Miesięczne archiwum: Sierpień 2016

Niewolnicy żyją dłużej

Niewolnicy żyją dłużej

Jerzy Jastrzębowski

Dwóch żulików podeszło już pierwszego ranka, gdy wyszedłem z moskiewskiego hotelu. „Prodajetie szto-nibud’, dżins u was jest’? „. Czy mam cokolwiek na sprzedaż, a zwłaszcza dżinsy? Obaj handlarze mieli szaroziemiste twarze, obaj palili śmierdzące kazbeki z tekturowymi ustnikami. Szare było niebo nad Moskwą owego maja 1973 r. , szare twarze przechodniów, szare i śmierdzące wnętrze hotelu „Sputnik”, zarezerwowanego dla tanich wycieczek z „demoludów”.

Każdy członek grupy młodych pracowników naukowych Uniwersytetu Warszawskiego miał coś na sprzedaż. Miałem i ja: komplet tandetnych polskich dżinsów marki „Odra”, kupionych za osiemset złotych (ówczesna równowartość siedmiu dolarów! ) w Galluxie na warszawskim MDM-ie.

Ziemiste twarze rozjaśniły się w uśmiechu. Nie chcieli wejść do hotelu. Grubiutka Apraksja w recepcji wyłapywała tubylców, zaś na każdym piętrze dyżurowała „gornicznaja”, której obowiązkiem było serwować czaj i donosić na milicję o każdej wizycie: kto do kogo i po co.

Gdy wróciłem z kompletem dżinsów w torbie, żule krytycznie ocenili zawartość, lecz po krótkim targu zgodzili się na wymianę — dżinsy za dwie puszki czarnego kawioru. Wtem jeden z nich porwał torbę z pomrukiem „Psy idut! ” („Psy” w odróżnieniu od łagodnego słowa „sobaki”, to od czasów carskich wyjątkowo obraźliwe określenie tajniaków) . Istotnie, od szarej wołgi, parkującej od rana po przeciwnej stronie ulicy, oderwali się w naszym kierunku dwaj mężczyźni w skórzanych kurtkach. Obaj mieli ziemiste twarze, obaj ruszyli biegiem za uciekającymi żulikami.

Zrozumiałem, że zostałem zrobiony w konia. Ani kawioru, ani dżinsów. Myliłem się. Tegoż wieczoru, przy wejściu do hotelu, uśmiechnęła się do mnie ziemista twarz ze złotym zębem na przedzie: „Ja wam ikru prinios”. Przyniósł mi kawior. Oczom nie wierzyłem: dwie płaskie blaszane puszki wielkości dysku olimpijskiego, każda oklejona gumową taśmą, mającą gwarantować hermetyczność. A może jeszcze jakieś dżinsy, pytała ziemista twarz.

Obejrzałem się przez ramię: szara wołga stała w tym samym co poprzednio miejscu, zza przedniej szyby patrzyły na nas dwie szarokamienne twarze. Musiała to być inna zmiana, bo mój żulik nie wykazywał zdenerwowania.

Po powrocie do Warszawy okazało się, że jednak trochę mnie oszukał. Kawior był prawdziwy, czarny, lecz prasowany, wart nieporównanie mniej od ziarnistego. Mimo to, w Polsce wart był wielokrotnie więcej od dżinsów marki „Odra”. Obie strony skorzystały na wymianie towaru, doświadczeń, nauki języka. Z wycieczki do Moskwy pozostało wspomnienie wspaniałości Kremla i „Jeziora łabędziego” w Pałacu Zjazdów, przytłoczone mglistym wrażeniem szarości, ziemistości ludzi i i rzeczy w Imperium Niewolników.

Wolni żwawiej umierają

Opublikowane niedawno dane Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) o śmiertelności na świecie były tak niezwykłe, że wywołały falę komentarzy w mediach, zwykle koncentrujących się raczej na przejawach życia: od agencji Reutera, po „New York Times” i londyński tygodnik „Economist”, ten ostatni w dwu kolejnych wydaniach!

Według WHO umieralność wśród mężczyzn w Rosji w latach 1989–1994 (ostatni rok, za który dostępne są oficjalne dane) wzrosła o 45 proc. , zaś długowieczność zmniejszyła się z 65 do mniej niż 58 lat. Wśród Rosjanek spadek długości życia był mniej drastyczny choć wyraźny — z 74 do 71 lat. W obecnej Rosji noworodek płci męskiej ma więc szanse przeżyć niecałe 58 lat. Jest to poziom Kenii. Przeciętna długowieczność w Unii Europejskiej wynosi 74 lata dla mężczyzn i 80 lat dla kobiet, zaś w Japonii, Kanadzie i Szwecji jest jeszcze większa. Niby nic w tym nowego — już od dawna gazety piszą o narastającej katastrofie demograficznej. Rosjanie wymierają. Co miesiąc umiera ich obecnie o 20 tys. więcej niż umierało za czasów komunizmu. Fatalnie wyglądają też dane o umieralności na Łotwie, Litwie i Ukrainie. We wszystkich tych krajach ludzie żyli najdłużej w roku 1986, roku gorbaczowowskiej pieriestrojki i ograniczeń w produkcji i sprzedaży alkoholu. We wszystkich tych krajach katastrofalne przyspieszenie umieralności datuje się od 1991 r. Wówczas rozpadł się ZSRR.

Zaczęto domyślać się przyczyn kryzysu. Lecz należało przeprowadzić dowód prawdy. Dla porównania — w Polsce nastąpił umiarkowany wzrost umieralności w latach 1989–1992, po czym tendencja odmieniła się na korzyść. W roku 1994 przeciętna długowieczność Polaków i Polek (obliczona wspólnie dla obu płci) wyniosła blisko 68 lat.

Ten sam raport Światowej Organizacji Zdrowia przynosi tabelę europejskich krajów o największej liczbie samobójstw w proporcji do liczby ludności. Tradycyjnie Węgrzy i Finowie od wielu lat przewodzili w tej tabeli. Nadal przewodzą. Lecz poza nimi w ścisłej czołówce są obecnie Łotwa, Litwa, Estonia i Rosja. Polska pozostaje, na szczęście, daleko za tą stawką.

Alkohol, epidemie, zatrucie środowiska? Wzrost śmiertelności w krajach dawnego imperium stał się tak powszechny i tak gwałtowny, że wielkie autorytety medyczne głowiły się nad przyczynami tego zjawiska. Zachodnioeuropejscy specjaliści wskazywali na powszechny alkoholizm wśród mężczyzn, jako na tło wzrostu zgonów samobójczych, wyniku wypadków drogowych, w wyniku zawałów serca i wylewów krwi. Na drugim miejscu załamanie się opieki zdrowotnej w latach 1989–1993, nakłady budżetowe na służbę zdrowia w Rosji, liczone w cenach stałych, obniżyły się o połowę, przyczyniając się do wzrostu zgonów na choroby zakaźne, na przykład na błonicę (dyfteryt) w 1991 r. i na cholerę dwa lata później. Na trzecim miejscu wskazywali na zatrucie środowiska, które w niektórych rejonach Rosji, na przykład na Uralu i Ukrainie przybrało znamiona katastrofy. Lecz specjaliści zgadzali się między sobą, że wszystkie te przyczyny w sumie nie tłumaczyły tak wszechogarniającego i głębokiego wzrostu śmiertelności w krajach położonych między Kaliningradem i Kamczatką. Akademicki spór trwałby jeszcze długo, gdyby paru amerykańskich historyków nie odgrzebało pożółkłych kart statystycznych z południowych stanów USA z lat 1865–1870.

Wyzwoleńcy umierają najżwawiej

Okazało się wówczas, że krzywa wzrostu umieralności w krajach dawnego imperium w sześcioleciu 1989–1994 jest dokładnym odwzorowaniem krzywej wzrostu umieralności czarnej ludności w stanach południowej Konfederacji w sześcioleciu 1865–1870 po wojnie secesyjnej. Cóż takiego stało się tam po przegranej wojnie? Zniesiono niewolnictwo.

Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, setki tysięcy rodzin czarnych niewolników straciły pewność nędznego, bo nędznego, lecz stabilnego bytu. Ojcowie rodzin, jako ludzie wolni, musieli szukać źródeł utrzymania na wolnym rynku pracy. Właściciele plantacji byli zrujnowani (tak jak w obecnej Rosji wiele państwowych przedsiębiorstw) , więc o pracę o zarobek było niesłychanie trudno. Najgorsza była niepewność, co będzie jutro, co za miesiąc? Już jako wolni ludzie, czarni obywatele — zwłaszcza mężczyźni, bo kobiety miały na głowie dzieci i wnuki, wiedziały, że muszą dla nich żyć — umierali na zawały serca, wylewy krwi do mózgu i na choroby zakaźne, powalające osłabione organizmy. Przyczyną nie był alkohol, bo czarnych wyzwoleńców nie było nań stać, nie było obcięcie nakładów na publiczną służbę zdrowia, bo takowej po prostu nie było, ani zatrucie środowiska, bo o środowisku ani o jego zatruwaniu chemikaliami nikt wówczas nie słyszał.

Przyczyną był stres niewolnika, któremu zmieniono ustalony od pokoleń system wartości. Nie jest przypadkiem, że Polskę w ostatnich latach ten śmiertelny proces zaledwie musnął.

Powrót do Moskwy

Co stało się z bohaterami wydarzeń w hotelu „Sputnik” blisko ćwierć wieku temu? Puśćmy wodze fantazji. Piersiasta Apraksja z recepcji oraz anonimowe, szare „gorniczne” podówczas czatujące na piętrach, wegetują na emeryturkach i z tęsknotą wspominają złote czasy, gdy każda, wraz z rodziną, miała dach nad głową, niemal za darmo w jednym pokoju wspólnych kwaterunkowych mieszkań. Wprawdzie kuchnia i łazienka były wspólne dla pięciu rodzin, wprawdzie tynk odpadał, ale to wszystko było dane raz na zawsze i nie trzeba było się o nic starać. Dostawało się też wczasy. W tegorocznych wyborach prezydenckich Apraksja i jej byłe koleżanki głosowały w większości na komunistę Ziuganowa.

Z dwóch żulików pod hotelem, jeden szmuglował przez kilka lat jakuckie diamenty z Republiki Sacha do Antwerpii i niedawno został zadźgany w bójce z konkurencyjnym gangiem. Natomiast drugi, ten ze złotym zębem na przodzie, wyrósł na ludzi: jest prezesem banku, jeździ pancernym mercedesem pięćsetką, chroniony jest przez obstawę — samochód z dwoma panami o szarokamiennych twarzach. Większość załogi banku, włącznie z prezesem i jego obstawą, głosowała na Jelcyna.

Pozostaje do ustalenia, czy ta dwójka z obstawy, to panowie, którzy ćwierć wieku temu ruszyli w pościg, czy też ci, którzy się tylko przyglądali.

Blask Rzeczypospolitej

źródło: Nieznane

OSSOLIŃSKI W RZYMIE

Blask Rzeczypospolitej

Jerzy Ossoliński

REPRODUKCJA RAFAŁ GUZ

JERZY JASTRZĘBOWSKI

Czy Jerzy Ossoliński mógł podejrzewać, że jego wjazd do Rzymu miał stać się ostatnim (poza wiktorią wiedeńską) triumfem Rzeczypospolitej na skalę europejską?

Wczesnym popołudniem 27 listopada 1633 roku poseł króla Władysława, przyszły kanclerz wielki koronny Jerzy Ossoliński, wjeżdżał do Rzymu z orszakiem liczonym na ponad 300 osób.

Na przedzie – dwóch szlachciców, rękodajnych posła, ubranych po polsku w atłasy szkarłatne. Za nimi 22 wozy okryte drogim czerwonym suknem z herbami panów polskich z orszaku. Następnie 10 wielbłądów, pokrytych oponami z karmazynowego aksamitu haftowanego w złote liście, prowadzonych zaś przez sługi w strojach tureckich. Za nimi – czterech trębaczy w zielonych ferezjach aksamitnych. Po nich jechało trzydziestu tęgo uzbrojonych kozaków w ferezjach szkarłatnych przetykanych złotem, zdobionych kitami z białych piór żurawi. Ossoliński, w śnieżnobiałym altembasowym żupanie w złote kwiaty, z guzem diamentowym na piersiach, u boku miał bułat oprawny w złoto i rubiny, szacowany przez rzymskich kupców na ogromną sumę pięciu tysięcy skudów (włoskich talarów). Jechał na koniu o farbowanej sierści. Stajenni wiedli pięć bachmatów tureckich o siodłach wysadzanych jeden diamentami, drugi – turkusami, trzeci – rubinami; na jednym z koni nie widać było rzędu spod błysku diamentów. Dwa konie, umyślnie słabo podkute, gubiły na bruku złote podkowy. Sypały się, dzwoniąc na kamieniach, ogniwa rozerwanego przypadkiem złotego łańcucha. Rzymski tłum szalał.

Celem poselstwa było „złożenie obediencji” papieżowi Urbanowi VIII przez nowo obranego króla Władysława Wazę. Poselstwa obediencyjne wyprawiane były przez katolickich monarchów z okazji wstąpienia na tron lub z okazji wyboru papieża. W XVI wieku Rzeczpospolita wyprawiła do Rzymu dwanaście takich poselstw, w XVII wieku – tylko trzy. W opisywanym tu przypadku poseł wiózł od króla pakiet spraw, jakie miał załatwić niejako przy okazji. Była wśród nich prośba o pomoc finansową dla Rzeczypospolitej w związku z kosztami jej wojen moskiewskich; prośba o papieską akceptację planowanej ugody z hierarchią prawosławną – stałe źródło sporów od czasu Unii Brzeskiej; prośba o rozstrzygnięcie zatargu między Akademią Krakowską i Towarzystwem Jezusowym, planującym otwarcie konkurencyjnej uczelni; wniosek o zatwierdzenie postulowanego przez większość szlachty zakazu nabywania ziemi przez Kościół; wnioski o uregulowanie sprawy dziesięcin oraz procedur apelacji do Rzymu, i kilka innych.

Rzeczpospolita u szczytu potęgi

Rok zaledwie mijał od zawarcia pokoju polanowskiego z Moskwą, zaś piętnaście niespełna lat od dywilińskiego rozejmu. Rzeczpospolita osiągnęła największy w historii zasięg terytorialny – blisko milion kilometrów kwadratowych: przez Smoleńsk i Witebsk sięgała aż pod Wiaźmę, ku Moskwie. Zachodnia Europa już od pokolenia śledziła z rosnącym zainteresowaniem postęp „wojen smoleńskich”. Kolejni papieże widzieli w nich szansę na katolicyzację Moskwy, stąd hierarchom prawosławnym – opoce „schizmy wschodniej” – byli nadzwyczaj niechętni. Ci z kolei widzieli w obrządku łacińskim „schizmę rzymską”, w jezuitach – „łowców dusz ludu ruskiego”, zaś w papieżu – głównego heretyka w chrześcijaństwie. Świeżo na tron wyniesiony Władysław Waza – w odróżnieniu od swego ojca Zygmunta III – daleki był od prób zaogniania konfliktu, próbował godzić, nie waśnić. Stąd jednym z głównych punktów poselstwa Ossolińskiego była próba uzyskania milczącej chociażby akceptacji papieża Urbana VIII dla planowanej ugody z „dyzunitami”.

Nade wszystko jednak poselstwo było pomyślane jako demonstracja potęgi i bogactwa Rzeczypospolitej wobec Europy Zachodniej, która do Polaków bywała usposobiona sceptycznie. Czy szlachecka Rzeczpospolita to tak całkiem cywilizowany, zachodni kraj? Bywały z tym wątpliwości. Okazałość wjazdu miała świadczyć o znaczeniu monarchy i państwa. Wobec koncentracji dyplomatów europejskich w ówczesnym Rzymie, miasto było idealnym miejscem dla przeprowadzenia demonstracji. Czy Ossoliński osiągnął ów cel?

Sprzeczne opinie

„Tak ów, co po jałmużnę niegdyś do Włoch śpieszył,

Złoto rzucał, nic nie wziął, a dumą rozśmieszył. ”

Miażdżąca ocena poselstwa z ust poety, biskupa Ignacego Krasickiego, powstała 150 lat później, na fali krytyki wobec szaleńczej rozrzutności magnatów. Była to jednak ocena emocjonalna, my zaś potrzebujemy merytorycznej. Otóż fakt „rzucania złota” był bezsporny (dziś nazwalibyśmy to „promocją interesów kraju”), natomiast zarzut, iż „nic nie wziął” jest nieprawdziwy. Wziął obietnicę subsydiów na wojny moskiewskie i tureckie, utwierdzając tym opinię, że Rzeczpospolita jest prawdziwym, nie zaś malowanym, przedmurzem chrześcijaństwa w katolickim świecie; wziął zgodę papiestwa na pozostawienie Akademii Krakowskiej – wbrew jezuitom – w roli niekwestionowanej Alma Mater w Koronie; zabrał w drogę powrotną przede wszystkim milczenie papieża – wbrew ostrym atakom w Kongregacji Propagandy (czyli krzewienia – J. J.) Wiary – w sprawie istnienia de facto, jeśli nie de iure, hierarchii prawosławnej w obrębie Rzeczypospolitej. To była sprawa bodajże najważniejsza dla politycznie trzeźwego króla Władysława, ceniącego sobie poparcie kozaczyzny i pokój religijny na Ukrainie. Ze spraw ówcześnie istotnych nie udało się uzyskać papieskiej zgody na wydanie całkowitego zakazu nabywania ziemi przez Kościół w Rzeczypospolitej – ograniczenia objęły jedynie duże zakony. Był to drażliwy punkt dla większości stanu szlacheckiego, w osobliwy sposób godzącego finansowy antyklerykalizm z kontrreformacyjną gorliwością w sprawach obrządku katolickiego.

Oficjalne reakcje zagraniczne były pozytywne. Ważne dla współczesnych źródło wiadomości o świecie „Gazette de France” przekazało dokładny opis uroczystości. Sprawozdania dla swych rządów przygotowali posłowie doży weneckiego, księcia Ferrary i wielkiego księcia Toskanii. Poseł francuski Charles de Blanchefort de Crequi, przebywający w Rzymie od czerwca, podobno odwlekł swój wyjazd o kilka dni, aby zobaczyć Polaków i Litwinów. Lecz nas interesuje wizerunek obywateli Rzeczypospolitej w oczach ówczesnych elit europejskich.

Służby dyplomatyczne księstw włoskich i państwa kościelnego były wówczas wzorem profesjonalizmu. Ich oceny sytuacji w Rzeczypospolitej można przyjąć jako sui generis miernik poziomu cywilizacji w stosunku do najwyższego w ówczesnej Europie. Upraszczając sprawę w sposób brutalny: opinie włoskich dyplomatów owego czasu przesądzały w oczach Europy, w jakiej mierze Rzeczpospolita należała do łacińskiej, zachodniej cywilizacji, w jakiej zaś do „nieokrzesanej” wschodniej. Oczywiście sarmacka szlachta uważała się za opokę cywilizacji łacińskiej, lecz ta opinia była częścią polskiego folkloru. Wszak jeszcze w trzysta lat po triumfalnym wjeździe Ossolińskiego do Rzymu, polski poeta wzdychał:

„Ani to Zachód, ani Wschód,

Ot tak, jak gdybyś stanął w drzwiach…”.

Akceptacja Rzymu

Skupmy się jednak na poselstwie Jerzego Ossolińskiego. Oficjalnie przyjęte było bardzo dobrze. Artysta Stefano della Bella sporządził imponujący cykl akwafort pod zbiorczym tytułem „Entrata in Roma dell’ambasciatore Giorgio Ossolinski”. Przechowywane są w Zakładzie Ikonografii Biblioteki Narodowej w Warszawie. W Bibliotece Watykańskiej zaś miałem okazję przejrzeć serię zetlałych już rękopisów z archiwum Ottoboniano Latino. Pod datą 26. IXbre (listopada) Anno D. 1633, zapis drobny, lecz jakże charakterystyczny: „Signora Contessa Isabella Malvelli da (…) al bambino il nome di Vladislao, come quello di D(eo) G(ratia) Re di Polonia”. Arystokratyczna rodzina chrzcząca męskiego potomka imieniem polskiego króla – to o czymś świadczyło. Pod datą 3. Xbre (grudnia) sześć stron opisu prezencji posła, który „la sega di d. giorno le 22 hore (czyli na dwie godziny przed zachodem słońca) fete la sua solenne entrata”, którego ubiór zaś i rynsztunek piszący ocenił na 20 tysięcy skudów. Pod datą 10. Xbre pięć zetlałych stronic (to już ostatnie lata, gdy można je jeszcze odczytać), opisujących wspaniałą prezencję „L’eccelentissimo signore Giorgio Oselinsky, Conte di Thencin (Tenczyn)”, oraz „gli altri gentilhuomini Polacchi, conhabili di brocati d’oro (inni szlachcice polscy, odziani w złociste brokaty)”.

Poseł francuski, którego przybycie do Rzymu poprzedził wjazd Ossolińskiego, nie wiedział chyba, iż Polacy mieli za zadanie przewyższyć Francuzów: „Gdzie tamci srebro – wy złoto, gdzie oni złoto – wy drogie kamienie, gdzie oni drogie kamienie – wy diamenty mieć będziecie”, cytuje z włoskiego źródła autorytatywna „Istoria dei papi” (Historia papieży). Pod tym względem poselstwo spełniło swą rolę. Takie były czasy i upodobania, że nawet „i cammelli, fantasticamente imbrigliati” (wielbłądy przystrojone w aksamitne kapy i czepce ze złotogłowiu) wywołały raczej podziw niż śmiech.

Mowa godna Cycerona

3 grudnia 1633 roku papież zwołał konsystorz publiczny, na którym sześciu nowych kardynałów otrzymało kapelusze. W trzy dni później, w obecności papieża, siedzącego „na Majestacie” wśród kardynałów i biskupów, wobec arystokracji rzymskiej i zagranicznych ambasadorów, Ossoliński wygłosił kluczową dla swej funkcji poselskiej mowę obediencyjną w imieniu trzech królestw, które jego monarcha miał ambicję reprezentować: Rzeczypospolitej, Szwecji – której mienił się być prawowiernym dziedzicem – i Moskwy, na której kremlowski stolec, obsadzony już od dwudziestu lat przez Romanowa, był niegdyś obrany przez bojarów.

Przemawiając wyszukaną łaciną, poseł wygłosił wielką apoteozę Rzeczypospolitej, przetykając ten wątek od czasu do czasu tematem obediencji wobec papiestwa. Dominia króla Władysława rozciągały się, według mówcy, „od Karpat do Kaspijskiego Morza, od Lodowatego Oceanu do Morza Czarnego”. W kluczowej dla papiestwa sprawie jedności religii Ossoliński deklarował, iż prymat w jego narodzie dzierży religia katolicka, która jednak współistnieć musi z obrządkami „braci”: „A chociaż dziś (…) miłości braterskiej cokolwiek pobłażać się zdamy (…) trwałość ojczyzny i ustaw naszych na całości jednej religii opieramy”. Znacząco dodał również, kierując te słowa do papieża, iż żarliwość religijna Polaków i Litwinów „dorównywała skrzętności biskupów i zasłużyła sobie tak od nich, jak od Twego apostolskiego posła publicznie podziękowania”.

Papież uznał mowę Polaka za wartą ust Cycerona („un discorso che Urbano VIII giudicó degno di un Cicerone”). Wielokrotnie drukowana, przez pokolenia służyła w szkołach Rzeczypospolitej jako materiał pomocniczy do nauki retoryki łacińskiej.

Od retoryki do praktyki

W oczach współczesnych poselstwo Ossolińskiego musiało jawić się jako ważna demonstracja potęgi Rzeczypospolitej i triumf jej dyplomacji. Sam poseł w następnym roku dostał od Habsburga tytuł księcia cesarstwa. W 1637 roku otrzymał od króla podkanclerstwo, w 1643 zaś pieczęć kanclerza wielkiego koronnego i trzecie – po marszałkach – krzesło w senacie. Zgromadził wielki majątek. Jego tytulatura z okresu kanclerstwa zawiera dziesięć bogatych starostw otrzymanych za zasługi od króla Władysława. Lecz spójrzmy na niezamierzone następstwa poselstwa w szerszym wymiarze, poczynając od stosunków między Warszawą i Stolicą Apostolską.

Ossoliński wjeżdżał do Rzymu w okresie ciężkiego kryzysu papiestwa i ogólnie katolicyzmu w Europie. Szalała wojna trzydziestoletnia. 14 listopada 1633 roku protestanckie wojska z Weimaru zdobyły katolicką Ratyzbonę. Austria Habsburgów znalazła się w niebezpieczeństwie: groziło jej odcięcie od katolickiej Bawarii Wittelsbachów. Watykańskie rękopisy z biblioteki Chigi z owych tygodni pełne są przerażenia w opisach czynów saskiego księcia „Bernardo di Vaimar” (Bernhard von Sachsen-Weimar). Na umocnienie słynnego Zamku Świętego Anioła (ostatecznego schronienia papieży w Rzymie) Urban VIII wydał 800 tysięcy talarów. Papież przyjmował poselstwo Rzeczypospolitej głównie z uwagi na rolę polskiego króla w kontekście walk religijnych w Europie. W czasie, gdy tłum rzymski opowiadał o bogactwie Polaków, kuria rzymska skłaniała się ku opinii, iż król Władysław był „cosi tiepido in fatto di religione” (letni w sprawach religii). Podejrzewano, że dąży do oficjalnego uznania „schizmy wschodniej” za prawowitą religię ludu prawosławnego. Czy wpływy Rzymu, nadwątlone już w zachodniej Europie, miały załamać się też na wschodzie?

Wczesną wiosną 1636 roku w Warszawie miejsce przyjaznego królowi nuncjusza Onorato Viscontiego zajął wojowniczy arcybiskup Awinionu Mario Filonardi. Dowódca obrony papieskiego Awinionu przed Francuzami lepiej czuł się w półpancerzu, niż w sutannie. Do Warszawy przywoził pakiet instrukcji Kongregacji Propagandy Wiary.

W centrum kontrowersji znalazła się ugodowa polityka króla wobec prawosławnych mieszkańców Rzeczypospolitej, mająca na celu wskrzeszenie hierarchii cerkiewnej na mocy ugody Puncta pacificationis (punktów uspokojenia). Plany królewskie wywołały ostre sprzeciwy Kongregacji Propagandy Wiary, watykańskiego Sekretariatu Stanu, jak i samego Urbana VIII. W swych pierwszych raportach do Rzymu nuncjusz Filonardi pisał, że owe punkty uspokojenia były już realizowane, jako że król ze wszech sił starał się nie dopuścić do wojny domowej. Filonardi miał przeciwdziałać próbie zamazania konfliktu z prawosławiem.

Konflikt nuncjusza z królem

Znakomitym obserwatorem ówczesnej sceny politycznej był kanclerz litewski Albrycht Stanisław Radziwiłł. W swym „Memoriale rerum gestarum in Polonia” (Pamiętniku o dziejach w Polsce, tłum. A. Przyboś i R. Żelewski) dygnitarz ów zamieścił opis konfliktu w jego końcowej fazie, tuż po powierzeniu przez króla wielkiej pieczęci koronnej Jerzemu Ossolińskiemu. Pod datą 11 marca 1643 roku, czytamy:

„Nuncjusz postępował z królem niegrzecznie, bo gdy król żywił urazę do papieża z powodu odmówienia szat kardynalskich Viscontiemu, ongi legatowi w Polsce, on ją powiększył; w listach, które zostały przejęte i przeczytane, nazywał króla protektorem heretyków i schizmatyków (…). Senat wykoncypował pismo do papieża, aby odwołał nuncjusza i przysłał innego”. Już 27 marca pod listem podpisali się, między innymi, prymas Maciej Łubieński, biskupi poznański, przemyski i łucki – Andrzej Szołdrski, Aleksander Trzebiński i Andrzej Gembicki, hetman wielki koronny Stanisław Koniecpolski, kanclerz wielki koronny Jerzy Ossoliński…

W sierpniu zaś tegoż roku Radziwiłł notuje, że gniew króla do papieża „zwrócił się przeciw nuncjuszowi, którego pilnowała straż królewska, by nie dopuścić do niego żadnego człowieka czy sprawy”. W celu postawienia przed zamkiem warszawskim kolumny ku czci swego ojca Zygmunta III, król Władysław „wykupił domy naprzeciw klasztoru bernardynek, ale nuncjusz zuchwale zakazał swym interdyktem burzenia zakupionych kamienic. Król przeciwnie, rozkazał je rozebrać. Ośmieszony nuncjusz próbował przepraszać, jednak nie został więcej dopuszczony przed oblicze króla. Odprawiony niezbyt wdzięcznie, powrócił do Rzymu”.

Przedstawiony powyżej konflikt przekracza chyba granice dzisiejszej wyobraźni. Urban VIII a Jan Paweł II, nuncjusz Mario Filonardi a nuncjusz Józef Kowalczyk (wyobraźmy sobie dziś nuncjusza apostolskiego trzymanego w areszcie domowym w Warszawie!), polityka Watykanu wobec Kościołów wschodnich wówczas i dziś – są to sprawy nieporównywalne. Nieporównywalne jest również śmiertelne staczanie się szlacheckiej Rzeczypospolitej w ciągu kilku zaledwie dekad od najwyższego punktu potęgi i chwały, osiągniętego w okresie poselstwa Ossolińskiego.

Półwiecze klęsk

Zaplanowana przez króla ugoda z Cerkwią prawosławną w Rzeczypospolitej ostatecznie nie nastąpiła. Rozmach wojenny Rzeczypospolitej grzązł zaś w najmniej potrzebnym kierunku i miejscu – na Ukrainie.

Jeszcze w grudniu 1637 roku hetman polny koronny Mikołaj Potocki rozsiekał bunt kozacki pod Kumejkami i Borowicą; jeszcze w następnym roku sejm Rzeczypospolitej ograniczył liczbę kozaków regestrowych (czyli pozostających na żołdzie królewskim) do zaledwie sześciu tysięcy, pozostałą zaś masę zlekceważył, nazywając ją „chłopstwem w czerń obróconym”. Posłowie szlacheccy nieświadomie kręcili powrozy na szyje swoje i swych następców. 1648 – powstanie Bohdana Chmielnickiego; 1652 – pierwsze zerwanie sejmu przez pojedynczego posła i wojna z Moskwą, tym razem już bez sukcesów, za to ze straszną klęską od szabel Kozaków i Moskali pod Batohem; 1655 – najazd szwedzki; 1657 – pierwszy plan rozbioru Rzeczypospolitej, dyskutowany w Radnot w Siedmiogrodzie przez posłów brandenburskich, szwedzkich oraz Siedmiogrodzian, którzy pod wodzą Rakoczego próbowali – nieudolnie, na szczęście – plan wcielić w życie; wygasanie stuletniej koniunktury eksportowej od drugiej dekady stulecia, zaś jej katastrofalne załamanie w połowie wieku, gdy Szwedzi zablokowali Gdańsk, zaś Moskwa zaczęła eksportować własne zboże przez Archangielsk; ponownie wojna moskiewska, wreszcie w 1686 roku, w trzy lata po wiktorii wiedeńskiej, upokarzający i wymuszony przez Moskwę „wieczny pokój”, na mocy którego król zrzekał się na rzecz cara władzy nad ludem prawosławnym, czyli nad jedną trzecią ludności Rzeczypospolitej. Jan III płakał podpisując pergamin, i trudno dziwić się łzom królewskim: zachodziło słoneczko Rzeczypospolitej, zachodziło na trzysta lat.

Takie było polskie półwiecze od zakończenia triumfalnego poselstwa przez Jerzego Ossolińskiego. Samo poselstwo oczywiście klęsk na Polskę nie sprowadziło. Tak po prostu zdeterminowany był bieg historii. Jest to, jak sądzę, klasyczny przykład procesu historycznego, kompletnie zakrytego dla oczu uczestników. Czyż Ossoliński mógł podejrzewać, iż jego wjazd do Rzymu miał stać się nie tylko najwyższym, lecz również ostatnim (wiktoria wiedeńska była znakomitym, lecz całkiem przypadkowym wyjątkiem w tej mierze) triumfem Rzeczypospolitej na skalę europejską? Czyż mógł podejrzewać, jak szybko rozsypie się dorobek materialny jego samego oraz brata Krzysztofa? Wspaniały zamek Krzyżtopór w Ujeździe, wzniesiony przez Krzysztofa, a zrujnowany przez Szwedów wkrótce po ukończeniu, nigdy nie został odbudowany. Jerzy wzniósł dla siebie wykwintny pałac w Warszawie, podobno na terenie dzisiejszego Parku Saskiego. Nawet fundamenty się nie zachowały. We włoskim leksykonie powszechnym (Lessico Universale Italiano) naszemu bohaterowi poświęcono krótką notkę i jedno zdanie o poselstwie przezeń prowadzonym. Natomiast nota biograficzna o Józefie Maksymilianie Ossolińskim (1748-1826), założycielu Biblioteki Ossolińskich, jest dwukrotnie dłuższa. I chyba słusznie.

Historia zdeterminowana?

Jest to herezja, od jakiej każdy historyk ucieka. Jako niehistoryk, mogę się nad nią zastanowić. Najstraszniejsze burze z klęską gradobicia zdarzają się wszak pod koniec słonecznego dnia. Najciemniej zaś jest tuż przed brzaskiem.

Gdy czytam niektórych publicystów, zazdroszczę mistrzostwa w posługiwaniu się polszczyzną, lecz widzę obraz kraju malowany czernią i sepią, rozbełtany żółcią. Jęk umierającej warstwy inteligenckiej, do której sam chciałbym się zaliczać? Z drugiej strony, polityczni troglodyci, głodni taniego aplauzu, awanturują się w sprawie procedury obediencyjnej w stosunku do Brukseli. Wolą stać w drzwiach? W październiku czytałem wyniki badania opinii publicznej: 90 procent respondentów widziało teraźniejszość i najbliższą przyszłość Polski w ciemnych barwach. Wielu chce emigrować. Potem zaś sięgam do głupich autorów angielskich, amerykańskich, kanadyjskich, w głupich pismach, takich jak „Wall Street Journal”, „New York Times”, „Economist”, „The Globe and Mail”. Niektórzy z nich bezwstydnie zalecają inwestowanie w polskie papiery wartościowe, jako najbardziej obiecujące w naszym rejonie Europy. Polski złoty idzie w górę. Dlaczego? Może istotnie najciemniej jest przed brzaskiem?

Dziękuję: ks. nuncjuszowi abp. Józefowi Kowalczykowi za ułatwienie mi dostępu do archiwów Biblioteki Watykańskiej; profesorom Teresie Chynczewskiej-Hennelowej, Antoniemu Mączakowi i Wojciechowi Tygielskiemu za łaskawe rady i teksty; dr. Tomaszowi Makowskiemu za udostępnienie mi bez ograniczeń swej pracy „Poselstwo Jerzego Ossolińskiego”, Warszawa, 1996.