Gdy 30 czerwca, jak co roku, w Warszawie odbywać się będzie uroczysty apel przed pomnikiem dowódcy Armii Krajowej, gen. Stefana Roweckiego-Grota, warto będzie wspomnieć skromną osobę jego łączniczki Elżbiety Prądzyńskiej-Zboińskiej, towarzyszącej mu od listopada 1939 roku do ostatniego dnia działalności „Grota” jako komendanta AK.
Elżbieta Prądzyńska-Zboińska zmarła 26 listopada 2004 roku. Miała 89 lat. Odznaczona za życia dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Polonia Restituta, miała godny jej randze majora Wojska Polskiego pogrzeb na cmentarzu Powązkowskim (d. Wojskowym) w asyście kapelana i plutonu żołnierzy. Zaden z poważnych dzienników w Polsce nie zamieścił jednak wspomnienia o niej. Na podstawie rozmowy z nią samą oraz rozmów z jej rodziną i jednym z polskich historyków, mam zaszczyt naprawić to przeoczenie.
W czerwcu 2003 r., w sześćdziesiątą rocznicę aresztowania przez gestapo generała Roweckiego, odwiedziłem Elżbietę w domu opieki w Jabłonnej pod Warszawą. Maleńka i krucha, niczym filigran z chińskiej porcelany, nosiła znamiona dawnej dziewczęcej urody, zaś umysł i pamięć miała całkiem sprawne. Mówiła o zdarzeniach fatalnego poranka 30 czerwca 1943 roku, jakby miały miejsce bardzo niedawno.
Spotkała się ze swym dowódcą na rogu ulic Niemcewicza i Grójeckiej. Generał wysiadł z tramwaju jadącego z Powiśla. Był – jak zwykle – bez obstawy. Razem przeszli krótki odcinek ulicy Grójeckiej do placu Narutowicza. Na tym placu obecnie jest pętla tramwajowa, ale wówczas, mówiła Elżbieta, był tam typowy warszawski bazar ze straganami i przekupkami. Wtopili się w tłum. Generał przyjął od niej paczkę lub kopertę z pieniędzmi.
„Pożegnaliśmy się na środku placu – wspominała – on raz jeszcze odwrócił się, pomachał mi ręką i uśmieichnął się do mnie.”
W tym momencie – 60 lat póżniej – rozpłakała się. Generał odszedł na spotkanie swego losu w kierunku ul. Spiskiej, dokładny zaś opis wydarzeń owego dnia czytelnicy znajdą w relacjach historyków. Mnie jednak nie o dokładność opisu chodziło, lecz o ładunek uczuciowy, którym przpełnione było opowiadanie Eli, czującej coś znacznie głębszego niż sympatię do swego generała.
Zafascynowany uczuciem promieniującym z bardzo już wiekowej, a wciąż dziwnie młodzieńczej osoby, zadawałem kolejne pytania, wreszcie – niedyskretnie! – spytałem o męża, przebywającego wówczas w niemieckim obozie jenieckim. Jej oczy rozbłysły, lecz inaczej. Był inżynierem, zmobilizowanym do wojska w stopniu porucznika. Przetrzymywano go w oflagu gdzieś niezbyt daleko od Warszawy, bowiem jesienią 1939 roku Elżbieta udała się tam z matką w odwiedziny. Dostały się do obozu bez trudu, zaś przed widzeniem z mężem Elżbieta rozmawiała z polskim właścicielem zakładu krawieckiego, położonego na skraju obozu, z niestrzeżonym przez Niemców wyjściem na świat. „Krawiec zaproponował mi, abym przyprowadziła męża, który po chwili wyjdzie na zewnątrz w cywilnym już ubraniu. Pełna podniecenia, pobiegłam do niego z tą propozycją, a on na to: „Ależ to może być niebezpieczne!”. I nie wiedział biedak – powiedziała mi
Elżbieta – iż w tym momencie przestał być moim mężczyzną”.
Rozwiodła się z nim po wojnie.
Po co o tym piszę? Pragnę złożyć hołd Elżbiecie, którą niewielu już pamięta, zaś w zaprzyjażnionej redakcji dziennika Rzeczpospolita po jej śmierci uznano, że jeśli niewielu pamięta, to i przypomniać nie warto. Oprócz jej postaci, pragnę także przypomnieć starą prawdę: okoliczności losu sprawiają, że piękne kobiety biorą sobie za partnerów rozmaitych panów, jednak kochać wolą mężczyzn dzielnych.
Jerzy Jastrzębowski