Dzienne archiwum: 27 sierpnia 2013

300 LAT WIECZNEGO POKOJU

Ten artykuł ma swą historię. Zamówiony w kwietniu 1986 r. przez Krzysztofa Kozłow- skiego (1931-2013), ówczesnego z-cę red. nacz. krakowskiego Tygodnika Powszechne- go, miał ukazać się w początku maja. Decyzją cenzora krakowskiego zdjęty został w całości. W pisemnym uzasadnieniu, cenzor napisał, iż „autor w sposób aluzyjny lecz przejrzysty podważa fundamenty przyjaźni polsko-radzieckiej”. Rozgniewany Kozłowski („jak opis wydarzeń sprzed 300 lat może podważać przyjaźń polsko-radziecką”??) wybrał się do Warszawy do centrali cenzury przy ul. Mysiej, jednocześnie zamawiając wizytę w Wydziale Prasy KC PZPR. Któryś z „towarzyszy” na wysokim szczeblu do- strzegł śmieszność sytuacji i wydał rozkaz przywrócenia skonfiskowanego artykułu. Ale według prawa o cenzurze w PRL, artykuł skonfiskowany w całości musiał też być przy- wrócony w całości, stąd przez sito cenzury przemknęły się w nim również stwierdzenia, które nie zaistniałyby w druku, gdyby nie głupota cenzora w Krakowie. Kozłowski dał artykuł na pierwszą stronę.

 

 

300 LAT WIECZNEGO POKOJU

(Tygodnik Powszechny, nr 22, Kraków, 1 czerwca 1986 r.

 

Szóstego maja 1886 roku wojewoda poznański Krzysztof Grzymułtowski podpisał w Moskwie „pokój wieczysty” 1).

Król płakał.

Rzeczpospolita zrzekała się ostatecznie na rzecz Rosji tych ziem, które ‚chwilowo’

odstąpione zostały przed 19 laty w Andruszowie (…) Klauzula o wyznawcach prawosławia w Rzeczypospolitej dawała Rosji podstawy do ingerencji w wewnętrzne

sprawy państwa polsko-litewskiego.

Układ był wielką klęską dyplomatyczną Polski, a również klęską jej króla (…) Jan

Sobieski zdawał sobie w pełni sprawę z tego jakim ciosem dla Polski był traktat Grzy-

mułtowskiego, dlatego też usiłował odwlec jego ratyfikację (…) Bojarzyn Piotr Szere-

mietiew i jego towarzysze czekali już jednak we Lwowie ponad dwa miesiące. Odmowa ratyfikacji mogłaby sprowadzić na Polskę katastrofę nowej wojny (…) Jan III opierał się, jak mógł, wyraził swoje niezadowolenie, ale w końcu uległ woli rady i zaprzysiągł ze łzami w oczach ów fatalny traktat.” 2)

Z perspektywy trzystu lat „wieczysty pokój” Grzymułtowskiego zasługuje na miano istotnej cezury w dziejach państwa i narodu. W trzy lata zaledwie po wiktorii wiedeń- skiej, znękana wieloletnimi wojnami, powalona kryzysem gospodarczym, zalewana pod-

łą monetą, wreszcie zagrożona zbrojną interwencją Moskwy, Polska godziła się na traktat, który miał się okazać ostatnim suwerennie zawartym układem zewnętrznym Rzeczypospolitej aż po pokój ryski w 1921 roku i zarazem pierwszym układem zawiera- jącym klauzulę ograniczonej suwerenności – traktat rozpoczynający epokę zależności i niewoli.

Zaledwie 52 lata wcześniej zwycięska Rzeczpospolita, mocarstwo europejskie, dykto-

wała jakże inny „wieczysty pokój” w Polanowie. Zaledwie trzydzieści lat później Sejm Niemy w Warszawie ogłaszał już ustawy w blasku jegierskich bagnetów. Już nie mocar-

stwowość, lecz niepodległość Rzeczypospolitej stawała się iluzją.

#

Po drugiej wojnie światowej problematyka stosunków polsko-rosyjskich przyciągnęła

wzmożoną uwagę historyków XVII stulecia. Straciły na atrakcyjności sienkiewiczowskie

tłumaczenia gwałtownego zmierzchu Rzeczypospolitej skutkami „potopu” i gwałtów kozactwa. Równocześnie na niezwykły opór napotkały nowinkarskie teorie głoszące, że Polskę „zgubiła szlachta i magnaci”. Ot, tak po prostu – poszła i zgubiła. Coraz silniej torowało sobie drogę przekonanie, że do zmierzchu Rzeczypospolitej Obojga Narodów –

poza oczywistymi wadami szlacheckiej demokracji, poza kryzysem gospodarczym i skut-

kami wieloletnich wojen – przyczyniła się przede wszystkim konsekwentnie choć stop-

niowo realizowana przemoc zewnętrzna.

Stosunkom politycznym między Warszawą i Moskwą przypisano z czasem główną rolę w tym procesie ze względu na trwałe następstwa, jakie wiek XVII miał losom

Rzeczypospolitej przynieść.

Wychodząc z założenia, że układ stosunków polsko-rosyjskich jest kryterium naczel- nym dla periodyzacji wieku XVII w dziejach Polski, możemy ten wiek zawrzeć po- między rokiem 1604, czyli datą wkroczenia Dymitra Samozwańca w granice Rosji, tzn. chwilą rozpoczęcia początkowo niejawnej interwencji polskiej w sprawy wewnętrzne Moskwy, a rokiem 1686, kiedy to podpisano w Moskwie drugi już w owym stuleciu

„wieczysty pokój” między obu państwami. Wieczysty pokój Grzymułtowskiego zamknął

nie tylko wiek XVII w historii stosunków polsko-rosyjskich. Z perspektywy trzystu lat widać wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem, że zamknął on starą, a otworzył inną, nową

epokę w historii Polski.

Usytuowanie XVII wieku w historii Polski pomiędzy datami 1604-1686 jest dla historyka ciekawe jeszcze z dwu innych, niezależnych od siebie powodów. Po pierwsze,

pozostaje ono z grubsza w zgodzie z ustaleniami historyków rosyjskich i radzieckich, którzy – jak Kluczewskij – liczą wiek XVII w historii Rosji od początków „wielkiej smuty”, czyli dokładnie od roku 1604, bądź – jak Płatonow – od intronizacji Romanow-

ów, czyli od roku 1613, bądź też od rozejmu z Polską w Deulinie (Dywilinie) w grudniu

1618 r., zaś kończą ów wiek na śmierci cara Aleksego w roku 1676 lub na upadku rządów

regentki Zofii i jej faworyta, kniazia Golicyna, w 1689 r. Po drugie zaś, okres 1604-1686

jest znakomitą ilustracją samych początków, a następnie rosnącej skali, gospodarczego

regresu, kryzysu, na koniec zaś stagnacji, które zaostrzyły i pogłębiły kryzys polityczny.

Otóż piętnastolecie 1604-1619 to ostatni już okres bardzo dobrej koniunktury gospo- darczej w siedemnastowiecznej Rzeczpospolitej, koniunktury napędzanej niebywałym

wzrostem eksportu zboża przy relatywnie dość wysokiej jeszcze wydajności pracy w polskim rolnictwie. Ta koniunktura załamuje się około roku 1620 w związku z serią wojen w Europie zachodniej i środkowej, które przeszły do historii pod nazwą Wojny

Trzydziestoletniej (1618-1648). Zachodnioeuropejski kryzys gospodarczy zaczął, po- czątkowo w nieznacznym stopniu, rzutować na gospodarkę polsko-litewską. Ruszył już był eksport zboża rosyjskiego przez Archangielsk. Zboże to, mimo znacznie wyższych kosztów transportu, okazało się kilkakrotnie (!) tańsze od polskiego. Na słabnące tętno gospodarki rolnej, na ograniczanie gospodarczej ekspansji mieszczaństwa nałożyły się w

połowie XVII wieku wojny z Kozaczyzną i Tatarami, Szwecją i Moskwą, najazd siedmio grodzki, ponownie Moskwa, wreszcie wojna z Turcją. Początkowy spadek koniunktury

przerodził się w niezwykjle ciężki kryzys gospodarczy, następnie w stagnację trwającą blisko sto lat.. Dopiero druga połowa XVIII wieku miała przynieść wzrost aktywności gospodarcze, jednak poziom apogeum „złotego wieku” (II połowy XVI w.) osiągnięto

ponownie nie wcześniej niż u schyłku XVIII stulecia.

Nie ma wśród historyków różnicy zdań co do faktu zaistnienia i co do rozległości

ciężkiego kryzysu gospodarczego w drugiej połowie XVII w., który splótł się w jedno z kryzysem politycznym. Różnice występują w akcentowaniu przyczyn. Jedni kładą na-

cisk raczej na zniszczenia wojenne lat 1648-1660, inni – na wady ustroju społeczno-

gospodarczego. Do obu tych przyczyn należy dodać wzmiankowany wcześniej spadek

koniunktury zewnętrznej: kurczenie się zachodnich rynków zbytu, niska konkurencyj-

ność polskiego eksportu niekorzystne terms of trade. Jako przykład niech posłuży eks-

port żyta przez Gdańsk i Elbląg: w ostatniej ćwierci XVII wieku spadł on poniżej 50%

poziomu z pierwszej ćwierci tego wieku4); wziąwszy pod uwagę jednoczesny spadek cen, zmniejszenie się wpływów z tego eksportu było jeszcze silniejsze.

Zjawisko to uniemożliwiało odbudowę gospodarki po zniszczeniach wojennych, zaś z drugiej strony utrwalało niekorzystną spadkową tendencję w wydajności pracy w polskim rolnictwie. Ta wydajność, niższa od zachodnioeuropejskiej nawet w najpomyślniejszym okresie XVI wieku, przeszła pod koniec XVII w. regres zgoła katastrofalny. Historycy

oceniają, że w pierwszym z wzmiankowanych okresów polski rolnik z jednego zasianego ziarna czterech zbóż zbierał przeciętnie około 4 ziaren, rolnik niemiecki – 4,4 ziaren, angielski – 4,6 ziaren, a rolnik w płn. Niderlandach – 7,5 ziaren. W drugiej połowie XVII

wieku dysproporcje pogłębiły się: wydajność polskiego rolnika spadła do 3,3 ziaren, podczas gdy niemieckiego wzrosła do 5,3, angielskiego do 9,8, a holenderskiego do 13,1

ziaren. Polska cofała się gospodarczo w tym samym czasie, gdy niemal cała Europa zachodnia (wyjątkiem mogły być jedynie Hiszpania i Portugalia) poszła ostro do przodu!5).

Na ten właśnie okres spadku aktywności gospodarczej przypadł znamienny zwrot w układzie sił na linii Warszawa-Moskwa. Wiek XVII był świadkiem niezwykłej zaiste wolty między dwiema głównymi potencjami obszaru położonego między Wartą i Wołgą. Zaczęło się to stulecie od dominacji, więcej – od przygniatającej przewagi państwa polsko-litewskiego, zapoczątkowanej niejawną polską ingerencją roku 1604 (pierwsza

dymitriada), potem ingerencją jawną roku 1610, kiedy to w Moskwie na następcę tronu koronowano polskiego królewicza Władysława. Był to najgorszy dla Rosjan okres „wiel-

kiej smuty”. Tenże okres zaznaczył się w literaturze politycznej Rzeczypospolitej pierw-szym otwartym wezwaniem do skolonizowania ziem moskiewskich przez rzesze szla- checkiej młodzi oraz przez rokoszan Zebrzydowskiego, dla których po prostu zabrakło miejsca w ojczyźnie. „Tam do Moskwy jedź, nabędziesz tam majętności i inszych bo-

gactw wiele …tamże jedźmy, będziemy tam mieli kędy rozprzestrzeniać się…” – pisał

szlachcic Paweł Palczowski w swej „Kolędzie moskiewskiej” wydanej w Krakowie w

1609 roku.

Okres przewagi polsko-litewskiej, zdobytej manu militari, osiągnął punkt szczytowy

w okresie między rozejmem w Deulinie (Dywilinie) w 1618 r. a „wieczystym pokojem”

w Polanowie w 1634 r. Rzeczpospolita Obojga Narodów sięgnęła wówczas na wschodzie

aż w pobliże górnego biegu Wołgi i Oki, oparła się o Don. Z tamtego to zamierzchłego

okresu datują się, być może, zręby pewnych stereotypów, których szczątki tkwią w świa-domości obu narodów po dzień dzisiejszy. Rosjanie podziwiali, a jednocześnie nienawi-

dzili obcych im religijnie (a więc ideologicznie i kulturowo) interwentów, z którymi nijak

nie byli w stanie poradzić sobie zbrojną ręką. Odtąd przez setki lat śledzić będą podejrz-liwie każdy ruch Polaków, którzy przy każdej okazji swe oczy na Paryż, swe serca do Rzymu, a swe szable przeciw Moskwie kierują. Polacy zaś nauczyli – jakże niesłusznie –

lekceważyć potęgę moskiewską i wszystko, co ze wschodu przychodzi.

Pokój w Polanowie zamyka okres bezspornej przewagi Rzeczypospolitej nad Moskwą.

Zakończyła się”wielka smuta”. Władysław IV zrzekł się wreszcie pretensji do tronu carów. Pozostało zasadnicze źródło konfliktu na przyszłość: spór terytorialny o Smoleń-

szczyznę, Siewierszczyznę i Czernichowszczyznę, ziemie, których Rosja nie wyrzekła się nigdy. Teraz zbierała siły. I wreszcie przyszedł czas wojen, trzynastoletni z przerwami

(1654-1657), zakończony ugodą andruszowską.

W Andruszowie do pełni głosu doszła naturalna rosyjska skłonność, będąca od czasów

Iwana Kality naczelną dewizą władców na Kremlu – „zbieranie ruskich ziem”. Kryteria

tego zbieractwa były dość luźne. Głównym była ideologia: gdziekolwiek wyznawano wiarę według prawosławnego obrządku, te ziemie były ruskie.

Polski historyk tak pisze o rozejmie andruszowskim: „Trzydziestego stycznia 1667 r.

w dalekiej białoruskiej wsi Andruszowie podpisano wreszcie traktat rozejmowy na trzy-

naście i pół roku (…) Traktat ten oznaczał cofnięcie się państwa polsko-litewskiego w

jego polityce wschodniej. Oznaczał on również ostateczne załamanie się polskiej eks- pansji wschodniej i zapoczątkowanie rosyjskiego parcia na zachód. Rzeczpospolita zmu-

szona była odstąpić Rosji, na razie tymczasowo, później, jak się okazało, na zawsze, wielkie obszary na wschodzie oraz uznać podział Ukrainy”6).

Dwie tylko sprawy pozytywne wiązały się z ugodą andruszowską: głównym dyplo-

matą carskim był wówczas „bojarzyn dumny” Ordin-Naszczokin, przekonany o koniecz-

ności sojuszu moskiewsko-polskiego i dlatego, być może, skłonny traktować poważnie

warunki umowy; sam zaś traktat był prowizorium, które Rzeczpospolita miała jeszcze

szansę zmienić na swą korzyść, jeśliby starczyło sił.

Nie starczyło.

Układ został raz jeszcze przedłużony na trzynaście lat.

Lecz w 1683 r. wojna z Turcją, a następnie presja Ligi Świętej, uczyniły trwałe poro- zumienie z Rosją zadaniem koniecznym i pilnym. Polska nie mogła na dalszą metę prowadzić wojny z potęgą ottomańską nie mając zabezpieczonych wschodnich granic. Nikt nie wiedział o tym lepiej niż Moskwa.

Polityka to sztuka wykorzystywania możliwości. Kniaź Wasyl Golicyn, faktyczny wielkorządca Rosji w owym czasie, oświadczył, że Rosja przystąpi do antytureckiej

koalicji tylko wtedy, gdy król polski zgodzi się na oddanie Kijowa i wszelkich zdobyczy

usankcjonowanych tymczasowym traktatem andruszowskim.

Rokowania polsko-rosyjskie rozpoczęły się już jesienią 1683 r. Polskiej delegacji prze-

wodniczył wojewoda poznański, Krzysztof Grzymułtowski. Znany był jako zwolennik pokoju z Moskwą, choć uważał ją za bardziej wiarołomnego partnera od Turków 7).

Rokowania przeciągały się przez ponad dwa lata. Rosjanie zwłóczyli oczekując na dal- szy rozwój sytuacji militarnej i dyplomatycznej. A ta nie szła po myśli króla polskiego.

Mnożące się trudności Polaków, twardy upór delegacji rosyjskiej, wreszcie pogłoski, że Moskwa już-już wkracza w granice Rzeczypospolitej, by zbrojną ręką zagarnąć

Smoleńsk i Kijów, zmusiły państwo polsko-litewskie do ogromnych ustępstw w ostatniej

rundzie rokowań. W lutym 1686 r. przybyło do Moskwy wielkie poselstwo króla i Rzeczypospolitej (tzn. poselstwo z mandatem sejmowym). Koronę reprezentował Grzy-

mułtowski, Wielkie Księstwo – kanclerz wielki litewski Marcjan Ogiński. Instrukcja

sejmowa i królewska zobowiązywała ich, by bronili tego, czego dałoby się jeszcze bronić

Obaj dyplomaci zdawali sobie sprawę z tego, że wobec rosyjskiego przeciwnika słaby partner nie ma szansy w rokowaniach. Moskwa nie chciała kompromisu i ugody. Chciała przypieczętowania tak szybko osiągniętej przewagi – po wsze czasy.

Grzymułtowski oburzony był do głębi warunkami, jakie Polakom i Litwinom narzu-

cali ich rosyjscy przedmówcy. W liście do króla, datowanym 19 kwietnia, pisał wręcz:

Wolałbym, żeby mi ręka uschła i język paraliż zaraził, niżelibym miał tak praeiuditiosa

Reipublicae pacta podpisać”.

A jednak podpisać musiał.

6 maja 1686 roku, w zamian za „wieczysty” pokój, przymierze przeciw Turkom i Tatarom, oraz subsydium w sumie 146 tysięcy rubli, Rzeczpospolita zrzekła się ostatecz- nie całej Ukrainy Zadnieprzańskiej, Kijowa z okolicami, Smoleńszczyzny, Czernihow-

szczyzny, Siewierszczyzny oraz innych pomniejszych terytoriów. Ziemie te – ongiś

własność Rusi Kijowskiej i Litwy, później częściowo koronne – przechodziły już na stałe

we władanie Wielkorusów. Nie koniec był jednak na tym. Bodaj bardziej złowróżbny był fakt, iż Rzeczpospolita musiała się zobowiązać do przestrzegania całkowitej wolności religii prawosławnej do tego stopnia, że zezwalała na swobodne kontakty między spo-

łecznością prawosławną w Polsce i na Litwie a metropolitą kijowskim, który – wraz z

zagarnięciem Kijowa przez Rosję – stawał się urzędnikiem moskiewskim.

Klauzula o ochronie interesów wyznawców prawosławia w Rzeczypospolitej była pozornie zrównoważona gwarancjami dla katolików na terenie państwa moskiewskiego. Był to jednak typowy dyplomatyczny pasztet: pół konia na pół zająca. Katolicyzm w Rosji nie stanowił problemu, natomiast w Rzeczypospolitej lud prawosławny, tak zwani

dyzunici, zamieszkiwał w zwartych skupiskach olbrzymie tereny na wschodzie państwa

polsko-litewskiego.

A do tego dochodziła sprawa bodaj najważniejsza. W siedemnastowiecznej Europie, gdzie żywa jeszcze była pamięć wojen religijnych, sprawy religii były nie tylkosprawami wiary i ciągłości kultury. Religia była ideologią państwa. Sprawa religii poddanych była

więc częścią problemu suwerenności władzy. W tolerancyjnej Polsce nie obowiązywała

protestancka – a z czasem ochoczo przyjęta przez arcykatolickiego króla i innych zacho-dnioeuropejskich monarchów – zasada „cuius regio, eius religio”. Tym niemniej, klauzu- la o gwarancjach moskiewskich dla prawosławia w Rzeczypospolitej była jaskrawą in-

gerencją w wewnętrzne sprawy państwa polsko-litewskiego. De facto wyjmowała ona część poddanych spod suwerennej władzy króla polskiego. Żaden z ówczesnych monar-chów europejskich nie zgodziłby się na tę klauzulę.

Dlatego Jan III płakał.

Były hetman wielki koronny, zwycięzca spod Chocimia, Podhajec i Wiednia, on,

którego sztukę wojenną von Clausewitz miał cytować jako wzór dla potomnych, płakał w swej bezsilności. Jak dalece zdawał sobie sprawę z klęski, świadczą jego słowa zanoto-

wane przez współczesnych: „Dura necessitas przymusiła a Moskwa czas dogodny ułapiła na swą stronę”8).

Żywioł polsko-litewski, ba – kultura łacińska w Europie wschodniej znalazły się w pełnym odwrocie. Od tego momentu rozpoczął się ześlizg w kierunku zależności poli-

tycznej, której pełnych rozmiarów nikt wówczas nie przewidywał. A przecież wszystkie

elementy tej zależności – z perspektywy dnia dzisiejszego – były już wówczas obecne:

zrujnowana gospodarka, nierównoprawne układy, skorumpowani magnaci, wygrane

bitwy prowadzące do przegranych wojen, wygrane wojny prowadzące do przegranego pokoju.

Jakże więc to być mogło, że w 1686 roku przyszłość zakryta jeszcze była przed oczami współczesnych? I czyż w trzydzieści lat później, gdy na Sejmie Niemym marszałek – wśród grobowej ciszy – odczytywał kolejne uchwały, jednogłośnie aprobowane przez posłów, duch wojewody poznańskiego nie winien był stanąć pośród Izby, gromko woła- jąc: „Mości Panowie! Tak oto demonstruje się nowa jakość historii”?

JERZY JASTRZĘBOWSKI

1)Autor wyraża wdzięczność prof.prof. Tadeuszowi Łepkowskiemu i Zbigniewowi

Wójcikowi za cenne rady i wskazówki.

2)Z.Wójcik, Jan Sobieski, PIW, Warszawa 1983, str. 378-383.

3)Zob. Z. Wójcik, Znaczenie wieku XVII w historii stosunków polsko-rosyjskich, w:

Z polskich studiów slawistycznych, Seria 2. Rozejm zwany ongiś w literaturze „dywiliń-

skim i datowany na 1619 rok, obecnie zwany jest poprawniej jako „deuliński”. Według materiałów źródłowych zawarty został w grudniu 1618 r., licząc zarówno podług kalen-

darza gregoriańskiego jak i juliańskiego.

  1. Antoni Mączak, Problemy gospodarcze, w: Polska XVII wieku, pod redakcją Janusza Tazbira, wyd. III, Wiedza Powszechna, Warszawa 1977 r., str. 104.
  2. Ibid., str. 95.
  3. Z. Wójcik, Jan Sobieski, str. 128.
  4. Ibid., str. 374.
  5. Ibid., str. 383.

Powrót polskich futurologów

Powrót polskich futurologów

06 kwietnia 1996 | Plus Minus | JJ

Wernyhora, Jan Kazimierz i profesor Woźniakowski

Powrót polskich futurologów

Jerzy Jastrzębowski

Ridentem dicere verum, quis vetat?

Dwudziesty ósmy czerwca 1989 roku: słoneczny dzień, drużyna Lecha w euforii, strona peerelowska w rozsypce. Jacek Kuroń i Henryk Wujec przymierzają swe pierwsze krawaty, wielu innych zaczyna uczęszczać na koktajle dyplomatyczne. „Gazeta Wyborcza” na pierwszej stronie przynosi zdjęcie Anatola Lawiny kłócącego się z Lechem Wałęsą. Na bardzo dalekiej stronie mały, ledwo zauważalny felieton Jacka Woźniakowskiego, zatytułowany „Pieśń Kassandry”.

Oto początek:

„Jak będą wyglądać wybory za cztery lata, jeśli w ogóle do nich dojdzie? Nastąpi to, co Francuzi nazywają l’usure du pouvoir (zużycie się władzy) , wtym wypadku również rządu dusz, sprawowanego przez >>Solidarność<<„. Oto pięć głównych przyczyn owej usure:

„1. Normalne socjopsychiczne procesy blaknięcia odświętności i więdnięcia nowości kwiatów.

2. Nasze narodowe skłonności do pieniactwa, zawiści, rozróby, nasz brak kultury politycznej oraz zamiłowanie, aby kwiaty kłaść na posągach, lecz ciernie wbijać żywym.

3. Fatalne dziedzictwo, zwłaszcza ekonomicznych „błędów i wypaczeń”, z którym w ciągu czterech lat sobie nie poradzimy. (. .. ) A >>Solidarność<<, zasiadając wparlamencie, będzie, chcąc nie chcąc, dźwigać w oczach opinii odpowiedzialność przynajmniej za część tego niedobrego spadku.

4. Pomyłki >>Solidarności<<, kultu jednostki, pokusa autokracji, utożsamianie jednostki z monopolizmem, inny kąt widzenia osób wtajemniczonych i szarego człowieka. (. .. )

5. Rzeczywiste i na ogół cenne różnice poglądów w łonie >>Solidarności<<, dla których jednak nie zdołamy dość szybko stworzyć instytucjonalnych ram, więc się wynaturzą w rozmaite postacie wojen podjazdowych i potępieńczych swarów (. .. )

W rezultacie zapał i przekonania wyborców będą zupełnie inne w roku 1993 niż w roku 1989, a dzisiejsi przegrani bardzo starannie się przygotują na jutro (. .. )”.

Półtora roku wcześniej paryska „Kultura” (1–2, 1988) opublikowała artykuł pt. „Zmierzch polskiej futurologii”. Jego teza: jest pewnikiem, że nasz polski świat — przy pozorach zakrzepnięcia — staje się coraz bardziej płynny, labilny, bez formy. Nikt nie wie, kiedy i w którą stronę się przeleje, choć przecież kiedyś przelać się musi. Autorzy wszelkich polskich prognoz niechby wpierw odpowiedzieli sobie za Pytią delficką: zali liczbę ziarn piasku poznałam?

Obserwacja polskiej sceny w ciągu blisko siedmiu lat od czasu prognozy Jacka Woźniakowskiego skłania do napisana takiego artykułu na nowo.

Wczesna futurologia

Co najmniej od roku 480 przed narodzeniem Chrystusa, od czasu, gdy Pytia w Dalfach pozwoliła przekupić się Grekom i podpowiedziała słynnym heksametrem, co mają robić, aby pokonać Persów Kserksesa [„Oto gdy reszta już będzie zajęta (. .. ) mury drewniane/ Jedne nie będą zburzone i ciebie wraz z dziećmi ocalą”], co najmniej więc od dnia, w którym Grecy ustawili zwycięski mur drewnianej floty pod Salaminą, żaden szanujący się autokrata, basileus, prezydent lub premier nie podejmował ważnej decyzji bez zasięgnięcia opinii kompetentnej wyroczni. Wyrocznią bywał kapłan lub poeta, koń stąpający przez włócznie, w ostateczności — zespół ekspertów.

Mieli i Polacy swe wyrocznie: od ks. Piotra Skargi i legendarnego Wernyhory („. .. rodem kozak z Ukrainy zadnieprskiej, zostającej pod panowaniem moskiewskim, chował jednak szczególniejsze przywiązanie do Polski” — pisał o nim Seweryn Goszczyński) , przez Adama Mickiewicza i poetów dziewiętnastowiecznej grupy przedburzowców, aż po na wpół anonimowych ekspertów Banku Światowego.

Na początek musimy zdyskwalifikować proroctwa poetów.

Dziewiętnastowieczni wieszczowie wychodzili do podbitego narodu z przekazem nadziei lub rozpaczy. Ich profetyzm literacki nie był uprawiany w intencji odgadywania przyszłości. Służył szerzeniu dogmatu patriotycznej wiary, iż Polska powstanie, by żyć. Podporządkowywali więc fakty programowaniu przekazu. Gdy zaś od ogólnej wizji przyszłości wieszczowie przechodzili do kreślenia scenariuszy przyszłych wydarzeń, operując konkretami i — o zgrozo — datując przewidywane wypadki, stawali się, w kategoriach dzisiejszego języka, futurologami. Komiczna to bywała futurologia.

Jednym znajmniej fortunnych futurologów był Adam Mickiewicz. Niesyt chwały wieszcza literatury, w zachowanych fragmentach tajemniczego utworu pt. „Historia przyszłości” podał przebieg przyszłej rewolucji w Europie. Mylił się gruntownie. Z klęską Mickiewicza-futurologa można zapoznać się w książkach Stanisława Pigonia („Zawsze o nim”) i Zofii Stefanowskiej („Historia i profecja”) .

Ogólnie znana jest cierpka opinia Bolesława Prusa o roli poetów w polskiej kulturze politycznej. Chyba mniej osób zna zdanie Władysława Konopczyńskiego: „Jednym słowem, opinia poetów, podobnie jak opinia tłumów, nie jest kompetentna (. .. ), gdyż brak jej perspektywy dziejowej”. Wynikałoby stąd implicite, że lepiej kwalifikowanymi wieszczami bywają historycy. Chyba jest w tym sporo racji, lecz — jak przekonamy się poniżej — nawet głęboka historyczna wiedza nie zapobiega wchodzeniu na rafy i wylatywaniu na minach nieprzewidzianych okoliczności politycznych.

Niedawna futurologia

W okresie międzywojennym wizjonerem i futurologiem był Marian Zdziechowski. Zapoznany później doszczętnie, ten kontrowersyjny w swych poglądach rasowych erudyta (1861–1938) słał w świat z Uniwersytetu Stefana Batorego alarmujące prognozy, dotyczące losów cywilizacji chrześcijańskiej Europy, a zwłaszcza Polski. Zmarł na krótko, zanim historia zrealizowała na następne pół wieku jego pesymistyczny scenariusz dla Polski. Pozostałe części jego przepowiedni, dotyczącej rozlania się „bolszewickiego barbarzyństwa” wzdłuż i wszerz całej Europy, pozostały nie spełnione.

Po drugiej wojnie zmalał kaliber przepowiadaczy, lecz nie przepowiedni. Pojawił się motyw „białego konia” i kolejne daty wyznaczane na jego wkroczenie w granice kraju. Również władza — walcząc z białym koniem — zaczęła przepowiadać przyszłość. Zachowały się poglądowe obrazki tych przepowiedni, drukowane w latach czterdziestych na okładkach zeszytów, zwanych wówczas kajetami: obrazek pierwszy — ruiny domu, to rok 1945; obrazek drugi — dom w rusztowaniach, rok 1949; obrazek trzeci — ulica zabudowana jednolicie sześciopiętrowymi blokami i sznur samochodów marki „Pabieda”, to rok 1955, w którym miały ziścić się ideologiczne projekty dobrobytu. Prognozy nie sprawdziły się.

Etos i realny socjalizm

Od 1980 roku rzeczywistość zagęściła się, zagęściły się też prognozy. Stugębna plotka donosiła o rzekomym démarche Wiednia (b. stolicy monarchii Habsburgów) w ślad za proroctwem ówczesnego posła i telewizyjnego komentatora Ryszarda Wojny o grożącym kolejnym rozbiorze Polski. Austriacy mieli twierdzić, że tym razem nie są zainteresowani: wzięliby, owszem, chętnie Kraków, lecz odstraszała ich Nowa Huta. Jesienią 1981 roku sprawy polskiej futurologii zaszły tak daleko, że w hali Olivii, w czasie pierwszego zjazdu „Solidarności”, autor niniejszego — sam przewidując rychłe zakończenie solidarnościowego romansu i przejście „pieredyszki” w „pierestriełku” — zadawał wielu działaczom proste pytania: jaka będzie Polska i jaka będzie „Solidarność” za cztery lata, w 1985 roku? Na liście odpytywanych znaleźli się: Wałęsa i Jurczyk, Rulewski i Rozpłochowski, Frasyniuk i Modzelewski, Lis i Gwiazda. Dzisiaj można już powiedzieć, że mylili się prawie wszyscy, włącznie z autorem, który przecież dlatego zadawał pytania, iż przewidywał najgorsze. Prawie wszyscy, ponieważ Karol Modzelewski na prośbę o wywiad odpowiedział dosłownie: „Co mi tu będziesz pier. .. jaka będzie >>Solidarność<< za cztery lata, przecież za dwa lata tej >>Solidarności<< już nie będzie”. Dzisiejszy profesor Modzelewski zdołał odgadnąć prawdę ogólną, myląc się jedynie wszczegółach.

Około północy z 12 na 13 grudnia 1981 roku gasły światła w Stoczni Gdańskiej. Poprzedniego dnia znakomity prawnik i doradca, doświadczony w walce z komunizmem, przedstawił Komisji Krajowej niezbite argumenty na to, iż w grudniu nie dojdzie do konfrontacji między „Solidarnością” i władzą, bowiem władza nie jest na to przygotowana. Audytorium w sali BHP słuchało uważnie jego słów — mimo gorących głów, niewielu szczerze chciało konfrontacji. W tym czasie jednostki wojska i ZOMO wychodziły już z koszar.

Miesiące stanu wojennego doprowadziły działania futurologiczne do rozkwitu. Chodzący na wolności futurolodzy, potajemnie spotykając się z autorem niniejszego, odpowiadali na proste pytanie: co będzie? Prosiłem o daty, aby móc później zweryfikować trafność przewidywań. Teraz już można o tym mówić: oprócz jednej, nie było trafnych odpowiedzi. Oto dwa przykłady najbardziej chybionych (był styczeń 1982 roku) : 1. Do czerwca powstanie państwo podziemne z własnym rządem, pocztą i wymiarem sprawiedliwości; 2. Czeka nas teraz piętnaście lat neostalinizmu. Nazwiska niefortunnych futurologów (a były to znane postacie) pozostaną do wiadomości autora, ponieważ prognozowanie odbywało się w prywatnych rozmowach, w zaufaniu. Jedynie zmarły dwa lata temu krytyk teatralny i autor („Fragetowe łyżeczki”, „Być Żydem”) Andrzej Wróblewski uparcie powtarzał: będzie typowe polskie rozwiązanie — powolna szamotanina w błocie bez rozwiązania, aż do ogólnego załamania, które przyniesie Bóg wie jakie rozwiązanie.

Jednocześnie sypnęły się prognozy ze strony władzy. Wobec bardzo utrudnionego dostępu do tego kręgu futurologów autor ankiety korzystał z opinii udostępnianych za pośrednictwem umundurowanego Dziennika TV, „Żołnierza Wolności” i „Trybuny Ludu”. Trzeba przyznać, że ówczesna władza — wciąż zapewniając, że normalizacja jest w toku, a nawet na ukończeniu — oględniej od ludzi opozycji formułowała swe prognozy i raczej stroniła od datowania przyszłych wydarzeń. Niemniej, dwie z nich warto zacytować. Wiceminister spraw wewnętrznych, generał Stachura, oświadczył na forum sejmowym („Trybuna Ludu”, 8 stycznia, 1982) : „Społeczeństwo odetchnęło! (. .. ) nie odnotowujemy poważniejszych działań przeciwników socjalistycznego państwa (. .. ) Technika wykonania ulotek jest przeważnie prymitywna, a ich ilość ograniczona, co wskazuje, że są to działania indywidualnych jednostek (tak w tekście — J. J. ), bądź niewielkich grupek osób. (. .. ) Wszystko to stwarza pomyślne przesłanki poprawy sytuacji — także ekonomicznej w 1982 roku”. Właśnie wtym czasie pierwsze egzemplarze „Tygodnika Mazowsze” schodziły z podziemnych pras i szykowała się gorąca wiosna oraz lato owego roku. Wkrótce potem generał Jaruzelski zesłał generała Stachurę do ambasady w Bukareszcie. Lecz Jaruzelski sam zaryzykował proroctwo z sejmowej trybuny („Trybuna Ludu”, 29 stycznia) : „W ciągu roku najdotkliwsze trudności mogą być za nami. Dwa, trzy lata pozwolą na przywrócenie równowagi”. Należy oddać sprawiedliwość autorowi prognozy, iż obwarował ją trzema warunkami: „spokój w kraju, ofiarna praca, brak nawrotu choroby”.

Choroba jednak nawracała uparcie, aż wreszcie nadszedł rok 1989, przynosząc proroctwo Jacka Woźniakowskiego, iż w ciągu czterech lat wszystko będzie odwrotnie. No, jednak nie wszystko.

Czy można cokolwiek prognozować. ..

W czerwcu 1989 roku autor konsultował się z ekspertem Banku Światowego na Polskę, zadając mu proste pytanie: co będzie? Szczegółowiej zaś pytał, jakie szanse ma Polska, aby osiągnąć równowagę gospodarczą, „wyjść na prostą” w swej pogoni za Zachodem i złożyć podanie o akces do Wspólnego Rynku (obecnie Unii Europejskiej) w ciągu najbliższych czterech lat? Dziesięciu lat?

Ekspert nie miał wątpliwości. Z uwagi na brak solidnego systemu bankowego określił on szanse Polski na osiągnięcie równowagi gospodarczej w ciągu czterech lat (czyli do wiosny 1993 roku) na dziesięć procent, zaznaczając, iż z punktu widzenia ekonomisty oznacza to właściwie brak szans. Natomiast ekspert dawał Polsce pięćdziesiąt procent szans na spełnienie tych warunków w ciągu dziesięciu lat. Jak dzisiaj wiadomo, wstępne warunki zostały spełnione już w 1993 roku. Ekspert obecnie działa w Kazachstanie.

Czy warto ryzykować?

Wiosną 1990 roku autor zwrócił uwagę na ostrzeżenia płynące z ust osoby wysoko kwalifikowanej do roli proroczej z uwagi na swój potencjał intelektualny, zawód historyka i zakres skupianej w ręku władzy. W tekście przedstawionym na konferencji, zorganizowanej na przełomie maja i czerwca 1990 r. przez Senat RP, a poświęconej procesowi przechodzenia krajów postkomunistycznych do demokracji, Bronisław Geremek ostrzegał: „Trzy zagrożenia towarzyszą w okresie przejściowym krajom, które wyzwoliły się z komunistycznej dyktatury. Pierwszym z nich jest populizm. (. .. ) Drugim zagrożeniem jest pokusa rządów silnej ręki. (. .. ) Trzecim zagrożeniem okresu przejściowego jest nacjonalizm. (. .. )”

Był to ważny podówczas dokument i poważne ostrzeżenie, podchwycone przez część prasy. Z perspektywy blisko sześciu lat, może warto się im przyjrzeć ponownie.

Jeśli uznać ostrzeżenia za sui generis prognozę, to okazała się ona znakomita w całej rozciągłości — dla Jugosławii. W przypadku Polski sprawy potoczyły się innym tokiem. Różne partie próbowały haseł populistycznych dla celów wyborczych, lecz w praktyce rządzenia populizm nie okazał się groźny. W pokusie rządów silnej ręki więcej było dymu i huku niż ognia. Zagrożenie nacjonalizmem (wdomyśle chyba również: ksenofobią, rasizmem, nietolerancją) okazało się — wbrew pozorom — mniej istotne niż wówczas sądzono. Słyszało się sporo buńczucznych krzyków i rasistowskich bzdur, lecz polityczne losy panów Giertycha i Tymińskiego, Tejkowskiego, Bryczkowskiego i Bubla (teraz mamy p. Wrzodaka) zdają się świadczyć o znaczącym minimum rozsądku polskiego wyborcy. Natomiast — w opinii autora niniejszego — stała się wówczas niedobra rzecz w sensie odwrotnym.

Idąc sygnalizowanym przez prof. Geremka tropem zagrożenia nacjonalizmem, „Gazeta Wyborcza” opublikowała latem 1990 roku serię ostrych (niektórzy wówczas mówili — natrętnych) artykułów i reportaży o polskim rasizmie i antysemityzmie. Czytałem je wówczas z wzrastającym niepokojem, spodziewając się skutków odwrotnych do zamierzeń. Artykuły te — wmojej opinii — rozhuśtały nastroje w części polskiego społeczeństwa (takiego, jakim ono jest) i okazały się, jak mówią Włosi, „contraproducente”. Trudno dziś powiedzieć, w jakim stopniu przyczyniły się one do klęski Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich, zaś w następnym roku — do serii obrzydliwych, choć marginalnych, wybryków antysemickich (wandalizm na cmentarzu żydowskim i pomniku Bohaterów Getta w Warszawie, obrzucenie kamieniami sportowców izraelskich) , itd. Natrętna krytyka, tak jak natrętne pochwały, w polskim społeczeństwie powodują reakcje irracjonalnego sprzeciwu.

Dokończenie V

Los Ameryki

Los Ameryki

09 listopada 1996 | Plus Minus | JJ

Los Ameryki

Jerzy Jastrzębowski

Amerykanie są, być może, najwspanialszym narodem na świecie (po Polakach, oczywiście), lecz zrządzeniem Boga i Historii dźwigają nieznośny ciężar: muszą przewodzić światu. Do niedawna sprawa była prosta. Zachód potrzebował przywódcy, aby nie ulec „imperium zła”. Dobrze boksować mogła tylko Ameryka, trzymająca pioruny w rękawicach. Co do tego nie było zasadniczego sporu, mimo okresowych, komicznych sprzeciwów Francji. Lecz nastąpiła sprawa niewyobrażalna — „imperium” rozpadło się bez walki.

Dziś gigant amerykański przypomina boksera wagi superciężkiej, który niespodziewanie dla widzów i samego siebie wygrał walkowerem, a teraz nie może przecisnąć się między linami, aby zejść z ringu. Zresztą nie bardzo może schodzić, bo większość widowni krzyczy, że boi się pustego ringu.

Nie zawsze tak było. Gdy w 1865 roku w Ameryce kończyła się wojna secesyjna, Stany Zjednoczone były — z perspektywy wielkomocarstwowej wówczas Europy — zakurzoną prowincją. Dopiero niedawno niektórzy historycy gospodarki zaczęli przebąkiwać (dane statystyczne sprzed stu trzydziestu lat są dziurawe jak sito) , iż już wówczas USA były potęgą gospodarczą. Gdy po zjednoczeniu Niemiec w 1871 roku, Niemcy rywalizowały z Anglią, zaś Anglia z Francją o nowy podział świata, Amerykanie nie marnowali czasu. Przyjmowali rzesze biedaków z Europy i budowali najpotężniejszy przemysł na świecie. Odbudowa i jednoczenie ogromnego kraju siecią kanałów, kolei i dróg po pierwszej w nowoczesnej historii wojnie totalnej (taką była wojna secesyjna) dostarczyły znacznie potężniejszych impulsów gospodarczych niż angielska, niemiecka i francuska pogoń za koloniami. W 1904 roku, w czasie Wystawy Światowej w St. Louis w stanie Missouri, USA były już głównym mocarstwem przemysłowym świata, choć Anglicy do dziś nie zgadzają się na tę datę.

Mało kto zwracał podówczas uwagę na potencjał USA, ponieważ Ameryka tradycyjnie stała na uboczu sporów ówczesnego wielkiego świata, za który Europejczycy uważali swój kontynent. Hasłami, za które amerykańscy politycy zbierali głosy, były „izolacjonizm” i „pacyfizm”, zaś doktryna prezydenta Monroe ograniczyła zasięg amerykańskich zbrojnych inicjatyw do takich „drobiazgów”, jak hiszpańska Kuba, hiszpańskie Filipiny i Kolumbia-Panama.

Dwie wojny światowe przeorały nie tylko Polskę i Europę, przeorały również świadomość polityczną Amerykanów. Jeszcze po pierwszej wojnie Amerykanie powszechnie optowali za izolacjonizmem. Gdy rozpoczęła się druga wojna, prezydent Franklin Delano Roosevelt oraz premier Winston Churchill musieli uciec się do podstępów (niektórzy nawet twierdzą, że klęska amerykańskiej marynarki wojennej w Pearl Harbor nie była tak całkiem nieprzewidziana) , aby wciągnąć Amerykanów do walki. Po drugiej wojnie USA nie zeszły już z ringu, zaś w tej chwili jest na to za późno. Inny świat.

Ten ma władzę, kto ma pieniądze

W 1949 roku rezerwy złota w skarbcu federalnym w Forcie Knox w stanie Kentucky sięgnęły dwudziestu pięciu tysięcy ton i wielu ludziom wydawało się, że Ameryka po prostu wykupi resztę świata i przerobi go na swą modłę. Okazało się od tego czasu, że złoto jest w gruncie rzeczy surowcem do wyrobu biżuterii. Dziś największe rezerwy złota na świecie ma bank centralny Tajwanu, i cóż z tego?

Ameryka umiała docenić wartość mózgów ludzkich. Po raz kolejny w swej historii otworzyła po drugiej wojnie wrota „znękanym i biednym” (z napisu na cokole Statuy Wolności) . Tym razem, inaczej niż w dziewiętnastym wieku, zamiast przerażonych pogromami rzesz żydowskich z Ukrainy i niepiśmiennych chłopów z Galicji, zaczęły napływać tysiące, setki tysięcy dobrze wykształconych uciekinierów z Pakistanu, Iranu, Indii i Chin, z Polski, Jugosławii, wreszcie — w latach siedemdziesiątych — z samego „imperium”. Nie przybywali, jak ich poprzednicy, do budowy kanałów i torów kolejowych, przybywali wprost na gotowe uniwersytety, do laboratoriów i bibliotek. Pomagali, z czasem w sposób zasadniczy, w budowie komputerów i samolotów, mikroprocesorów i rakiet typu Patriot. Zamiast złota — szare komórki. Ta kasa dała Ameryce przewagę nad resztą świata. Dziś nikt już nie mówi o dwudziestym pierwszym wieku jako o wieku Japonii. Pradopodobnie należy on do Ameryki lub do zjednoczonej Europy — lub do obojga.

Dlaczego ów strumień ludzki kierował się tak powszechnie do USA? Dobrobyt tłumaczy bardzo wiele, lecz nie wszystko. Są jeszcze imponderabilia. Chyba najważniejsze spośród nich jest to, iż USA są klasycznym państwem prawnym (według rygorystycznej definicji Adama Strzembosza) . Są krajem, w którym — przy normalnych ludzkich ułomnościach jego obywateli — pojęcia demokracji oraz nadrzędności niezawisłego sądownictwa nad każdym urzędem są traktowane z całą powagą.

Kręgosłup

Konstytucja Stanów Zjednoczonych jest, zdaniem prawników, najlepsza na świecie. Składa się z zaledwie siedmiu tysięcy słów, czyli jest niespełna trzykrotnie dłuższa od niniejszego tekstu.

Napisana latem 1787 roku, niemal na kolanie, przez pięćdziesięciu pięciu delegatów do konstytuanty, weszła w życie w dwa lata później, zaś po kolejnych dwu latach Kongres dołączył do niej Kartę Praw, zawierającą dziesięć podstawowych poprawek. Od tego czasu minęło dwieście pięć lat, w ciągu których (ukłon w kierunku Wysokiej Izby przy ul. Wiejskiej w Warszawie) dokonano tylko siedemnastu poprawek — niektórych natury ściśle technicznej. W ostatnim ćwierćwieczu przytrafiła się tylko jedna poprawka, dotycząca zasad wynagradzania posłów i senatorów.

Można by przypuszczać, że konstytucja USA — podobnie jak niegdyś stalinowska — jest mało używana. Jest wręcz odwrotnie: amerykańska konstytucja jest w użyciu częstym i ciągłym, tzn. każdy artykuł podlega interpretacji sądów (z odwołaniem do Sądu Najwyższego włącznie) , zaś — według amerykańskiego podręcznika prawa konstytucyjnego — właściwego znaczenia nadają konstytucji ręce i umysły ludzi, którzy posługują się nią na co dzień: od Izby Reprezentantów, aż po szeregowego obywatela pozywającego rząd do sądu.

Wzmacnia to w społeczeństwie cechę, którą sami Amerykanie nazywają „moral fiber”, a co można przełożć jako „kręgosłup moralny”. Ów kręgosłup pomógł Amerykanom przebrnąć przez najcięższe dla narodu doświadczenie od czasów bratobójczej wojny Północy z Południem — przebrnąć przez koszmar wojny wietnamskiej.

Wietnamska plama

Tylko skrajna prawica w USA wypiera się wstydu za to, co stało się w Wietnamie. Istnieje dokumentacja i nie ma wątpliwości, że prezydent Lyndon Johnson okłamywał naród co do konieczności wysłania wojsk do Wietnamu — tak zwany incydent w Zatoce Tonkińskiej był zaplanowaną amerykańską prowokacją. Pacyfikacyjna działalność paru oddziałów amerykańskich niewiele odbiegła od działalności brygady Dirlewangera w 1944 r. na terenach bliższych Polakom. Między tymi zbrodniami była jednak zasadnicza różnica: porucznik Calley kazał spalić wioskę My Lai i wymordować jej mieszkańców wbrew prawom swego własnego kraju. Toteż został później osądzony i skazany we własnej ojczyźnie. Dla sądzenia morderców z brygady Dirlewangera trzeba było zmienić ustrój Niemiec. Ameryka nie musi zmieniać ustroju.

Część amerykańskiej elity politycznej próbowała początkowo zamazać lub pokryć milczeniem sprawę win w Wietnamie. Nie udało się to. W ciągu dwudziestu lat przez dżungle wietnamskie przeszły setki tysięcy młodych Amerykanów, wielu z nich zostało okaleczonych fizycznie i psychicznie. Nastąpiła wreszcie narodowa ekspiacja. Kluczową w niej rolę odegrały wielkie media. Wypominano sobie narodową winę i bito się w piersi, lecz do dziś pozostał Amerykanom niesmak po tej krwawej awanturze, która na pewien czas podkopała moralny prestiż Ameryki. Do dziś każdy prezydent USA bardzo wiele ryzykuje, decydując się na interwencję zbrojną za granicą. Stąd tak spóźniona amerykańska reakcja na sytuację w Bośni.

Amerykańska opinia publiczna szybko wybaczyła prezydentowi Clintonowi fakt uchylenia się od służby wojskowej w okresie wojny wietnamskiej, gdy w swoim czasie media podały tę rewelację do wiadomości. Była to jego wina prywatna, w obliczu znacznie poważniejszej — publicznej.

W Ameryce trudno pokryć publiczną winę milczeniem, bo nie dopuszczą do tego dziennikarze.

Przede wszystkim media, głupcze!

Cztery lata temu doradca Billa Clintona postawił na biurku ówczesnego kandydata na prezydenta napis: „Przede wszystkim gospodarka, głupcze! „. Pod tym hasłem Clinton wygrał wybory w 1992 roku. Ameryka dopiero wychodziła z ostatniej recesji. Obecnie jest w okresie dobrej koniunktury, co w sposób naturalny sprzyjało sprawującemu urząd prezydentowi, toteż jego niedawna kampania wyborcza kierowana była inaczej.

Wielkie media amerykańskie są nieprzekupne i całkowicie niezastraszalne. Dziesiątki reporterów w rodzaju Carla Bernsteina i Boba Wodwarda (ich rewelacje drukowane w „Washington Post” w sprawie afery Watergate zmusiły prezydenta Richarda Nixona do rezygnacji) słyną z tego, że gdy wgryzą się w podejrzany temat, już do końca nie popuszczą. Dziennikarze nie popuszczali również w ostatniej kampanii prezydenckiej. Przez wiele miesięcy suchej nitki nie zostawiali na Clintonie — uchylił się od poboru do wojska, palił w młodości marihuanę, choć twierdzi, że się nie zaciągał, zdradzał żonę, związany był z osobami umoczonymi w budowlano-finansowej aferze Whitewater w stanie Arkansas; jego krytycy twierdzą, że jest klasycznym cynikiem politycznym. Lecz przy tym wszystkim, Clinton jest młodzieńczym i niezwykle bystrym pięćdziesięciolatkim, świetnym mówcą, znakomicie nawiązującym kontakt z tłumem, a zwłaszcza z młodymi ludźmi. Mógłby nawet zatańczyć disco polo, gdyby zaszła taka potrzeba. Idąc do urn, wyborcy mieli pełną świadomość, kogo wybierają.

Gildia dziennikarska jest filarem wzmacniającym kręgosłup amerykańskiej demokracji.

Spychacze potrzebne od zaraz

Krytycy Clintona twierdzili od dawna, że jego słabą stroną jest brak rozeznania w polityce zagranicznej. I tu Polacy winni uszu nadstawić, bo nas również miałoby to dotyczyć.

Trudno lepiej wyrazić te zastrzeżenia, niż uczynił to przed wyborami Thomas Friedman w „New York Timesie”. Oto garść jego myśli:

Przez pierwsze cztery lata prezydentury Clintonowi sprzyjało niesamowite szczęście: poza Chinami, na wszystkich obszarach świata, strategicznie ważnych dla Ameryki, czynni byli miejscowi politycy dużego kalibru. Działali oni niczym spychycze, zmiatając z drogi przeszkody, zanim Clinton zdążył nabić sobie o nie guza. Byli to Borys Jelcyn, Icchak Rabin, Helmut Kohl, saudyjski król Fahd, i — jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało — główny rywal Clintona, senator Bob Dole. To dzięki ich pomocy w sprawach wielkiej wagi, Clinton mógł sobie pozwolić we wczesnym okresie swej prezydentury na pomyłki w drobniejszych sprawach, takich jak Haiti, Somalia lub wczesna Bośnia. Dzisiaj ci politycy-spychacze albo nie żyją, jak Rabin, albo ledwie żyją, jak Jelcyn i Fahd, albo niedługo kończą swą kadencję, jak Kohl, albo wycofali się z funkcji jak Dole, który musiał zrezygnować ze swego fotela w Senacie, by ubiegać się o prezydenturę. Największą stratą dla Clintona okaże się odejście Dole’a, który przez cztery lata żelazną ręką hamował izolacjonistyczne zapędy Senatu, popierając wiele inicjatyw Białego Domu i Departamentu Stanu w dziedzinie polityki zagranicznej.

Prezydent Clinton jeszcze obecnie o tym nie wie, ale ostatnie cztery lata w polityce zagranicznej były dlań spacerkiem wśród kwiatów. Teraz zabrakło spychaczy i skończył się spacer. Nowo wybrany Kongres może się okazać bardziej izolacjonistyczny niż poprzedni. W niepopularnych dla opinii sprawach polityki zagranicznej Clintonowi zabraknie sprzymierzeńców. Następne cztery lata mogą się okazać bardzo burzliwe dla USA.

Rozważania Friedmana prowadzą nas wprost do sprawy NA-TO.

NATO, Rosja, Polska

Niemal od pierwszych dni poprzedniej prezydentury Clintona strategiczne założenia amerykańskiej polityki względem Rosji formułował Strobe Talbott. Z punktu widzenia polskiej racj stanu, był to zły duch w Waszyngtonie.

Kolega i współlokator Clintona z czasów, gdy obaj przebywali w Oxfordzie na prestiżowym stypendium Rhodesa, Talbott jest klasycznym amerykańskim liberałem.

(Tu dygresja: w amerykańskiej terminologii politycznej liberał oznacza lewicującego inteligenta, zaś w skrajnej formie — socjaldemokratę.

Posłowie Bugaj i Małachowski byliby nazywani w Waszyngtonie ostrymi liberałami. Warto o tej różnicy pamiętać, bowiem w doniesieniach polskiej prasy z Ameryki zdarzają się na tym tle komiczne nieporozumienia) .

Jako lewicujący intelektualista, Talbott był zafascynowany Gorbaczowem, pierestrojką, i w ogóle egzotycznym seksapilem ZSRR. Po rozpadzie tego monstrum, Talbott, sformułował wewnętrzną minidoktrynę na użytek Departamentu Stanu (ze względu na bliskość do prezydenckiego ucha stał się tam faktycznie drugą osobą po szefie resortu) . Według tej doktryny Ameryka musi skoncentrować całą uwagę i środki na wspomaganiu Rosji, zamiast zajmować się pretensjami innych „państewek” (small states) w tym rejonie Europy. Wśród tych państewek, były między innymi Polska i Ukraina — w sumie dziewięćdziesiąt milionów ludzi, wyrywających się z objęć rosyjskich.

We wczesnym okresie prezydentury Clintona, gorączkowe starania Polski, aby dołączyć do NATO (Wałęsa i Olechowski, jesień 1993 roku) , były podobno przecinane jedną rozmową Talbotta ze swym prezydentem.

Na szczęście dla Polski, od tego czasu miały miejsce makabryczne wypowiedzi Żyrinowskiego, niezborne w swej agresywności wypowiedzi Lebiedia, ciężka choroba Jelcyna, zaś nade wszystko — wojna w Czeczenii. Doktryna Talbotta zwiędła, zanim zdążyła wydać owoce. Autor doktryny przycichł, zaś nie tak dawno — odwiedził Polskę i nie mówił już o państewkach.

Nastąpiło przewartościowanie w założeniach amerykańskiej polityki względem naszej części Europy. Wobec oczywistej nieprzewidywalności rozwoju wydarzeń w Rosji i na Białorusi, a w związku z tym — odpukać! — możliwych kłopotów Ukrainy, zabezpieczenie wschodniej flanki w Europie nabiera większego znaczenia dla przyszłych losów Sojuszu Atlantyckiego, a więc i Ameryki.

Oznacza to dopuszczenie Polski do uczestnictwa w NATO.

Pomyślny wiatr

Polskie media z entuzjazmem przyjęły wypowiedź Clintona na meetingu przedwyborczym w Detroit. Niektórzy komentatorzy wyrażali jednak lekkie rozczarowanie, iż prezydent USA, mówiąc o oczywistej konieczności, a nawet pilnej konieczności, rozszerzenia NATO, nie wymienił po imieniu krajów, których nadchodzące decyzje mają dotyczyć.

Clinton byłby miernym politykiem, gdyby to przedwcześnie uczynił. O pierwszej połowie decyzji dowiemy się już za miesiąc, po brukselskim spotkaniu ministrów spraw zagranicznych krajów NATO. Będzie to propozycja. Druga połowa decyzji — akceptacja lub jej brak — ma być podana do wiadomości na szczycie NATO w przyszłym roku. W polityce uprawianej na tym szczeblu rzadko publikuje się propozycje, nie mające zawczasu wstępnej akceptacji. W wewnętrznych kołach waszyngtońskiej administracji decyzja o przyjęciu Polski do NATO prawdopodobnie już zapadła.

Problemy wyłonią się w trakcie ratyfikacji decyzji szczytu przez parlamenty wszystkich krajów członkowskich NATO. To dopiero będzie Golgota! Mniejszą przeszkodą będą obawy Zachodu przed ewentualną reakcją Rosji, znacznie poważniejszą — strach wobec spodziewanych kosztów rozszerzenia NATO. Tak się składa, że wszystkie rządy (a więc i parlmenty) krajów Sojuszu pochłonięte są żmudnym piłowaniem swych deficytów budżetowych. Wyniki wtorkowych wyborów w USA — zwłaszcza utrzymanie większości republikańskiej w Senacie — rokują pomyślnie dla polskiej sprawy, ponieważ to właśnie Senat ratyfikuje traktaty. Republikanie bardziej niż Demokraci są skłonni przyznać dodatkowe środki na cele Sojuszu, zaś przebieg przyszłego głosowania w Senacie — jeśli do tego etapu dojdzie — wywrze wpływ na proces ratyfikacyjny w innych krajach.

Konkluzja tych rozważań wydaje się być następująca: Ameryka ma chyba zarówno mandat historii, jak też siłę gospodarczą, militarną i moralną, aby przewodzić części świata należącej do cywilizacji Zachodu. Ma taki mandat choćby dlatego, iż nie znajdzie się inny kandydat do tej roli. Polska — przez pokolenia, bez swej winy i wbrew swej woli, lekceważona i odpychana od uczestnictwa w tym kręgu narodów — ma moralne prawo dobijać się o pełne uczestnictwo. Zrozumienie tego prawa jest już coraz powszechniejsze na Zachodzie, w tym — co bardzo ważne — w Ameryce.

Co polska dyplomacja może zrobić, aby ten pomyślny proces przyspieszyć?

Robić swoje

Porady są łatwe, bo nic nie kosztują, ale w tej sprawie nie ma potrzeby dawania rad. Polskie MSZ ma tę sprawę wykutą na pamięć lepiej niż dziesięcioro przykazań: utrzymać poprawne stosunki z Rosją, uniknąć konfliktu z halucynacyjną Białorusią, przyjaźnić się z niepodległą Ukrainą. MSZ robi to płynnie i z dobrym wyczuciem sytuacji.

To wystarczy, aby związać z Polską ten jeden procent losu Ameryki, który może zależeć od Polski. Nie łudźmy się: Waszyngton utrzymuje stosunki bodajże ze stu osiemdziesięcioma państwami — od Pekinu, Londynu i Moskwy, po Budżumburę i Mhabane. Ma interesy globalne, wszędzie ma swe oczy i uszy, swój kij i marchewkę.

W sytuacji, w jakiej jest obecnie Polska, Amerykanin powiedziałby: Easy does it. Przekłada to się w tym kontekście na: Tak ster trzymać i nie gorączkować się. Wojciech Młynarski ujął to niegdyś po swojemu, śpiewając: Róbmy swoje.

Historia przyznała mu rację.

Czyj będzie wiek XXI

Czyj będzie wiek XXI

01 grudnia 1996 | Plus Minus | JJ

Nie ma sensu przekonywać ludzi, że nowe stulecie, którego nadejście będą świętować już za trzy lata, zacznie się dopiero w styczniu roku 2001. Jeśli większość uważa rok dwutysięczny za początek „nowej ery”, to nie warto się sprzeczać. Lepiej podpowiedzieć, co może szykować nowe stulecie, choć niespodzianek przewidzieć się nie da.

Czyj będzie wiek XXI

Dokładnie sto lat temu ówczesny premier Kanady, sir Wilfrid Laurier, wywołał sensację oświadczając, że tak jak wiek XIX był wiekiem Stanów Zjednoczonych, tak XX wiek będzie wiekiem Kanady. Był to północnoamerykański punkt widzenia. Największą sensację wzbudziła ta przepowiednia wśród Brytyjczyków. Wiedzieli, że wiek XIX należał do nich, jako że brytyjski ekspansjonizm rozprzestrzenił angielski wzorzec rządów na dwie trzecie świata, oprócz ówczesnej Rosji. Dlaczego świat XX wieku nie miałby należeć do nich? Nie mogli wiedzieć, że już po dwóch latach wybuchnie wojna burska (1899 — 1902) , która — jak się okazało –była początkiem końca brytyjskiego imperium.

Dwudziesty wiek stał się wiekiem Ameryki i na ten temat nie warto chyba dyskutować. Kompromitacja ludobójczego imperializmu ideologicznego, reprezentowanego przez hitlerowską Rzeszę i stalinowsko-breżniewowski ZSRR, umocniła pozycję USA u progu nowego wieku. Ale co dalej?

Imperia nie w modzie

U progu kolejnego stulecia Ameryka jest tak potężna, iż — gdyby to był nadal wiek XIX, wiek państw narodowych i ekspansji terytorialnej — amerykańska piechota morska mogłaby co roku lądować w coraz to innym kraju Ameryki Łacińskiej lub na coraz to nowym archipelagu Pacyfiku, osadzając posłusznych kacyków na miejscowych tronach. Jakoś o tym nie słychać. Wielka Brytania, Francja, Holandia, Portugalia dawno pozbyły się swych imperiów kolonialnych. Dwudziesty wiek przyniósł dowody na to, że obrona imperialnych przyczółków w łonie obcych cywilizacji jest nieopłacalna. Nasz wiek przeniósł linie międzypaństwowych podziałów i konfliktów na cywilizacje. Skłania to niektórych politologów do katastroficznych przepowiedni.

Cywilizacje zamiast państw

Z cywilizacjami jest kłopot. Cywilizacją jest grupa społeczności lub narodów, które — bez względu na granice państwowe — są złączone więzami wspólnej kultury: religią, językiem, obyczajami, doświadczeniem historycznym, bądź po prostu własnym utożsamieniem się ze wspólnotą.

W swej dziesięciotomowej pracy „Studium historii” Arnold Toynbee wylicza dwadzieścia sześć cywilizacji w historii świata, z których już tylko sześć istniało w latach 1934 — 1954, gdy Toynbee pisał swe klasyczne dzieło. Były to cywilizacje: łacińska Zachodu, prawosławna europejskiego Wschodu, konfucjańska („Chiny są cywilizacją udającą państwo”) , japońska, islamska i hinduistyczna.

W ponad 40 lat po ukazaniu się tego dzieła Samuel P. Huntington, dyrektor Instytutu Studiów Strategicznych Uniwersytetu Harvarda, dodaje do owej listy cywilizacji dwie następne: łacinoamerykańską, która — zdaniem autora — odszczepiła się od pnia cywilizacji Zachodu, oraz afrykańską, która — zniszczona niegdyś przez Europejczyków i Arabów — odradza się w bólach, lecz chwilami rozpada się szybciej, niż powstaje.

Książeczka Huntingtona „Zderzenie cywilizacji” (The Clash of Civilizations, Simon & Schuster, Nowy Jork 1996, 167 stron) , opublikowana kilka tygodni temu, powstała na bazie jego eseju sprzed trzech lat, drukowanego w amerykańskim kwartalniku „Foreign Affairs”, ów esej zaś powstał jako odpowiedź na „Koniec historii”, książkę byłego urzędnika Departamentu Stanu USA, Francisa Fukuyamy. U progu lat dziewięćdziesiątych Fukuyama twierdził, że zwycięstwo Zachodu nad światowym systemem komunistycznym zapoczątkuje długi okres pokojowego rozwoju ludzkości, ponieważ zachodnia cywilizacja, oparta na demokracji i działaniu wolnego rynku, rozszerzy się stopniowo na cały świat i po pewnym czasie nie będzie komu z kim walczyć — będzie to koniec historii.

Huntington rozprawia się z tą teorią, twierdzi, że ludzkość ma dopiero przed sobą konflikty na ogromną skalę.

Walka cywilizacji?

Huntington twierdzi, że państwa narodowe mogą się sprzeczać i walczyć ze sobą, zaś potem godzić, ponieważ polityczne interesy narodów bywają zmienne. Cywilizacje pozostające w konflikcie ze sobą nie będą się godzić, ponieważ ich odmienne systemy wartości są stałe w skali pokoleń.

Autor pisze, że następne stulecie przyniesie gwałtowne zaostrzenie konfliktów wzdłuż linii „uskoków tektonicznych” dzielących cywilizacje, w tym zwłaszcza europejską cywilizację Zachodu oraz cywilizację islamu. Cywilizacja islamu ciągnie się szerokim pasem północnej Afryki, przez Bliski i Środkowy Wschód do Zatoki Bengalskiej i przez Półwysep Malajski oraz Indonezję zbliża się do Australii. Na odcinku europejskim ten front przebiega w poprzek Morza Śródziemnego, wpierając się w Bałkany, gdzie łączy się z granicą dzielącą łacińską cywilizację Zachodu od prawosławnej cywilizacji wschodniej Europy. Do tego frontu, najbliższego Polsce, za chwilę wrócimy.

Nadchodzący wiek chaosu

Na tę w miarę klarowną mapę cywilizacji świata trzej kolejni autorzy — historyk wojen Martin van Creveld z Hebrajskiego Uniwersytetu w Jerozolimie, politolog Thomas Homer-Dixon z Uniwersytetu w Toronto oraz eseista i komentator polityczny Robert D. Kaplan („Duchy Bałkanów”) — nakładają inaczej zarysowane kontury przyszłych konfliktów. Homer-Dixon jest katastrofistą. Twierdzi, że nadchodzące klęski ekologiczne wymuszą forsowną migrację setek milionów ludzi i załamywanie się granic państwowych pod naporem przybyszów. Kaplan i van Creveld twierdzą, że zmierzch wysoko zorganizowanych państw narodowych doprowadzi do anarchizacji świata: nędza, epidemie i wojny lokalne wymuszą migracje ludności na skalę niespotykaną od czasu wędrówki ludów w Eurazji.

Wszystko to widzimy już dzisiaj w Afryce. Tezą autorów jest, iż przyszłość przyniesie pogorszenie się sytuacji.

W lutym 1994 roku adresowany do amerykańskiej elity intelektualnej miesięcznik „Atlantic” zamieścił wstrząsający reportaż Kaplana „Nadchodząca anarchia”. Tekst opatrzony był ogromnym zdjęciem: młody Afrykanin z kałasznikowem biegnie pasem startowym lotniska w Monrowii, przeskakując przez ogryzione przez szakale ludzkie czaszki, żebra, piszczele. Na pierwszym planie — sczerniała piszczel tkwiąca jeszcze w skarpetce. Jest to metaforyczny obraz czarnej Afryki u schyłku stulecia: Liberia, Sierra Leone, Uganda, Somalia, Sudan, Rwanda, Burundi, Zair. Wszędzie trwały lub trwają walki, zaś uciekająca wiejska ludność jest w 50 procentach zarażona malarią, w 10 — 20 procentach wirusem HIV.

Pod koniec listopada jeden z posłów do parlamentu Kenii zgłosił wniosek, aby w całym kraju uśmiercać chorych na AIDS, nie ma już dla nich bowiem miejsca w szpitalach. Wniosek upadł, ale przy okazji opublikowano raport kenijskiej służby zdrowia: 1 milion 700 tysięcy zarażonych wirusem HIV, codziennie 110 — 120 osób umiera na komplikacje związane z AIDS. Większość zakażonych to nastolatki. Przy ogólnym bezrobociu seks jest jedyną dostępną rozrywką. W Ugandzie, Tanzanii, Mozambiku jest jeszcze gorzej. Czarną Afrykę można by spisać na straty, lecz nędza i wojny domowe wypędzają ludność całych wiosek również z Algierii, Somalii, Kurdystanu, Sri Lanki. A 900-milionowe Indie, w których stan Maharasztra (Bombaj) dziesiątkowany jest przez AIDS? A głód wypłaszający ludzi z wiosek?

Co to ma wspólnego z mapą cywilizacji i ze sprawami Europy?

Festung Europa

Pod ciśnieniem nędzy strumyki afrykańskich uciekinierów już od dawna przebijają się do Europy przez Morze Śródziemne. Ostatnio sporo hałasu spowodowało we Włoszech odkrycie kolonii nielegalnych imigrantów na Wyspach Pelagijskich, położonych bliżej wybrzeża Tunezji niż Sycylii. Według prasy hiszpańskiej, spośród setek afrykańskich uciekinierów, próbujących co tydzień przepłynąć na łódkach i tratwach z Maroka do południowych wybrzeży Portugalii i Hiszpanii, połowa ginie na morzu, służby graniczne przechwytują i deportują 40 procent, 10 procentom udaje się dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej. W ciągu doby znajdują się w Paryżu lub Brukseli i giną z oczu. Jest to początek wzbierającej fali.

W Niemczech jest już blisko 8 milionów imigrantów (przeważnie Turków, Kurdów i byłych Jugosłowian) , z tego dwa miliony nielegalnych. Francja (przybysze z Maghrebu i czarnej Afryki) ma ich, proporcjonalnie do liczby ludności, jeszcze więcej. Dlatego zjawisko Le Pena. W Szwajcarii co piąty mieszkaniec jest imigrantem, dlatego niezwykłe referendum szwajcarskie 1 grudnia.

Proszę sobie wyobrazić nastroje antyimigranckie w Polsce, gdyby co piąty mieszkaniec kraju był bałkańskim Cyganem, bośniackiem chłopem lub somalijskim pasterzem.

Fortress America

USA barykadują granicę z Meksykiem, aby uchronić się przed zalewem uciekinierów z Gwatemali, Salwadoru, Hondurasu. Tysiące kilometrów płotu z drutem kolczastym, całodobowa obserwacja granicznej rzeki Rio Grande, całonocne loty helikopterów rozświetlających busz halogenowymi reflektorami, patrole z noktowizorami, pułapki, pościgi za uciekającymi ciężarówkami z żywym towarem. Nastroje w Kalifornii? W referendum przeprowadzonym wraz z listopadowymi wyborami ludność wezwała władze do wprowadzenia drastycznych sankcji antyimigracyjnych, pozbawiających „nielegalnych” dostępu do służby zdrowia i szkolnictwa. Lecz i tak hiszpański jest językiem oficjalnym w południowej Kalifornii na równi z angielskim. Nie da się ignorować faktów.

Więc czyj będzie wiek XXI?

Wiele mówi się o Chinach, które już w pierwszej dekadzie przyszłego stulecia mają stać się trzecią (po krajach NAFTA i Unii Europejskiej) potęgą gospodarczą i militarną świata. Lecz są też inne przypuszczenia.

Po wiekach ekspansji terytorialnej i hekatombach ludności wyniszczanej w oficjalnie wypowiadanych wojnach XXI wiek może wyróżnić się ogromnym egoizmem, strachem i zamykaniem się w sobie narodów bogatych, zaś ekspansją biednych. Wiek XXI może przypaść tej cywilizacji, która najskuteczniej zabezpieczy się przed nowymi wędrówkami ludów. Już obecnie całe grupy państw należących do zachodniej cywilizacji, broniąc swego dobrobytu i swego stylu życia przed ludzkim potopem z południa i wschodu, zatrzaskują wrota graniczne.

Unia Europejska i Ameryka Północna. .. W tych kierunkach płyną dzisiejsze strumienie, w przyszłości — rzeki nędzy ludzkiej. Jakoś nie słychać o uciekinierach do Chin, Japonii (jest tam trochę starych imigrantów z Korei i nowych z Filipin, lecz hermetyczna kultura skutecznie odrzuca przeszczepy) lub Rosji, chyba że w tranzycie.

Kilka lat temu w Los Angeles powiedziałem gospodarzowi, że chciałbym przejść się po mieście. Gospodarz wyciągnął kluczyki samochodowe i powiedział, abym pojechał bulwarem Wilshire do Santa Monica na plażę. Chcesz pieszo? ! To przejdź się bulwarem do Rodeo Drive, tam będziesz bezpieczny, bo przed każdym sklepem z biżuterią stoi uzbrojony strażnik. Tylko nie pójdź w odwrotnym kierunku. Oczywiście poszedłem w odwrotnym kierunku. Wypalone domy, sterty gruzu na ulicach, gromadki czarnych wyrostków bawiących się w wojnę, dwóch Murzynów patrzących na mnie ze zdziwieniem, w poprzek chodnika ciało: twarz przykryta gazetą, jedna stopa obuta, druga, zakrwawiona — bosa. Gdy później opowiedziałem, com widział, gospodarz przeraził się: poszedłeś na Skid Row, do dzielnicy degeneratów, cud, żeś wrócił żywy!

Kraje NATO i Unii Europejskiej podróżują przez świat niczym pasażerowie opancerzonego cadillaka, jadącego przez taką dzielnicę nędzy. Polska jeszcze biegnie obok, trzymając się klamki, lecz wkrótce pasażerowie odblokują zatrzask, wciągną petenta do środka i szybciutko ponownie zatrzasną drzwi. Mają w tym swój interes.

Zatrzaskiwanie drzwi

24 listopada międzynarodowy serwis radia BBC nadał reportaż z Polski. Korespondentka BBC w Warszawie, Sanchia Berg, użyła dźwięku zatrzaskiwanych wrót jako motywu dla opisu swej wizyty w ośrodku dla azylantów pod Warszawą. Ubiegłego lata, według Berg, dwa tysiące egzotycznych przybyszów zwróciło się o azyl do polskich władz. Liczba niewielka, lecz trzykrotnie większa niż rok wcześniej. Za rok ta liczba ponownie wzrośnie kilkakrotnie i będzie rosła nadal w postępie geometrycznym. W miarę wzrostu zamożności Polski wzrastająca liczba przybyszów będzie próbowała osiedlić się nad Wisłą, zamiast — jak dotychczas — traktować Polskę jako tranzytowy korytarz do Niemiec. Gdy przybliży się termin wejścia Polski do ekskluzywnych klubów Zachodu, tłok na polskich granicach zrobi się ogromny.

I wówczas Polska — tak jak obecnie Francja, Niemcy i USA — spróbuje zatrzasnąć drzwi. Kłopoty wynikną ze wschodnią granicą.

Wschodnia granica Zachodu

W swym eseju sprzed trzech lat w „Foreign Affairs” Huntington publikuje mapę Europy, na której grubą krechą odgranicza zasięgi cywilizacji: łacińskiej Zachodu, prawosławnej Wschodu i islamskiej na Bałkanach.

Ktokolwiek interesuje się dawną historią Polski, nie powstrzyma wzruszenia. Amerykański periodyk końca naszego stulecia całkiem nieświadomie składa hołd polskim dyplomatom i dowódcom okresu od Kazimierza Jagiellończyka do Stefana Batorego, stojącym wówczas oko w oko z carskimi dyplomatami i dowódcami okresu od Iwana Srogiego do Iwana Groźnego. Oto po zachodniej, „naszej” stronie grubej linii — nadal, po 400 — 500 latach! — plasują się: północne Inflanty (dzisiejsza Estonia) , Kurlandia i byłe polskie Inflanty (dzisiejsza Łotwa) , Auksztota i Żmudź (Litwa) . Linia graniczna między cywilizacjami Zachodu i Wschodu biegnie z północy na południe od Dyneburga (dzisiejsze Daugavpils) , przez Baranowicze i Pińsk na Białorusi, przez Łuck i Stanisławów (Iwano-Frankiwsk) na Ukrainie, przekracza Gorgany w Karpatach i odkrawa łacińsko-protestancki Siedmiogród od prawosławnej Rumunii.

To nie jest aluzja do możliwości przesuwania granic, które muszą pozostać tam, gdzie je historia umieściła na mapie. Jest to obiektywne stwierdzenie, że raz przyjęte wzorce kultury są niezwykle odporne na wielowiekowe ataki armii, terroru, propagandy, księżycowej ideologii i księżycowej ekonomii. Jest to też zapowiedź, że wschodnia granica Polski pozostanie porowata, ponieważ część ludności po jej obu stronach umie porozumiewać się w tym samym bądź podobnym języku, chodzić do tych samych bądź podobnych kościołów, zawierać małżeństwa i przeliczać transakcje na tę samą walutę (do niedawna był nią dolar, obecnie przelicznikiem staje się coraz wyżej ceniony polski złoty) .

Rosja boi się izolacji

Generała Aleksandra Lebiedia, przebywającego w USA w listopadzie, reporter amerykańskiej publicznej telewizji PBS spytał o sprawę rozszerzenia NATO na wschód. Chropawy bas Lebiedia, poprzednio znanego z agresywnych wypowiedzi na ten temat, zabrzmiał niemal płaczliwie: nie ma powodu do rozbudowywania NA-TO, Rosja naprawdę nie planuje wojny, zamiast NATO potrzebny jest szerszy układ, broniący przed terroryzmem grupę krajów, do której Rosja również powinna należeć. Podstawmy pod słowo „terroryzm” Chińczyków z drugiego brzegu Ussuri i muzułmańskich fundamentalistów atakujących Tadżykistan, a zrozumiemy, że Rosja istotnie ma się czego bać. W swej książce Huntington pisze: zarówno w łonie rozdrobnionej cywilizacji islamskiej, jak i scentralizowanej chińskiej panuje nowy duch wiary we własne siły; panuje przekonanie, że po czterech wiekach upokorzeń z rąk północnej białej rasy przychodzi czas na wyrównanie rachunków.

Rosja zasługuje na ochronę w ramach szeroko zakrojonej organizacji bezpieczeństwa, zaś Zachód słusznie powtarza, że NATO nie jest skierowane przeciw niej. Lecz zdrowiej będzie dla Rosji, Zachodu, a zwłaszcza dla Polski, gdy taką organizację utworzy się dopiero po rozszerzeniu NATO. Znakomitym partnerem do rozmów z Rosją będzie wówczas Rada Współpracy Północnoatlantyckiej (NACC) , za którą będzie stała potęga NATO. Podpowiada to historia, zwłaszcza historia rosyjskiej dyplomacji, przez wielu uważanej za najlepszą w świecie.

Rosyjska dyplomacja

Od bojara „dumnego” (członka carskiej Dumy) Ordina-Naszczokina w połowie XVII wieku, po Andrieja Gromykę rosyjscy dyplomaci dali się poznać jako niezwykle twardzi rozmówcy: żadnych ustępstw, dopóki własna armia silna i gotowa, a przeciwnik nie przygotowany do wojny; dobre chęci wykazują tylko w sytuacji odwrotnej. Najnowszy szef moskiewskiego MSZ jest najwyższej klasy przedstawicielem tej szkoły dyplomatów.

Jeden z najbardziej opiniotwórczych tygodników na świecie, londyński „Economist”, z 23 listopada wyraża taką opinię o Jewgieniju Primakowie: „Pan Primakow jest opanowany, wyrachowany, bywa dowcipny. Lecz w jego oczach zabarwionych kolorem Łubianki jest coś mrożącego. (. .. ) Rosja nie umie zerwać ze swą tradycyjną interpretacją spraw świata, według której kraje stają się silniejsze przez osłabianie innych krajów. W rejonach >>bliskiej zagranicy<< Rosja postępuje według tej logiki twardo i cynicznie. Prawdopodobnie postępowałaby identycznie z nieco >>odleglejszą zagranicą<<, gdyby dać jej taką możliwość. Tymczasem większość byłych krajów satelickich wzrasta w siłę i Rosja nic na to nie może poradzić”.

Mowa m. in. o Polsce, która siłą rozpędu, owego „momentum”, o którym pisze Kazimierz Dziewanowski w Plusie-Minusie z 2 — 3 listopada, dopada wreszcie głównego nurtu historii i u progu XXI stulecia chyba nie da się już zeń zepchnąć.

Momentum

Gdy sprawy idą pomyślnie, wystarczy nie przeszkadzać, aby proces dokonywał się sam. Na tym polega potęga „momentum”. Pozwolę sobie wprowadzić kosmetyczną poprawkę do tekstu Dziewanowskiego: sytuacja Polski jest najpomyślniejsza w kontekście Europy i świata nie od 300 lat, lecz od 400. Już w okresie wiktorii wiedeńskiej 1683 roku Polska szła ku przepaści, choć współcześni tak tego nie odczuwali. W 1686 roku Moskwa wymusiła na Polsce upokarzający traktat o „wiecznym pokoju”, podważający suwerenność Rzeczypospolitej. Król Jan Sobieski, podpisując pergamin, płakał. Dworzanin zanotował słowa monarchy: „Dura necessitas przymusiła, a Moskwa czas sposobny ułapiła na swą stronę”. Carska dyplomacja już wówczas była znakomita, zaś Polska — bezwolna i rozbita. „Momentum” szło przeciw Polsce, z przerwą na traktaty wersalski i ryski (1919 — 1921) , aż do powstania „Solidarności”. Zwrot nastąpił w ciągu jednej dekady. Oddajmy sprawiedliwość, komu należy: również ekipy rządzące Polską po 1993 roku nie zmarnowały „momentum”. Pokusa musiała być wielka, bo przecież Polacy na ogół lubią marnować zastane, by potem budować od nowa, zamiast budować na osiągnięciach poprzedników.

Zakończenie

Wróćmy do premiera Kanady, wymienionego na początku. Katastroficzni politolodzy twierdzą, że sir Wilfrid Laurier miał rację. Pomylił się tylko o sto lat. Politolodzy twierdzą, że jeśli sprawdzą się koszmarne scenariusze nadchodzącego wieku anarchii, to Kanada będzie najbezpieczniejszym krajem świata w XXI wieku. Do położonej na końcu świata Australii uciekinierzy z Indonezji i Wietnamu dopływają z łatwością dżonkami lub nawet kajakami. Aby dostać się nielegalnie do Kanady, trzeba by przepłynąć kajakiem przez Atlantyk albo Pacyfik lub też dreptać na nartach przez biegun północny. Można jeszcze dostać się drogą via USA, ale doświadczenie wskazuje, że jeśli ktoś raz dostał się do Stanów Zjednoczonych, to na ogół już tam pozostaje.

Ps. Przestraszonych czytelników autor ostrzega: przepowiednie przyszłości klecone przez największych erudytów świata zwykle służą temu, aby później inni erudyci mogli w uczony sposób wyjaśnić powody, dla których przewidywania poprzedników nie spełniły się.

Jerzy Jastrzębowski

Słoń a sprawa Francji

Polacy przepraszali za zbrodnie popełnione na Żydach przez indywidualnych Polaków, nie za zbrodnie systemowe, jakich dopuścili się na Żydach Francuzi

Słoń a sprawa Francji

 

źródło: Nieznane

RYS. JANUSZ MAYK MAJEWSKI

Od 18 do 25 sierpnia Paryż obchodził 60. rocznicę zwycięskiego powstania przeciw Niemcom. Na 60. rocznicę warszawskiego powstania nie przyjechał z Paryża nikt, bo podobno cały rząd francuski poszedł na urlop. Natomiast dziennik „Le Figaro” uczcił warszawską rocznicę komentarzem pana Ryma Ayadata o walecznych Żydach w getcie, podrywających się do ponownej walki po klęsce w kwietniu 1943 roku.

Ponieważ zaś w sprostowaniu dzień później pomieszał on już historię do cna, a bzdury te nałożyły się na wcześniejsze połajanki spóźnionego Napoleonidy fukającego na Polaków, iżby siedzieli cicho i słuchali starszych, w polskiej opinii zaczęło szumieć, że masoni i cykliści spiskują w celu upokorzenia nieszczęsnej Polski. Po odwiedzeniu paryskich ulic i urzędów w ciągu ubiegłych tygodni donoszę jednak, iż nie było mowy o żadnym spisku. Będzie natomiast mowa o głębokiej ignorancji, o resztkach zranionej dumy imperialnej i o czymś bardzo wstydliwym w historii Francuzów.

Ponieważ zaś żywię szczery podziw dla ich wielkiej kultury i dla klarownej logiki francuszczyzny, przeto nie wódź mnie na pokuszenie, ojców moich Dobry Boże, iżbym miał pomieszać obiektywne fakty z subiektywnymi ludzkimi opiniami, od których sam nie jestem wolny.

 

Powstańcze fakty

Warszawska Wola już konała, pokryta dziesiątkami tysięcy ciał rozstrzelanych lub żywcem spalonych, bronił się jeszcze pałacyk Michla, gdy Paryż gotował się do swego powstania. Trzy wielkie centrale związkowe, w tym komunistyczna CGT, organizowały demonstracje. Francuscy policjanci, dotychczas zbrojne ramię kolaboracyjnego rządu Vichy, zaczynali się wahać – do Paryża zbliżała się już kolumna amerykańskich wojsk pancernych. Ulicami miasta przejeżdżały od czasu do czasu w demonstracji siły pojedyncze czołgi niemieckie. 20-tysięczny garnizon miał w swym wyposażeniu ponad 60 czołgów, w tym 20 potężnych tygrysów i panter.

9 sierpnia przybywa wierny generał Hitlera, wcześniejszy zdobywca Sewastopola, Dietrich von Choltitz z nominacją na komendanta Wielkiego Paryża. 18 sierpnia dowódca paryskiego okręgu ruchu oporu pułkownik Rol-Tanguy (odpowiednik naszego pułkownika „Montera”) każe rozlepić na ulicach krótką odezwę generała de Gaulle’a z Londynu – apel mobilizujący paryżan do powstania. Jednocześnie rozrzucane są ulotki przepraszające mieszkańców miasta za pewne zakłócenia w ich życiu codziennym („géner les habitudes de la population”), spowodowane działalnością powstańców. To nie kpiny, w gablocie muzeum czytałem tę ulotkę, jak również inną, wzywającą do podpiłowywania pni drzew na głównych ulicach wielkiego miasta w nadziei na powstrzymanie czołgów przeciwnika.

Między 19 a 21 rozpoczynają się działania powstańcze. Paryscy junacy nie mają broni, jednak ciosami pięści („avec coups de mains”) torują sobie drogę do arsenałów i wychodzą z nich już uzbrojeni (czytaj, jak się walczy, Powstańcze Warszawski!). Paryż pokrywa się siecią barykad, niektóre z nich przyozdobione portretami Hitlera, Himmlera, Göringa, w nadziei (to są słowa z ówczesnych źródeł paryskich), iż zdezorientowani Niemcy nie będą strzelać do swych przywódców. A Niemcy rzadko strzelają, choć w pierwszym starciu tracą, według komunikatu Ruchu Oporu, dwóch zabitych, dwóch rannych i trzech jeńców. W tejże utarczce pada trzech rannych Francuzów, a następnego dnia jeden pomyłkowo zastrzelony gazeciarz. 19 sierpnia von Choltitz otrzymuje rozkaz Hitlera, aby bronić Paryża do ostatniej kropli krwi, a po stłumieniu powstania wysadzić mosty na Sekwanie i zrównać miasto z ziemią. W Warszawie kona już Starówka, gdy 24 i 25 sierpnia w Paryżu wybucha prawdziwa strzelanina i padają trupy, na przedmieściach zaś stają dywizje amerykańskie i szybko podciągnięta na front jedyna dywizja pancerna Wolnych Francuzów, dowodzona przez generała o nieposzlakowanej opinii i skomplikowanym nazwisku: Jean-Philippe de Hauteclocque Leclerc. Wolnym Francuzom pozwolono zdobyć Paryż.

Generał von Choltitz decyduje wówczas, iż własne życie warte jest więcej niż obrona Paryża. Wraz z całym swym sztabem daje się aresztować oddziałowi powstańców i doprowadzić na dworzec kolejowy Montparnasse, gdzie ma już swą kwaterę generał Leclerc. Po południu 25 sierpnia podpisuje jeden akt kapitulacji i aż dwadzieścia rozkazów zaprzestania ognia dla każdej ze swych dwudziestu jednostek, w tym oddziałów SS. Następnego dnia Hitler degraduje generała i skazuje go zaocznie na karę śmierci. Powstanie kończy się sukcesem, generał de Gaulle przybywa na plac Gwiazdy (dziś noszący jego imię) i spod Łuku Triumfalnego prowadzi pochód zwycięstwa. Paryżanie, a zwłaszcza paryżanki, płaczą ze szczęścia. Zachowały się zdjęcia.

Ale ile było ofiar?

 

Opinie

– No, tego to ci nikt nie powie, bo chciałbyś poznać jedną z najściślej strzeżonych tajemnic państwowych – mówi pół żartem, pół serio młoda Polka, dobrze osadzona w realiach francuskich. – Przecież to powstanie było wspaniałą inscenizacją.

Chodziło jakoby o to, aby z jak największym efektem i najmniejszymi stratami – zginęło kilkadziesiąt do kilkuset osób – osiągnąć sukces, który podbudowałby morale Francuzów, nadwątlone po haniebnie przegranej wojnie 1940 roku, gdy to Francuzi oddali Niemcom do niewoli w ciągu pięciu tygodni jeden milion sześćset tysięcy jeńców, oraz po kpinach z ich waleczności. Jeden z generałów niemieckich szydził, iż Francuzi są niezwykle trudnym przeciwnikiem: tak prędko uciekają, iż czołgami nie można ich dogonić.

Ja jednak nie wierzę w sugestię, iż tylko prezydent republiki zna prawdziwą liczbę ofiar powstania paryskiego, rozpoczynam więc poszukiwania. Najpierw czytam kopie ulotek i komunikatów z dni powstania, którymi w połowie sierpnia oblepione było centrum Paryża. Potem idę dalej.

W Muzeum Jean Moulin, na zapleczu dworca Montparnasse, wyczytuję, iż był okrągły tysiąc ofiar, jednak w dalszym ciągu tekstu widzę kwalifikator „pendant la guerre”, czyli w ciągu wojny. A więc nie to. Zwracam się do mężczyzny dozorującego wystawę powstańczą. Ten strzela oczami na boki, starając się mnie zbyć, wreszcie siada ze zwieszoną głową: nie wolno mi objaśniać, mówi, ja jestem do pilnowania, niech pan idzie do dyrekcji. Na spotkanie w dyrekcji trzeba umówić się przez telefon, mam szczęście, trafiam na miłą rozmówczynię (nazwisko do wiadomości redakcji) w dziale poszukiwań i dokumentacji. Nie zna liczby (pracownik dokumentalista w muzeum powstania nie zna liczby ofiar tegoż powstania?), mówi, abym zadzwonił za godzinę. W godzinę później mówi mi: „il n’y a aucun chiffre éxacte” (nie ma dokładnej liczby), przyjmujemy, że było około 900 ofiar, ale może pan zgłosi się do Muzeum Ruchu Oporu, może oni coś wiedzą. Owo muzeum jest poza Paryżem, nie będę ścigał fantomów, tym bardziej że młoda Polka ściąga dla mnie fachowy artykuł, mówiący o około 500 bojownikach zabitych i około tysiącu rannych. Do końca jednak nie wiadomo, czy chodzi o samo tylko interesujące mnie powstanie, czy też o kompilację również późniejszych strat powstałych w wyniku bombardowań przedmieść wyzwolonego Paryża przez Luftwaffe w dniach następnych. Cierpienia każdej ze skrzywdzonych francuskich matek i żon były jednakie z cierpieniami Polek z tego okresu, lecz po co rozdymać liczby i fakty, żerując na ludzkim cierpieniu?

 

Fakty

Przez cały tydzień powstania wychodzą niezakłóconym rytmem dzienniki paryskie. Oto niektóre tytuły z pierwszych stron.”Libération”, 22.08.1944: „Paryż zrywa okowy”. „Combat”, 24.08: „Paryż dziś walczy po to, by Francja jutro mogła przemówić pełnym głosem”. „Libération”, 26.08: „Świat cały wita wyzwolenie Paryża”. „L’Humanité”, 27.08: „Kraj odzyskuje swe miejsce pośród wielkich mocarstw dzięki bohaterstwu ludu francuskiego”.

 

Opinie

I chyba o to właśnie chodziło przywódcom Wolnych Francuzów, dotychczas lekceważonym niemiłosiernie zarówno przez sprzymierzonych, jak i przez część własnego narodu. Przecież w lądowaniu w Normandii uczestniczyło zaledwie 72 Francuzów, bo generałowie Eisenhower i Montgomery podobno zapomnieli zawiadomić generała de Gaulle’a o terminie ściśle tajnej operacji. Myślę, że jest to okrutny żart, natomiast prawdą jest, iż pierwsza jednostka Wolnych Francuzów – dywizja pancerna Leclerca – wylądowała we Francji dopiero 1 sierpnia 1944 roku, czyli w ponad siedem tygodni po lądowaniu anglosaskich aliantów. Według wielojęzycznej publikacji Jeana Charlesa Volkmanna, professeur agrégé d’histoire, pt. „Spojrzenie chronologiczne na historię Francji”, właśnie tej dywizji, na usilne nalegania de Gaulle’a i za zgodą amerykańskich generałów Eisenhowera i Bradleya, pozwolono wkroczyć pierwszej do bardzo niechętnie bronionego przez Niemców Paryża.

Następnego dnia de Gaulle – wcześniej wyśmiewany w dziennikach paryskich jako piesek salonowy Anglosasów, obecnie jednak reprezentujący stronę zwycięską – prowadził paradę, a paryżanki – rozpłomienione miłością francuską – wskakiwały na czołgi i podawały usta. I tu zaczyna się kolejny problem. Przez cztery lata haniebnej współpracy rządu Vichy z hitlerowcami dowództwo Ruchu Oporu miało poważne kłopoty z koniunkturalnym prostytuowaniem się wielu paryżanek z oficerami niemieckimi. Zachowały się zdjęcia golenia „na łysą pałę” kobiet na ulicach Paryża przez ludowy wymiar sprawiedliwości. Lecz sprawiedliwość ludowa zaczęła działać dopiero wtedy, gdy było to już bezpieczne. Przez cztery lata nie działała.

I tu dochodzimy do kolejnego bólu sumienia Francuzów, który odbija się czkawką do dziś: do roli francuskiej policji. W Polsce działania granatowej policji były nadzorowane przez SS lub gestapo, ponieważ Niemcy nie mieli za grosz zaufania do Polaków. We Francji mieli. Pomoc w ludobójstwie na francuskiej ludności żydowskiej była dziełem francuskich policjantów, którzy dostarczali przypisane liczby Żydów do pociągów idących z Paryża na wschód. W czasie pobytu w Paryżu dwukrotnie przejeżdżałem przez przedmieście Drancy, gdzie mieścił się obóz koncentracyjny dla dzieci żydowskich. Ich rodziców policja już wysłała na śmierć, one czekały na swą kolej. W dzielnicy Montmartre, w której mieszkałem, stoi budynek Collége Roland Dorgélés, gimnazjum dla chłopców, a na jego ścianie wisi dziś skromna tablica głosząca, iż siedmiuset uczniów tej szkoły z 18. dzielnicy Paryża wysłały na śmierć reżim hitlerowski i rząd Vichy. Lecz to nie reżim hitlerowski, to francuska policja wygarniała z mieszkań 18. dzielnicy rodziny żydowskie wraz z dziećmi – prosto na śmierć. Tablicę wmurowano w 2003 roku. Przez poprzednie 60 lat sumienie nie bolało?

Mają i Polacy grzechy na sumieniu – nie darmo prezydent Wałęsa w Izraelu, a prezydent Kwaśniewski w Jedwabnem przepraszali w imieniu polskiego narodu. Lecz przepraszali za zbrodnie popełnione na Żydach przez indywidualnych Polaków, nie za zbrodnie systemowe, jakich dopuścili się na Żydach Francuzi. Tu tkwi różnica. Poza tym u nas kolaboracja z gestapo kończyła się zwykle wyrokiem sądu Państwa Podziemnego i kulką w łeb. Inaczej było w Paryżu. Tam najpierw poczucie śmieszności, potem winy, w połączeniu z utratą pierwszorzędnej roli mocarstwowej w świecie doprowadziły do niezwykłej drażliwości i karykaturalnego egocentryzmu Francuzów, przynajmniej tych „z górnej półki”. Nie próbujcie nigdy powiedzieć dygnitarzowi francuskiemu, iż w czasie, gdy paryżanie rozgrywali swe powstanie, w szeregach aliantów walczyło kilkakrotnie więcej Polaków niż Francuzów! Obrazi się śmiertelnie i nie uwierzy.

Przy Polach Elizejskich stoi pomnik generała de Gaulle’a, zamaszyście kroczącego w przyszłość. Na pomniku napis, którego kluczowe zdanie przytaczam w polskim tłumaczeniu: „Istnieje ścisły związek (…) między wielkością Francji a wolnością świata”.

Słoń a sprawa polska to małe piwo w porównaniu ze „słoniem i sprawą Francji”. Wyposażeni w znajomość kłopotliwych dla Francji faktów, bądźmy wyrozumiali, gdy następny francuski ignorant zrewolucjonizuje historię Polski lub gdy następny Napoleonida znacznie mniejszego niż de Gaulle formatu zechce się publicznie wypowiadać, stawiając Polskę do kąta.-

JERZY JASTRZĘBOWSKI