ludzie. Dziś leżą w niewidocznych już mogiłach na ogromnym cmentarzu (trzykrotnie większym od największego w Galicji cmentarz na Pustkach) w pobliskim Łężcu, dwa kilometry dalej przez pola. Leżą tam ze zmarłymi w niemieckim obozie jenieckim lat 1914-1918, który polska żandarmeria odziedziczyła w 1919 roku, przekształcając go we własny obóz.

Po ćwierćwieczu jadę tam ponownie. Na wzgórzu wśród ogromnych pól stoi ubogi, niedawno odnowiony pomnik, zwieńczony prawosławnym krzyżem. Na skraju cmentarza dwie kępy bujnych, nadwymiarowych krzaków – niechybna oznak zbiorowych mogił. U stóp pomnika trzy płyty nagrobne. Patrzę na środkową i oczom nie wierzę: zatartą już cyrylicą po rosyjsku i również po niemiecku o swym krótkim życiu oznajmia moja

młoda-stara znajoma „Roza Serikowa, lat 23 (lub 29)”, napis położyła „na wieki kochająca Tema”. Brak daty śmierci. Kim byłaś, Rozo: sanitariuszką rosyjską, zmarłą w niemieckim obozie jenieckim? Czy może politkomisarzem którejś z bolszewickich dywizji, które w sierpniu dwudziestego roku parły na Warszawę?

Po obu stronach nagrobka Rozy, dwie równie zatarte polskie kamienne płyty: śp. szereg. Stanisław Bartoszewski, urod. 1.X.1900, zmarł 2.I.1921; szereg. Mic(hał?) Kaźmierc(zak?), urod, 26.II.1898, umarł 29 (brak miesiąca) 1921. Tu wszystko jasne: dwaj polscy żandarmi, strzegący rodaków Rozy, zarazili się od jeńców cholerą lub tyfusem. Dziś wszyscy leżą w tej ziemi, pogodzeni.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby towarzysz podróży nie zwrócił mojej uwagi na napisy i rysunki wokół pomnika z krzyżem. Przypadek sprawił, że mój przyjaciel badał grypserę kultów satanistycznych. Jeśli ma rację, to ubiegłego lata na owych płytach nagrobnych odbyła się inicjacja dziewczyny do kultu. Ceremonia polega na defloracji dziewicy, która w czasie obrzędu na płycie nagrobnej pije krew. Rysunki są przekonujące choć nie wiem, czy prawdziwe. Upilnować cmentarza nie sposób, bo leży na pustkowiu. Kanalie zaś zdarzają się w każdym narodzie.

Odejdźmy od smutnych spraw. Na koniec wspomnę jeden ze znanych mi przypadków, gdy cudzoziemka otrzymała pochówek i wspomnienie do pozazdroszczenia, choć zemrzeć jej przyszło na obcej, bo polskiej, ziemi.

 

Epitafium miłosne

 

Samuel Otwinowski (1575-1642) był pisarzem kancelarii królewskiej i tłumaczem hetmana Stanisława Żółkiewskiego, znał turecki, tatarski i perski – cenna rzecz w Rzeczy

pospolitej w owych czasach. Posłował do Stambułu, gdzie zakochał się i skąd przywiózł młodą i śliczną Turczynkę, rzecz niesłychana dla polskiego szlachcica. Lecz Otwinowski swą ukochaną ochrzcił i poślubił – rzecz jeszcze bardziej niesłychana. Po owej wielkiej miłości pozostało epitafium w kamieniu na ścianie fary w Baranowie Sandomierskim.

Zrozpaczony starzec kazał je wyryć na zewnętrznej ścianie kościoła od strony plebanii.

Rzymskie datowanie oznacza 16.02.1640. Staropolską pisownię nieznacznie wygładziłem, aby uczynić ją przystępniejszą współczesnemu czytelnikowi.

 

Tu cudzoziemka leżę pogrzebiona

Otwinowskiego Samuela żona

Który dla wprawy w iezykach poganskich

Siela lat trawiąc w panstwach Othomanskich

 

Mnie polubiwszy z dobrych obyczaiow

Wziął tąż w małżenstwo i wniósł do tych kraiow

Gdzie lat dwadziescia y szesc żyjąc żeną

Cnotę i cnotą oddawał wzaienną

 

I tu mnie pogrzebł chrześcianką prawą

Boże niech zna twarz Twą za to łaskawą.

Roku Panskiego MDCXL Mies. Lut. Dnia XVI.

 

Samuel Otwinowski zmarł w dwa lata później.

 

PS: Nadtytuł jest cytatem z apostrofy na jednym z austriackich cmentarzy w Galicji.