Dziennik podróży do „niższej Kamczatki”
Brygadier Kopeć
JERZY JASTRZĘBOWSKI
Pamiętam, gdy stary Władysław Kopeć wchodził do salonu, nawet panie podnosiły się z miejsc. Majestat bił od dwumetrowej postaci, od policzków ściętych wołyńsko-białoruskim mrozem. Gdy później w szkole słuchałem o „żubrach litewskich”, w wyobraźni zamiast Sapiehów i Radziwiłłów – jawił się stary Kopeć.
Do rewolucji był administratorem wołyńskich dóbr Kossaków w Niższej Pohoryle i Skowrodkach. Rewolucyjne perypetie Władysława i Marii Kopciów, z córeczką Renią i maleńkim Władeczkiem, opisała Zofia Kossak-Szczucka w „Pożodze”.
Maleńki Władeczek dorósł ojca tuż przed drugą wojną, gdy został inżynierem i moim ojcem chrzestnym. Pieszczotliwie i przekornie, nazywano go Żuczkiem z racji olbrzymiego wzrostu i łagodnego serca. Jego akowskie pseudo – „Żortajewski” – pobrzmiewało echami białoruskich borów i pieśni powstańczych 1863 roku.
Według legendy, ród Kopciów wywodził się od twerskiego bojara, który schronił się w Rzeczypospolitej przed kaźnią Iwana Srogiego. Bojar otrzymał klejnot szlachecki i dobra na Białorusi – w ówczesnej Litwie. Za ostatniego Jagiellona ród Kopciów był już rozgałęziony i wpływowy. Podupadł po wojnach moskiewskich siedemnastego wieku.
Tyle legenda, zaś powtarzając ją, Kopciowie uśmiechali się pobłażliwie.
Wykłady Mickiewicza
Gdy w latach osiemdziesiątych młodszy Władysław Kopeć (miał wówczas blisko 70 lat) umierał w Poznaniu, pozostawiając trzy dorodne córki, lecz żadnego męskiego potomka, pani Stefania Kopciowa poprosiła mnie o przejrzenie archiwum rodzinnego po mężu. Obok starych fotografii i srebrnych monet, znalazłem prawdziwy skarb: pierwodruk sprzed 150 lat „Dziennika podróży” Józefa Kopcia. Przepisałem go odręcznie w ciągu dwóch nocy. Domyślałem się, że jeśli Biblioteka Narodowa miała egzemplarz, to prawdopodobnie wśród prohibitów.
Historycy doby rozbiorowej wybaczą mi zauroczenie małą książeczką, znaną wśród niewielu, poza specjalistami tego okresu. Nie dla nich piszę ten tekst. Pierwszym zauroczonym był wszak Adam Mickiewicz, który wspomnieniom swego rodaka poświęcił dwa pełne wykłady na College de France w maju 1842 roku. Gdyby można było sobie wyobrazić – a nie można – połączenie postaci Robinsona Crusoe, Waleriana Łukasińskiego, Jana Skrzetuskiego i Bronisława Piłsudskiego (na Sachalinie), otrzymalibyśmy postać Józefa Kopcia. Kim był?
Zawód – wojskowy
„Urodziłem się w roku 1762 (…) w litewskiej prowincyi, powiecie pińskim. Ojciec mój (…) miał w tejże prowincyi majątek mierny od pradziadów, wychowywał mnie w domu, ucząc tylko języka narodowego, łaciny i jeometryi.”
A więc: indygenat szlachecki w kowanej skrzyni, lecz żupan płócienny i szabla na parcianych rapciach. Z takich rodzili się najwybitniejsi żołnierze, jako że najlepszy ziemniak – z piachu. Żołnierzem został Kopeć w wieku chłopięcym: „Gdy kończyłem szesnaście lat, oddany byłem do wojska kawaleryi narodowej za prostego żołnierza, pod komendę Jerzego Kołłątaja (…)”.
Dla ubogiego szlacheckiego syna mozolna to była kariera: „A tak idąc stopniami od gimejny (szeregowca – J. J.), unteroficera, towarzysza, namiestnika-chorążego, podporucznika, porucznika, majora, wice-brygadyera, brygadyera, przez lat dwadzieścia służąc, z trudnością dostępowałem stopnia dla tego, że majątek był szczupły, a rangi podług zwyczaju w tamtych czasach w Polsce były kupowane (…).”
W czasie wojny polsko-rosyjskiej 1792 roku Kopeć był już starszym oficerem. Rozgoryczony kunktatorstwem naczelnego dowództwa pod księciem Józefem Poniatowskim, wypominał: „Gdzie pozycja była dobra, z tamtąd rejterować kazano, gdzie przeciwnie, tam bić się byliśmy przymuszeni (…) Nastąpiło armistycyum, sejm targowicki, zabór kraju i kilkanaście tysięcy dobornego żołnierza z krajem razem poszło w niewolę moskiewską, którzy później muszą przysięgać i wnijść w służbę imperatorowej Katarzyny (…) Byłem i ja zabrany z brygadą drugą litewską, w randze majora.”
Ważny fakt Kopeć podnosi: został zabrany z Polski jako carski poddany z terenów pierwszego zaboru, toteż po przejściu na polską stronę mógł być osądzony przez carski sąd jako buntownik i zdrajca.
Buntownik
Okazją do przejścia stało się powstanie narodowe 1794 roku, znane nam dzisiaj jako kościuszkowskie. Wieść o nim z opóźnieniem dotarła pod Kijów, do litewskiej brygady, której Kopeć był wówczas faktycznym, choć nie formalnym, dowódcą. Krewki Litwin nie zastanawiał się: „…z brygadą poszedłem więc sto mil (ponad 700 kilometrów – J. J.), na przebój z Kijowa krajem już zabranym i w koło opasanym przez obce wojska. Za mną (…) ruszył z brygadą jenerał Wyżkowski, porzuciwszy też swojego szefa (…) Z głębokiej Ukrainy szło za mną traktem od trzech tysięcy kawaleryi, którzy też poporzucali komendantów swoich, a o których ja nie wiedziałem”.
Brygada Kopcia doszła – wprost pod Maciejowice. 10 października 1794 roku rozegrała się bitwa: „Prawe skrzydło najprzód złamane zostało, gdzie zabrany jenerał Sierakowski, Kamiński i Kniaziewicz (…) Poszedłem na przebój, ale spotkany od świeżej kawaleryi, pobity i cztery razy raniony, razem z Kościuszką zostałem wzięty.”
Odartego z munduru i butów, ciężko rannego jeńca rosyjscy żołnierze przykryli pod wieczór parującymi jeszcze skórami ze świeżo zarżniętego bydła, by nie zamarzł w czasie nocnego przymrozku. „Był wówczas komendantem nad niewolnikami jenerał Chruszczow (…)”
Kościuszkę i Juliana Niemcewicza Chruszczow odesłał do Petersburga. Innych jeńców-oficerów – do Kijowa, gdzie generałowie Sierakowski, Kniaziewicz i Kamiński „zostali wolnymi jako jeńcy z pozostałej Polski, a mnie przywłaszczyli za poddanego jako wyszłego z ich kraju z wojskiem buntownika (…). Już nie miałem żadnego towarzystwa; ani też warta chciała do mnie gadać ani odpowiadać”.
Po sześciu dniach lizania ran w kijowskim więzieniu przyszedł rozkaz przewiezienia brygadiera – ten stopień nadał mu Kościuszko w przeddzień fatalnej bitwy – do Smoleńska.
Reportażysta
Tu rozpoczyna się właściwa opowieść brygadiera, opowieść, która stawia go – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – w czołówce reportażystów ówczesnej Europy.
Na początek, pyszny opis środka lokomocji, z którym przyjdzie mu zżyć się przez następne dwa lata. Kibitka, przez Rosjan zwana „czornyj woron” (czarny kruk), „miała model kufra, obita w koło czarnymi skórami, a w środku żelazną blachą, z boku tylko okienko dla podania wody lub jedzenia, w spodzie druga dziura do spadu. Ten kufer był bez żadnego siedzenia, ani jeszcze byłem z ran nie wyleczony, dawano mnie wór ze słomą (…)”.
Według mojej wiedzy (historycy zechcą mnie poprawić), jest to pierwszy tak dokładny opis środka transportu, którym przez pokolenia wybitniejsi przedstawiciele podbitego narodu, a również niektórzy Rosjanie, podróżowali na wschód. Pomniejszych – pędzono pieszo.
„Na zmianie poczt wszędy się lud zbierał dla ciekawości, coby to było zamkniętem w tym kufrze, ile że dwóch zbrojnych na wierzchołku kibitki siedziało. Szóstego dnia posłyszałem turkot bruku, był to Smoleńsk.”
Następne trzy miesiące nasz brygadier spędził jako aresztant specjalnego nadzoru („włożony był na mnie tytuł aresztanta sekretnego z numerem tylko, bez imienia”) w twierdzy, którą dzisiaj kusiłoby nazwać lochami NKWD. Lecz twórca rosyjskiej policji politycznej, Aleksander hrabia von Benckendorff, miał w owym czasie dopiero 11 lat, więc nie były to lochy ochrany. Była to gubernialna komendantura żandarmerii wojskowej.
Grudzień w Smoleńsku bywa przeraźliwie mroźny. „Zimno było do niewytrzymania (…) Drzewa kazałem mojej warcie po trzy kawałki wkładać w piec; jak się nagrzało kilka cegieł, wchodziłem w piec, aby się ogrzać. Zachorowałem w końcu tak śmiertelnie, że nie obiecywałem sobie życia dla zimna, głodu i nędzy (…) Doktór już zadecydował, że żyć nie mogę…”
Przeżył. Co więcej, przeżył przesłuchania, w trakcie których oficerowie śledczy próbowali skłonić go do przyznania się do zasadniczego dla nich faktu: czy jako oficer składał był przysięgę na wierność carycy Katarzynie? Przyznanie wystarczyłoby do skazania go na śmierć: „ja tylko prawie jeden z rodzaju więźniów dystyngowałem się jako ten, który zbuntowałem wojska i wyszedłem na ich czele i biłem się z Moskalami, skąd za mną inne regimenta ruszyły.”
Kopeć wiedział, że może uratować życie jedynie uporczywym zaprzeczaniem głównemu zarzutowi. „Szczęściem mojem było, żem był ostrzeżonym od kapitana Mało-Rosyana (Ukraińca – J. J.), która mnie wiózł z Kijowa do Smoleńska; nauczył mnie, aby zawsze jednego słowa i eksplikacyi trzymać się i mimo zbijania i strachów zawsze trzymać się jednego.” Skąd my to znamy?
Uparty Litwin uratował życie podwójnie: z choroby (prawdopodobnie było to ciężkie zapalenie płuc) i z kaźni carskiej.
„W czwartym miesiącu mego pobytu w Smoleńsku przyszedł rozkaz Katarzyny, aby wszystkich jeńców Polaków rozwieść na różne miejsca, dla mnie zaś ukaz oddzielny, żeby imię moje odjąć, dać tylko numer więzienny (…) i pod tytułem bezimiennego posłać do niższej Kamczatki.” Więźnia o wyroku jednak nie powiadomiono. Wsadzono go po prostu do kolejnej kibitki.
Od momentu uwięzienia Kopeć dostawał ze skarbu carskiego trzydzieści kopiejek „gaży niewolniczej” dziennie, za które straż kupowała mu (a pewnie i sobie) żywność, opał i lekarstwa. Przekupiony kilkunastoma kopiejkami, stary żołnierz szepnął mu, iż delegację mają do Irkucka.
Podróżnik
Ze Smoleńska jechali na wschód – przez Moskwę, Kazań, Tobolsk. Forsowna to była podróż.
„Od Smoleńska do Irkucka trzech żołnierzy z mojej straży zginęło, nogi albo ręce połamali, spadając z wierzchołka kibitki. Gdy pijani i nieuważni z gór lecieli, zdarzało się to często (…) kibitka się wywraca i konie wleką po ćwierć mili, a ja zamknięty tłukę się jak śledź w beczce, lecz że byłem owinięty worem, sieczką i słomą, to mnie ratowało.”
W europejskiej części Rosji dowódca konwoju przestrzegał ostrych środków bezpieczeństwa. „W Kazaniu, gdym stanął na kilkudniowym spoczynku (…) pierwszego dnia nie opatrzyli się, że moje okno z drugiego piętra było na ulicę; warta moja tego nie uważała, a ja wolno patrząc, postrzegłem kilku Polaków oficerów znajomych i rozmawiałem z nimi i zainformowałem się o wielu rzeczach. Lecz na nieszczęście moje gdy dostrzeżono, kazano natychmiast okno na głucho zabić i powróciłem do mojej dawnej sytuacji.”
Za Uralem środki ostrożności zelżały, bo też nie było już dokąd uciekać. „Na tejże drodze napotkałem po kilka set ludzi obojej płci na zsyłkę pędzonych (…) przy bardzo małej straży (…). Uciec tam żaden nie może, gdyż nigdzie nie masz pobocznych koloniji; prócz na jednej chyba drodze, która przez Piotra Wielkiego temi dzikimi i ciemnemi lasami robiona do Irkucka. Te kolonije osadzone tylko dla samej poczty; gdyby zaś który chciał z niewolników w bok gdzie się schronić do lasów, zostanie od zwierząt zjedzony.”
W czasie ponadpięciomiesięcznej podróży z Kazania do centrum Syberii Kopeć napotkał istną wieżę Babel ofiar caratu. Poza Rosjanami, zsyłanymi „na osiedlenie”, jedna nacja wyróżniała się liczbą: „W tejże podróży napotkałem do dwóch tysięcy Polaków, którzy byli pędzeni ku Czarnemu morzu na okręta”. W innym miejscu: „Na tej samej drodze, po różnych kolonijach i pocztach znajdowaliśmy bardzo wielu Polaków, którzy jeszcze od barskiej konfederacji pozostawali i już z nich wielkie kolonije rozmnożyły się”. I dalej: „Na drodze blisko Irkucka wiele bardzo przejeżdżałem kolonij, w których znajdowałem Polaków, Prusaków, Szwedów. Ci ludzie zabrani byli w dawniejszej wojnie (…) i nie zostali uwolnieni, gdyż podali ich za zmarłych (…).”
Nie przytaczam tu przepysznych opisów etnograficznych, którymi brygadier wypełnia wiele stron swego „Dziennika podróży”, zwłaszcza na odcinku między Kazaniem i Tobolskiem. Opisuje cechy fizyczne i obyczaje codzienne, weselne, łowieckie, jakimi odznaczają się „Tatary, Czerkassy, Wodziaki, Syryanie, Mogołowie, Czeremisy, Czuwasze i Ostjaki”.
Czytelnik spyta, skąd takie opisy, skoro autor trzymany był pod strażą? Jest na to pytanie zaskakująco prosta odpowiedź, którą zachowam na później, by nie rozrywać toku narracji.
Pięćset wiorst przed Irkuckiem dodano do konwoju pięciu innych Polaków: przeora klasztoru dominikanów w Rakowie, dwóch pułkowników wojska polskiego i dwóch szlachciców z oszmiańskiego zaścianka. Tej samej nocy, według Kopcia, dowódca konwoju sfingował kradzież swej kasy służbowej. „Gdy już dzień nastał, (…) wstaje, porywa się nasz oficer, zżyma się, szuka przy łóżku i powiada, że pulares mu został ukradziony, w którym były nas wszystkich pieniądze, jakie tylko kto miał, ponieważ niewolnikowi nie wolno ich mieć; pieniędzy skarbowych też miał bardzo wiele (…). Sam przecież się okradł, wyszedł w nocy i podłożył pod kamień blisko przewozu (…) o czem się później dowiedziałem. Sprowadza niższy sąd do naszej kwatery, każe siebie rewidować, nas wszystkich i rzeczy nasze. Sąd nic nie znalazł, tylko księdzu przeorowi jeden z tych Ichmościów ukradł zegarek”.
Kurier pocztowy przywiózł z kwatery gubernatorskiej lub z dowództwa okręgu (Kopeć tego nie podaje) dodatkowe pieniądze wraz z surowym rozkazem, aby przyśpieszyć podróż. Było późne lato 1795 roku, gdy konwój stanął u bram Irkucka.
Z karawaną kupiecką
Traktowanie więźnia uległo znacznej poprawie.
Po raz drugi w swej odysei (za pierwszym razem był to „kapitan Mało-Rosyan”, który prawdopodobnie uratował Kopciowi życie, wioząc go na przesłuchania do Smoleńska) napotkał nasz podróżnik wysokich rangą Rosjan, którzy chętnie rozmawiali z nim po polsku. Polska leżała wprawdzie pokonana i rozszarpywana przez obce zabory, lecz na krańcach Imperium kołatały się resztki dawnej fascynacji polską kulturą. Warto przypomnieć, że sto dziesięć lat przed opisywanymi tu wypadkami przyrodnia siostra późniejszego cara Piotra, regentka Zofia, wprowadziła polszczyznę na Kreml jako oficjalny język dyplomacji moskiewskiej; że nawet za cara Piotra, w 1697 roku, poseł rosyjski w Wiedniu, Borys Szeremietiew, prowadził negocjacje na dworze Habsburgów wyłącznie po polsku. Ale to dygresja. Jesteśmy wciąż w Irkucku, późnym latem 1795 roku.
Brygadiera osadzono w wygodnym domu miejscowego kupca i po raz pierwszy zaczęto mu oddawać honory należne jego randze. „Komendant miasta, bardzo ludzki człowiek, przysłał mi jeść z swojego stołu. Nie było sztućców, tylko sama łyżka, gdyż niewolnikowi nie daje się noża nigdy. Nazajutrz odwiedził mnie tameczny doktór, człowiek bardzo uczciwy (…), ponadawał mi bardzo wiele różnych lekarstw, ostrzegając, abym to menażował (oszczędnie używał – J. J.), bo już tam dalej ani doktora, ani lekarstwa nie znają.”
W ten pośredni sposób Kopeć dowiedział się, iż Irkuck nie był celem jego podróży. Po kilku dniach komendant miasta – ku zdziwieniu brygadiera – przyszedł, by pożegnać się z nim osobiście i włożyć do kibitki grube futro jelenie. Kopeć jechał w krainę, w której mrozy zaczynają się już we wrześniu.
Istotnie: „W Jakucku takie jest zimno jak w żadnej części Syberii (…) W Jakucku przebyłem część zimy do wiosny”. Następują opisy życia i obyczaju Buriatów oraz Jakutów, później również Tunguzów, opisy przypadkowych spotkań z kolejnymi polskimi zesłańcami. Trwały intensywne przygotowania do wyprawy przez dziką krainę, rozciągającą się od rzeki Leny do Morza Ochockiego. Brygadier przyzwyczaił się już do skali podróży syberyjskich, notując z ulgą, iż „od Jakucka do Ochocka liczą niecałe trzy tysiące wiorst”. Czyli tylko trzy tysiące kilometrów w terenie, gdzie już kibitki nie jeździły, bo dróg nie było żadnych.
Miał jechać z karawaną kupiecką w cztery tysiące koni. Na Syberii wszystko jest ogromnych rozmiarów.
„Kupcy posłani z Irkucka przybyli z (…) towarami rzeką Leną, do Jakucka (…) bydło było za bezcen, kupują i rżną, mięso wędzą, a w skóry mokre bydlęce obszywają swoje towary. (…) Godzą Jakutów z kilku tysiącami koni, na każdego konia zawieszają wagi po cztery kamienie z każdej strony (…), biorą żywność trzymiesięczną. Jakuci mają zaś żywność dla siebie, (…) wory skórzane nalane mlekiem, z którego potem masło robi się. Mają też mięsa bydlęce wędzone, a kiedy tego zabraknie, jedzą i konie.”
Pod koniec XVIII wieku był to dla Europejczyka teren dziewiczy. Opisy drogi przechodzą pojęcie dzisiejszych podróżnych: „Drogi żadnej, tylko strasznemi górami i wąwozami (…). Są jeszcze znaki po kościach końskich (…), gdyż konie padają po drodze, część od niedźwiedzi zjedzona. (…) Przechodząc najwyższe góry, są tak wąskie miejsca, że ledwo człowiek pieszo i po jednym koniu może przeprowadzić, a z obu stron straszne przepaście, gdzie mieliśmy kilka przypadków, że po kilkanaście koni z ludźmi zginęło.”
W tej podróży brygadier po raz kolejny zetknął się z fatalnym typem urzędnika carskiego. Warto tu zauważyć, że Kopeć nigdzie nie składa winy za swoje nieszczęścia na naród rosyjski. Odwrotnie: podkreśla, jak często Rosjanie przychodzili mu osobiście z pomocą i życzliwością. Irkucki doktor, prócz lekarstw, dał mu po kryjomu w podarunku do kibitki „wór wielki skórzany, mocno zawiązany, zalecając abym te ziółka zażywał codziennie, wiele chcę. W drodze gdym rozpakował, znalazłem w miejsce ziółek kilka funtów kawy tartej surowej i głowę dużą cukru”. Kawa i cukier w środku Syberii dwieście lat temu były rarytasem, lecz Rosjanie i państwo rosyjskie to były dwie różne sprawy.
Czterdzieści lat po wyprawie brygadiera Kopcia Adolphe markiz de Custine – bystry obserwator, podróżujący po Rosji nie kibitką, lecz karetą – notował: „W głębi duszy ludu rosyjskiego nieuniknionych spustoszeń dokonała arbitralna władza, posunięta do najdalszych konsekwencji. (…) Deportuje się masowo całe wioski i powiaty, (…). Dzięki piekielnej kombinacji niewolnictwa z brakiem stałości i przyzwyczajenia, poddany jest w ruchu, nie będąc wolnym. (…) W Rosji historia jest moralną własnością państwa, tak jak ludzie i ziemia są jego własnością materialną. (…) Chłop, narażony na te huragany z woli najwyższej władzy, nie kocha już swojej chaty.”
Z perspektywy historii wiemy to dzisiaj, zaś brygadier Kopeć instynktownie czuł, iż państwo rosyjskie to nie wspólna kultura lub język, nie terytorium-ojcowizna, lecz car i jego urzędnicy. Bywali wśród nich urzędnicy spod ciemnej gwiazdy. Książę Myszyński, „naznaczony na komendanta” do Ochocka podróżował w wielkiej karawanie wraz z brygadierem:
„Nie miał on nad tą karawaną żadnej władzy, bo to była kupiecka, ale ją sobie przywłaszczył (…) i zażył subordynacyi nad tymi narodami (…). Niektórych pałaszem porąbał i przyprowadził do wielkiego nieszczęścia, bo narody porzuciwszy wszystko (…) rozsypali się po lasach i górach. Staliśmy na jednem miejscu trzy dni i żadnego z nich nie widzieliśmy; niektórzy kupcy, umiejąc język jakucki, powłazili na drzewa i zaczęli wołać ich językiem, zaklinać na ich bogów, aż nareszcie dali się nakłonić”.
Po kilku miesiącach (Kopeć nie datuje dokładnie poszczególnych etapów podróży) karawana stanęła u celu: „Ochock leży nad samym oceanem, na piasku (…); znajduje się domów drewnianych do sześciudziesiąt”. Tam też brygadier dowiedział się, że to jeszcze nie koniec jego wędrówki. Był to moment, w którym Kopeć po raz pierwszy był bliski załamania; wszak myślał, że dowieziono go już na kraniec świata.
„Komendant dla przywyknienia do powietrza morskiego kazał mnie często prowadzić i bawić po nad morzem. Jednego czasu siedzę na wyrzuconym drzewie, przypatruję się tysiącznemu stworzeniu, słyszę, że ktoś po kamieniach idzie do mnie i postrzegam człowieka dość wspaniałego i w pięknym ubiorze. (…) Zbliża się do mnie i pyta z jakich narodów jestem człowiek? Odpowiadam, że z nieszczęśliwego. Rzecze mi: to zapewne Polak jesteś; znam ten naród i jego interes.”
Był to kupiec rosyjski, „rodem Greczyn”, który szybko znalazł wspólny język z Kopciem i znajomych aż z Krakowa. Pytał się go brygadier, czy nie wie „o mojem dalszem przeznaczeniu, odpowiada, że nie wie, bo już tu ziemia się zakończyła. Jest tylko na oceanie półwysep, który zowią ziemia Kamczacka (…), może tam będziesz posłany. Może Opatrznością zostaniesz kiedy uwolniony, ale tu jest zwyczajem, że za umarłych podają.”
Serdeczny kupiec przekupił wartę, dostarczył brygadierowi papier, pióro i atrament, zobowiązał się potajemnie dostarczyć listy „drogą handlu do Petersburga i po śmierci Katarzyny rozdał Polakom naszym”.
Jak się później okazało, listy dotarły do adresatów w najlepszym terminie, lecz tymczasem brygadiera szykowano do nowego etapu wędrówki.
„Była dla mnie wydana niewolnicza dwuletnia gaża, za którą nakupowano różnych rzeczy (…) sucharów, słoniny wędzonej, która tam jest niezmiernie droga, krup różnych, tytuniu, itd., ale to wszystko w niwecz poszło później, gdy przy rozbiciu okrętu pozamakało.”
Rozbitek
Daniel Defoe i Jules Verne nie dorównują Józefowi Kopciowi – mimo jego amatorskiego stylu – jeśli chodzi o opisy huraganów i katastrof okrętowych. Defoe ukradł życiorys angielskiemu żeglarzowi (nazywał się Alexander Selkirk), by stworzyć postać Robinsona Crusoe. Kopeć niczego nie kradł, nie przepisywał, sam przeszedł próbę ognia i wody. Dopiero Joseph Conrad przewyższył go dramatyzmem narracji. Defoe i Verne w życiu nie umoczyli się w słonej wodzie. Obaj Józefowie przeżyli tajfun.
Kopciowe opisy dwóch katastrof (pierwszej był świadkiem w porcie ochockim, w drugiej sam uczestniczył) tchną autentyzmem. Oto słyszymy przeraźliwy skrzek ptaka – zwiastuna burzy, rosyjskiego burewiestnika, któremu chwytający go nieostrożnie marynarz złamał skrzydło, w konsekwencji sprowadzając demony huraganu na okręt:
„Był to naówczas szturm tak wielki, jakiego nie doświadczali ci żeglarze (…). Przeleciał bałwan przez okręt, wszystkie liny i maszty zaczęły pękać. Było do kilkudziesięciu beczek na wierzchu okrętu z wodą i z soloną rybą (…), wszystko to pozrywało się z więzi i ludziom nogi łamało. Niektórzy zaczęli skakać z okrętu, choć brzeg był jeszcze daleki, ale wody nie było nad półtora łokcia. Najprzód zaczęły wyskakiwać majtków żony z dziećmi, te pod okręt wpadłszy, poginęły. Okręt po kilka razy odnosiło i przynosiło na brzeg, (…) wielka dziura zrobiła się u spodu.”
Słyszymy krzyk tonących, czujemy smak słonej wody, zalewającej usta rozbitka, gdy statek wbija się w mieliznę u brzegu nieznanej wyspy. Wyratował Kopcia z topieli rosyjski majtek, przydany mu za strażnika:
„Wysmarował mnie całego i siebie smołą (…). Wlazł na maszt, który w przodzie okrętu leży wzdłuż (chodzi o bukszpryt – J. J.), siadł jak na konia i mnie kazał za sobą do końca jego posuwać się, zalecając abym nie upuścił gwoździa (obaj trzymali w dłoniach półtorametrowe zaostrzone kołki – J. J.). Skoczył majtek do wody, ja za nim (…). Mieliśmy jeszcze do ziemi zielonej tysiąc przeszło kroków (…) W tem oglądamy się aż tu nadchodzą nowe bałwany, które okręt jeszcze raz uniosły i nasby pochłonęły, ale majtek doświadczony i śmiały, zatknąwszy mój gwóźdź w ziemię i swój razem, kazał przyklęknąć na jedno kolano i trzymać się najmocniej gwoździa. Gdy już nas bałwan zakrywał, trzeba było oddech zatamować na kilka minut, przeleciał on kilka łokci wyżej nas, uderzył o brzeg i nazad powrócił. W tym momencie straciłem przytomność (…) Padłem wreszcie na brzeg murawy zmordowany zupełnie, leżąc obmacałem jagody, które z trawą razem wysysałem dla pragnienia. (…) Zdawało mi się, że ziemia koło mnie się obraca.”
Byli na brzegu najdalej na północ położonej wyspy w łańcuchu kurylskim.
Osadnik kamczacki
Udało się rozbitkom statek załatać i w czasie przypływu zepchnąć na wodę. Jeszcze tylko jeden pożar w kambuzie okrętowym, szczęśliwie ugaszony, i ci, którzy przeżyli katastrofę, osiągnęli cel podróży – dolną Kamczatkę.
Miejscowy komendant przyjął zesłańca uprzejmie, nakarmił go w swym domu i wyznaczył mu stancję. Była to chałupa z bierwion, w trzech czwartych zagłębiona w ziemi: „Znalazłem dwa okna ze śludy (arkusze miki, wyszarpywane z pokładów w ziemi – J. J.), stolik kamienny, ławy w koło ścian, komin w pośrodku (…). Było okno jeszcze jedno w górze z bryły lodu, które się oblepia śniegiem, oblewa wodą i dość długo się konserwuje.”. Otrzymawszy tak luksusową stancję, brygadier rozmieścił w niej resztki swego dobytku, zakupionego dlań z carskiej szkatuły w Ochocku, a ocalałego z katastrofy i rozpoczął nowe życie od zwiedzania okolicy – oczywiście, pod strażą.
„Było największą satysfakcją dla mnie zostawać na brzegach morza przed nadchodzącą burzą, bo tysiączne stworzenia z morza ukazywały się, jako to: wieloryby, morże czyli lwy morskie, siwucze albo konie morskie, krowy, nerpy i psy (foki – J. J.) tysiączne morskie. Krzyk niezmierny ptastwa (…)”
Brygadier spędzał całe tygodnie przypatrując się tubylcom, z rosyjska zwanym Kamczadałami, opisując ich dietę, obyczaje, popisy szamanów i szamanek. Są to opisy godne Bronisława Piłsudskiego, który w sto lat po Kopciu badał wymierający lud Ajnów na Sachalinie. Brygadier zachwycał się niesamowitą obfitością fauny, ławicami łososi, które miejscowi zagarniali tysiącami w czasie tarła, obecnością niedźwiedzi i tysiącznych stad baranów kamczackich. Lecz życie na Kamczatce miało i ciemne strony owej pierwszej jesieni osadnika. Był koniec 1796 roku.
„W jesieni morze jest najrozhukańsze (…). Kiedy się bałwan o brzeg rozbija, natenczas cała ta niższa Kamczatka wstrząsa się. Dni bywają szare a noce najciemniejsze. Wulkan grzmi nieustannie i wyrzuca ognie; co za okropny wówczas spektakiel i sytuacya człowieka! (…) Schodził mi czas na czytaniu, dopóki wzroku nie osłabiłem przez dymy od wulkanów, wapory morskie tak gęste, iż zdaje się że ręką można je dotykać. Nabyłem czarnej hypochondryi i przyszedłem do największego osłabienia.”
Również dzisiaj Rosjanie powiadają, iż kamczacką mgłę można nożem kroić i że samobójcze myśli przychodzą wówczas do głowy. Nie priwykniosz – podochniosz, powiadają.
„Hypochondryę” brygadiera przerwało zdumiewające odkrycie. Kamczadałowie przekazali mu wiadomość, iż nie jest pierwszym Polakiem, którego poznali w tych stronach: przed nim był August Polak. Przed dwudziestu laty ów zesłaniec August zbuntował załogę pobliskiego Bolszerecka i wraz z żołnierzami, marynarzami i kilkunastoma tubylcami uciekł statkiem w morze. Kopciowi udało się zetknąć osobiście z Kamczadałami, którzy towarzyszyli Augustowi Polakowi aż do Paryża, gdzie ten ich porzucił i podobno wybrał się na jakąś dziwną tropikalną wyspę o nazwie Madagaskar.
Przecieram oczy: przecież to był Beniowski. Wszystko się zgadza: konfederat barski dwukrotnie uciekał z Tobolska, w końcu zesłany został na Kamczatkę, skąd też uciekł. Czy Kopeć mógł tę historię podchwycić z innych źródeł? Mało prawdopodobne. Opisując losy polskiego konfederaty, lojalnie przyznaje:
„Te wszystkie wiadomości (…) są spisane z opowiadania ludzi tamecznych, którzy z Beniowskim razem przebywali w Bolszerecku, gdzie i ja idąc w przeznaczenie moje przez kilka dni spocząłem. O dalszej jego podróży nie nadmieniam, bo historyi jego wojażu nie czytałem.”
Beniowski był człowiekiem odważnym do szaleństwa. W przeciwieństwie do Kopcia, był również awanturnikiem, i jako taki źle się zapisał w zbiorowej pamięci miejscowych. Najpierw obrabował statek kupiecki, który zawitał do Bolszerecka; przekupił miejscowych żołnierzy „spirytusem i tytuniem”. Później, wraz z rosyjskim wspólnikiem, zabił komendanta. Gdy przerażeni marynarze uciekli z osady, relacjonuje Kopeć miejscową wersję wydarzeń, „Beniowski użył fortelu, kazawszy zebrać żony i dzieci zbiegłych majtków i spędziwszy do cerkwi, kazał w koło obłożyć drwami, niby chcąc je popalić, dla postrachu aby mężowie wrócili, co się też stało (…). Brakło jeszcze Beniowskiemu majtków, przymuszony był w końcu zabrać kilkunastu Kamczadałów.”
Wzięci pod przymusem tubylcy dojechali z Beniowskim do Paryża. Tam porzuceni, błąkali się podobno po obcym mieście, aż ktoś doprowadził ich do ambasady rosyjskiej. Trafili wreszcie przez Archangielsk do Petersburga i po latach, pisze brygadier, „wróciwszy do niższej Kamczatki przystawieni mi byli do straży. Opowiadali mi dziwne rzeczy o Paryżu, bo tego pojąć nie mogli (…)”.
Trudno się dziwić. Z Kopciowych opisów miejscowych obyczajów wynika, iż Kamczadałowie żyli wówczas w cywilizacji neolitu.
Wyzwoleniec
Brygadier Kopeć spędził dwa lata w oparach i dymach południowej Kamczatki. Jego notatki są cennym przyczynkiem do historii ludu, który obecnie jest na tym samym etapie, na jakim byli sachalińscy Ajnowie w czasie, gdy Bronisław Piłsudski badał ich język i obyczaje. Wymierają. Wyzwolenie przyszło tak nagle, iż Kopeć z wrażenia zasłabł.
Wszedł do ziemianki komendant z kapitanem statku, który niespodziewanie wpłynął do portu. Brygadier usłyszał, że jest wolny: caryca Katarzyna już nie żyła, zaś car Paweł przywrócił mu życie i wolność. Komendant, widząc niedowierzanie, oświadczył, że Kościuszko, Wawrzecki, Niemcewicz i inni są już wolni. Zesłaniec zemdlał.
„Puszczano mi krew strzałą kamienną, ale więcej nie poszło nad łyżkę. Po niejakim czasie ocuciłem się (…) i proszę u komendanta, aby mi dozwolono pójść na brzeg oceanu, dokąd często chodziłem. Odpowiada mi, że straży już nie ma, chyba każę iść za sobą; tu już więcej wierzyć zacząłem, że jestem wolny.”
Brygadier ciężko chorował. Prawdopodobnie dokuczała mu astma. Gdy nieco doszedł do siebie, zaczął zbierać się do drogi. Wówczas usłyszał, że statek już odpłynął, zaś następnego spodziewano się za trzy lata.
Opatrzność nie po raz pierwszy przyszła Kopciowi z pomocą. Parę tygodni później do portu wpłynął angielski statek ze strzaskanym masztem. Jego kapitan wręczył komendantowi depesze do Petersburga. Komendant wiedział, że – pod karą śmierci – musi natychmiast meldować zwierzchnikom o każdym spotkaniu z wysłannikiem obcego mocarstwa. Skąd my to znamy? Następny statek do Ochocka przewidziany za trzy lata, zaś raport musi dojść natychmiast. Komendant rozpoczął przygotowania do drogi i – choć niechętnie – obiecał wziąć ze sobą chorego brygadiera. Zrobiono dlań sanie z kabiną, w środku wyłożoną futrami niedźwiedzimi, i do towarzystwa wsadzono „dwa psy żywe kosmate”, aby nie zamarzł. Wzięto renifery i trzysta psów jako siłę pociągową.
Był listopad 1798 roku. Morze zamarzało. Jeden rzut oka na mapę pokazuje, na co ważyła się ekspedycja: miała podróżować brzegiem Półwyspu Kamczackiego wprost na północ pod koło polarne, później syberyjskim wybrzeżem do Ochocka.
Podróż to była niesamowita: zimą przez krainę Czukczów, mordujących każdego Rosjanina, który wtargnął na ich terytorium. Przyroda i pogoda dorównywały Czukczom.
Nie umiem streścić opisu tej podróży. To trzeba czytać w oryginale. Wystarczy powiedzieć, że pod koniec dwumiesięcznej wyprawy ludzie jedli psy, zaś psy jadły resztki. Byli tak wycieńczeni, iż na przełęcz Babuszka, ostatnią przeszkodę dzielącą ich od Ochocka, wspinali się dwa tygodnie.
W Ochocku przywitał brygadiera znienawidzony znajomy, komendant Jegor Pietrowicz Myszynski, który natychmiast skonfiskował komplet kamczackich zbiorów etnograficznych Kopcia. Ocalały ukryte przez brygadiera resztki, które ofiarował on później muzeum (świątynia Sybilli) w Puławach. Był to zbiór, którego nie powstydziłyby się dzisiaj czołowe muzea świata: „Miałem suknie najdziwniejsze, w których sybille (szamanki – J. J.) odprawują swoje ofiary; koszule z kiszek ryb morskich, suknie z kory, ptaków morskich i kamienne ze śludy, wszystko to komendant w Ochocku odebrał.” Na szczęście, nie odebrał Kopciowi tobołu ze skórami soboli, którymi Kamczadałowie obdarzyli go z wdzięcznością za to, iż traktował ich jak ludzi. Te skórki miały mu się wkrótce przydać.
Droga powrotna do Jakucka „nie była mylna, bo końskimi kościami usiana”, droga z Jakucka do Irkucka również minęła bez sensacji: „na każdej stacyi koloniści byli gościnni, nie wymagali zapłaty za żywność i inne usługi”. Syberyjczycy przestrzegali zasady „gość w dom, Bóg w dom”, a brygadiera poprzedzała już sława oficera wielkiego Kościuszki, który walczył tak mężnie, iż nawet car darował mu życie.
„Gdym wjeżdżał do Irkutska, na rogatkach wzięto mój paszport i kazano czekać, a że byłem w ubiorze kamczackim, lud zaczął się gromadzić dla przypatrzenia się owemu ubiorowi.” Ubiór ten musiał Kopeć zmienić, bo trzeciego dnia wydano na jego cześć bankiet. Przyjmował go gubernator generalny von Treiden, z generałem Suworowem, przysłanym z Petersburga na inspekcję wojsk. Obaj dygnitarze – hanowerczyk w rosyjskiej służbie i Rosjanin rozmawiali z brygadierem po polsku, obaj oddali hołd Kościuszce i jego oficerom. Stół uginał się: „kolacja była z samych galaret, zwierzyny, ryb najprzedniejszych i lodów.”
Los turysty
Następnego dnia zjawił się w kwaterze Kopcia „guberski kaznaczej (skarbnik gubernialny – J. J.) dopominając się o zwrot rocznej pensji niewolniczej. (…) Powiada więc, że od momentu uwolnienia mojego zakończyła się gaża: nieszczęściem mojem, że w rok później doszła wiadomość uwolnienia, a pieniądze skarbowe trzeba wrócić.” Jeśliby brygadier nie zwrócił, miał być osadzony w areszcie za długi.
Rosyjski urzędnik działał zgodnie z prawem. 17 listopada 1796 roku car Paweł odziedziczył tron po śmierci Katarzyny II i rozpoczął rządy od unieważnienia większości dekretów znienawidzonej przezeń matki. Kościuszko i jego oficerowie zostali ułaskawieni. W tym czasie brygadier Kopeć rozpoczynał dopiero pobyt w uzdrowisku kamczackim. Irkucki skarbnik wyasygnował był na jego potrzeby dwuletnią „gażę niewolniczą”. Carski akt łaski dotarł do Irkucka po roku i od tego momentu brygadierowi gaża nie przysługiwała. A to, że Kopeć o akcie łaski nie wiedział, bowiem przesłanie dokumentu z Irkucka na Kamczatkę zabrało kolejny rok? To już nie obchodziło urzędnika: Kopeć mógł nadal mieszkać sobie na Kamczatce, lecz winien opłacać pobyt z własnej kieszeni. Według carskiego prawa, brygadier nie był już zesłańcem. Był turystą.
Impresje etnograficzne
Od więzienia za długi uratował brygadiera kolejny serdeczny kupiec. Wykupił go (przydały się czarne sobole, rzadkość nawet w Rosji), ponadto pożyczył mu pięćset rubli na drogę do Tobolska i dał w podarunku futro. Następują kolejne opisy podróży przez Syberię, kurhanów pozostałych po nieznanych ludach, kolejne impresje etnograficzne. Przypuszczam, że właśnie w powrotnej drodze brygadier robił notatki, dotyczące ludów uralsko-syberyjskich, których opis zamieścił w pierwszej części „Dziennika”.
Jesienią 1799 roku brygadier dojechał do Moskwy jako człowiek wolny.
„Na trzeci dzień kazano mi się stawić do policyi, gdzie prezydował generał Kaweryn. Ten (…) zawiózł mnie do jenerał-gubernatora księcia Sołtykowa, z pod którego ja komendy wyszedłem z Ukrainy z brygadą. Mówił do mnie po polsku z największą grzecznością. Czynił mi wymówki (…), że on za mnie bardzo był prześladowany od Katarzyny II, że dopuścił wojskom polskim zrobić zamieszanie (…)”
Zimą brygadier dojechał do Wilna. Tam ponownie znalazła go policja.
Poręczenie starosty
Okazało się, że nowy car, w obawie przed miazmatami rewolucji francuskiej, rozkazał był wydalić z Rosji francuskich emigrantów i księży katolickich. Policja dla pewności brała za kark i odstawiała na granicę każdego cudzoziemca, poza dyplomatami.
„Ja, żem się podał w paszporcie jako mieszkaniec Galicyi, byłem równie wzięty za cudzoziemca i z konwojem odesłany do Uściługa nad rzeką Bugiem do kordonu, gdzie wówczas stał z wojskiem jenerał-gubernator podolski Gudowicz. Ten mnie zatrzymał mówiąc, że tak złośliwych ludzi przecie nie wypuszczają za granicę; musi to być omyłka (…)”
Opatrzność znów przyszła z pomocą, tym razem w postaci starosty nowogrodzkiego, Tadeusza Czackiego, który poręczył w sądzie za brygadiera. Kopeć był bohaterem. Polacy i Litwini nosili go na rękach. Czacki wyrobił mu „w komisyi warszawskiej do oblikwidowania długów królewskich” rentę z tytułu służby wojskowej w randze brygadiera. Kopeć renty nie przyjął: „Byłem mu najwdzięczniejszym za jego staranie, ale pieniędzy brać nie odważyłem się za stopień krwią i zasługami nabyty, chociaż nie miałem żadnego funduszu do utrzymania mojej egzystencyi, czekając powrotu ojczyzny. Pragnąłem pokazać rodakom moim, że nieszczęście i ubóstwo nie powinno odmieniać sposobu myślenia (…)”
Kopeć ukończył pisanie „Dziennika” w ponad dziesięć lat po opisanych w nim zdarzeniach, w marcu 1810 roku. Miał wówczas 48 lat, nie założył rodziny. Czy nie zostawił potomstwa? „Moi Kopciowie” nie byli jego potomkami. Wiem, że należeli do innej gałęzi wielkiego ongiś rodu litewskich Kopciów. Kiedy i gdzie zmarł brygadier Józef Kopeć i gdzie został pochowany? Z pewnością wie o tym historyk, który zachce się swą wiedzą podzielić.
Dlaczego piszę o Kopciu?
Powód pierwszy, banalny: mija dwieście lat od jego syberyjskiej odysei. Może jakieś ambitne wydawnictwo zechciałoby dać nam do rąk reprint pierwodruku „Dziennika”? Jego pełny tytuł brzmi: „Dziennik podróży Józefa Kopcia przez całą wzdłuż Azyą, lotem od portu Ochotska, oceanem przez wyspy Kurylskie do niższej Kamczatki, a ztamtąd do tegoż portu na psach i jeleniach”. Taki tomik, ilustrowany grafiką z epoki, byłby ozdobą każdej biblioteki.
Powód drugi: zdecydowałem się na napisanie tego tekstu po przeczytaniu latem ubiegłego roku wielkiego reportażu z Kamczatki na łamach „New York Timesa”. Reporter, nieświadom tego, co czyni, odwiedził ślady Józefa Kopcia, prawdopodobnie wydał na tę wyprawę ogromną sumę redakcyjnych pieniędzy, zaś reportaż wyszedł płaski jak kartka papieru. Jeśli chce się opisać ogień, trzeba przezeń samemu przejść. Dlatego świat czyta Kapuścińskiego, zaś Polacy powinni również przeczytać Kopcia.
Powód trzeci, niebanalny: dzisiejszemu czytelnikowi „Dziennika” brygadier Kopeć jawi się jako postać nadnaturalnych rozmiarów. Jakąż tężyznę ciała i ducha musiał mieć ten człowiek, aby sprostać takim przeciwnościom losu! Czytałem Kopcia, zaś w pamięci dźwięczał wyuczony w dzieciństwie poemat Lermontowa „Borodino”. Oto stary rosyjski żołnierz, który walczył przeciwko Francuzom i Polakom w obronie Moskwy, opowiada po latach wnukowi, że niegdysiejsi ludzie byli znakomitsi niż współczesne pokolenie:
„Da, byli ljudi w nasze wremja,
Nie to czto nyniesznieje plemja.”
Co przekłada się:
Ot, byli ludzie swego czasu,
Nie to, co dzisiaj: tłum pariasów.
Powtarzam wiersz i wiem, że poeta i ja nie mamy racji. Każda epoka rodzi swoją klasę bohaterów i autorytetów. Może więc nic w tym zdrożnego, jeśli bohaterami Polski doby obecnej stają się piosenkarki, prezenterzy bądź maklerzy, niektórzy z nich sprawni, biegający w czerwonych szelkach po parkiecie budynku giełdy, i politycy, niektórzy z nich mądrzy, ślizgający się po kamiennych posadzkach budynku przy ulicy Wiejskiej w Warszawie?
W ubiegłym roku wielu dyskutantów w „Plusie Minusie” (dyskusja „Dekalog życia publicznego”), a jeszcze i w styczniu tego roku, Wiktor Osiatyński, biadało nad skundleniem się bądź zanikiem autorytetów w polskim życiu publicznym. Autorytety powstają w wyjątkowych czasach i zanikają w miarę normalnienia rytmu historii. Niech Bóg nas broni przed powrotem czasów, wymagających wyjątkowych autorytetów! Polska normalnieje. Postać Józefa Kopcia, gdyby ją wskrzesić w dzisiejszej Ojczyźnie, byłaby komicznym zgrzytem historii. On był przeznaczony na inny czas.
Gdyby dowiedział się dzisiaj, że jego kraj jest wreszcie potrzebny Zachodowi, gdyby mu powiedziano, że niepodległa Rzeczpospolita rozpoczyna rokowania w sprawie wejścia do zjednoczonej Europy, że Prus i Austro-Węgier już nie ma, zaś Rosja nie może nam zaszkodzić; otóż gdyby to wszystko usłyszał, prawdopodobnie „zasłabł by od waporów i zachorzał śmiertelnie”. Z radości.
Jerzy Jastrzębowski