Przekleństwo polskiej historii czy źrenica wolności?
JERZY JASTRZĘBOWSKI
W marcu 1987 roku zaproponowałem redakcji „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, iż napiszę krytyczny artykuł o arcypolskiej instytucji liberum veto. Byłem po lekturze Władysława Konopczyńskiego („Liberum veto”, Kraków, 1917), studium Zbigniewa Ogonowskiego („W obronie liberum veto”, Warszawa, 1975), zaś profesor Zbigniew Wójcik udostępnił mi maszynopis swej książki („Liberum veto”, Kraków, 1992) i obiecał pomoc. Powiedziałem, co wiedziałem, redaktorom z ulicy Wiślnej. Śp. Mieczysław Pszon podniósł wzrok znad stosu papierów i burknął: „Mam nadzieję, że będzie pan chwalił liberum veto. Przydałoby się nam teraz”. Spojrzałem z rozpaczą na ówczesnego zastępcę naczelnego, Krzysztofa Kozłowskiego: jak można chwalić liberum veto? Pan Krzysztof, późniejszy senator, odszepnął: „Kolega żartuje. Ale czy nie uważa pan, iż istotnie przydałoby się nam ono obecnie?”. Artykuł wydrukowano w maju tegoż roku.
Po piętnastu latach warto wrócić do sprawy od nowa. Mija właśnie 350 rocznica pierwszego zerwania Sejmu pod hasłem: Wolne nie pozwalam!
Dziewiątego marca 1652 roku obrady sejmu w Warszawie przeciągnęły się do późnych godzin: debatowano nad zasadnością wyroku śmierci, wydanego przez sąd marszałkowski na Hieronima Radziejowskiego za obrazę majestatu. O północy upływał termin sesji, już poprzednio przedłużonej o jeden dzień ponad przepisowe sześć tygodni. Kanclerz wielki koronny Andrzej Leszczyński wystąpił z wnioskiem o prolongatę obrad. Wówczas wstał Władysław Siciński, podstarości i poseł upicki, powiedział: „Ja nie pozwalam na prolongatę”, i opuścił izbę. Nikt za nim nie pobiegł, nikt nie próbował przekonywać posła, aby zmienił zdanie. Gdy sylwetka Sicińskiego mignęła w drzwiach i znikła, wojewoda brzesko-kujawski Jakub Szczawiński wykrzyknął pod jego adresem: „Bodajeś z piekła nie wyszedł”, zaś posłowie odpowiedzieli chórem: „Amen”.
Praktyka „wolnego nie pozwalam” była skrajnym przejawem jednomyślności ciała ustawodawczego, znanej w wielu państwach średniowiecznej Europy. W polskim parlamentaryzmie obowiązywała „od zawsze”. XIX-wieczny historyk niemiecki określa ją słowem „echtslawisch” – prawdziwie słowiańska.
Przez wiele pokoleń nie wpływała ona ujemnie na działalność sejmu – obrad nie zrywano. Sprzeciwiający się posłowie bywali usilnie przekonywani o racjach większości i to tak długo, aż uznali te racje bądź po prostu zamilkli. Nawet jeśli do zgody nie doszło, nie przeszkadzało to w uchwaleniu konstytucji (pakietów uchwał) sejmowych: po prostu do wiadomości publicznej podawano odmienne stanowiska posłów, którzy ze względu na swe instrukcje sejmikowe nie mogli przyłączyć się do ogólnej zgody.
Pierwsza Rzeczpospolita była rodzajem państwa związkowego, składającego się z poszczególnych ziem. Ziemie powiązane były ze sobą ideologią i tradycją, czyli kulturą, w żadnym wypadku – egzekutywą władzy centralnej. Sejmiki ziemskie dawały swym posłom mandat nieograniczony lub ograniczony, zaś najczęściej – pakiety instrukcji. Te od początku XVII wieku były przez posłów zaprzysięgane (choć w praktyce – jak ustalił Zbigniew Wójcik – często niedotrzymywane). Przy obowiązywaniu zasady jednomyślności pominięcie opozycji choćby jednego posła było rzeczą niewyobrażalną. Teoretycznie mogłoby ono prowadzić do oderwania się jego ziemi od Rzeczypospolitej. Tylko konfederacje, oraz od 1673 roku sejmy zwoływane w czasie, gdy kraj związany był węzłem konfederacji, uznawały zasadę większości.
Pracowite „ucieranie” racji
Przy takiej tradycji, nie może dziwić tendencja do pracowitego „ucierania” racji w trakcie każdego sejmu, aż do osiągnięcia „consensum genere omnium ” – pełnej zgody wszystkich. Mimo kłopotliwości owej zasady, była ona jedyną akceptowaną przez naród szlachecki, naród ludzi wolnych. Choć już król Zygmunt August zasadę jednomyślności krytykował, choć na sejmie lubelskim 1569 roku jeden z posłów wołał „iż jeden contrarium dzierży przeciwko nam wszystkim (…), tedy my nie chcemy, aby na jednym stanęło”, to jednak prawodawcy starali się zasadę jednomyślności – choćby naciąganej – pieczołowicie zachować. Sternicy nawy państwowej sprawnie unikali kolizji paraliżujących i tak mozolny ruch prawodawczy. Nie darmo wzdychał później Łukasz Górnicki w swych „Dziejach w Koronie Polskiej”: „Iżby umieli inni królowie, jak Zygmunt August, wolnym rozkazywać ludziom i mieć taką w królowaniu miarę, jaką on miał. ”
Gdy jednak po śmierci ostatniego Jagiellona przyszli na tron „inni królowie” problem leżał nie tyle w ich nieumiejętności rozkazywania wolnym obywatelom, co w narastającym uczuleniu szlachty na postępujący w Europie proces absolutyzacji władzy królewskiej. Szlachta po prostu obawiała się, aby elekcyjni, z obcych stron przybyli, monarchowie nie próbowali obcych metod politycznych przenieść na polski grunt. Skuteczną barierę dla władzy absolutnej widziano w konieczności uzyskiwania zgody szlachty na wszelkie inicjatywy legislacyjne. Nie było to bezzasadne, z pewnością nie było głupie.
Od chwili przyjęcia artykułów henrykowskich w 1573 roku sejmy coraz częściej kończyły się bez uchwalenia konstytucji, artykuły bowiem ograniczyły czas trwania sejmów zwyczajnych do sześciu, zaś nadzwyczajnych do dwóch tygodni. Znacznie łatwiej było opozycjonistom obrady tamować, a następnie sprzeciwiać się ich przedłużeniu, aniżeli ważyć się na zerwanie obrad w czasie trwania sejmu.
Polskiemu czytelnikowi, nawet pamiętającemu śmieszne sceny przy ulicy Wiejskiej w Warszawie, trudno sobie uzmysłowić los oponenta w ówczesnym sejmie, w kontekście ówczesnych obyczajów. Adwersarz musiał wyjść z izby, by zanieść manifest o nieważności obrad do kancelarii sejmowej. Bywał więc przytrzymywany przez braci szlachtę za ręce i za poły tak długo i tak długo był zakrzykiwany, dopóki nie usiadł i nie zamilkł. Wówczas ogół – zgodnie z tradycją – brał nagłe milczenie za cofnięcie protestu.
Mimo takiego mechanizmu zabezpieczającego, już za panowania Stefana Batorego nie doszły do skutku trzy sejmy, za Zygmunta III i Władysława IV – aż osiem. W 1596 roku udaremniono pierwszą próbę zerwania sejmu, podjętą w pojedynkę przez posła Michała Choińskiego. Przez długi czas uważano, że pierwszym rozbijającym sejm w pojedynkę był Jerzy Lubomirski w 1639 roku, lecz w świetle nowszych badań ta wersja upadła.
Sejm zwołany do Warszawy 26 stycznia 1652 roku formalnie poświęcony był zaognionej wciąż sytuacji na Ukrainie, lecz w rzeczywistości skoncentrował się na sprawie Radziejowskiego. Większość posłów stanęła w opozycji do dworu i po stronie przyszłego zdrajcy, obawiając się, aby zatwierdzenie wyroku śmierci na podkanclerzego koronnego nie stało się precedensem w walce króla z wolnością szlachecką.
W warunkach ogromnego napięcia po obu stronach udało się sejm przedłużyć o jeden dzień ponad przepisowe sześć tygodni. Gdy wniesiono o kolejną prolongację, Władysław Siciński zaprotestował i opuścił izbę. Siciński był pionkiem w ręku znanego nam choćby z „Potopu” hetmana polnego litewskiego Janusza Radziwiłła, zaciekłego wroga króla Jana Kazimierza. To pierwsze udane liberum veto powiodło się przez przypadek: obie strony straciły już były nadzieję na zakończenie obrad po swej myśli.
Lecz stała się rzecz straszna
Oto jeden poseł zaprotestował nie dając żadnej po temu racji i po raz pierwszy w historii sejmu nikt nie usiłował go zatrzymać i od decyzji odwieść. Tym samym dziwaczny incydent urastał do rangi prawnego precedensu i obrastał tradycją. Tradycja zaś była sprawą świętą w szlacheckiej Rzeczypospolitej.
Na skutki niedługo trzeba było czekać. Kolejne sprzeciwy wobec prolongaty obrad sejmowych zanotowano w latach 1654, 1665, 1666, 1668. Jesienią 1669 roku nastąpiła rzecz dotychczas niewyobrażalna: poseł kijowski Adam Olizar zerwał sejm koronacyjny Michała Korybuta przed terminem „dojścia” (zakończenia). Olizar uciekł z Krakowa, precedens pozostał.
Konopczyński pisze: „Warstwa na warstwie układają się na dnie dusz szlacheckich precedensy, które później (…) narzucą im apodyktycznie słynną unanimitas, już jako prawną regułę obowiązującą”.
Z sześciu sejmów za panowania Michała Korybuta zerwano cztery. Za Jana III było gorzej: w 1688 roku stronnictwo dworskie zerwało sejm jeszcze przed obiorem marszałka. Dwa lata później doszło do tego, iż posła Antoniego Głogowskiego, przekupionego francuskim złotem, król musiał przekupić ponownie, podbijając stawkę, aby poseł zgodził się powrócić na salę obrad. W następnym stuleciu zaś rozpoczęło się hurtowe gilotynowanie sejmów. Za panowania Augusta III ani jeden z trzynastu zwołanych sejmów nie doszedł do skutku. Sejmy były już wówczas zrywane z reguły przez agentów obcych mocarstw. Zaczynały się krystalizować obce plany. Przypomnijmy fakt znany historykom, lecz niewielu poza nimi: pierwszy projekt rozbioru Polski powstał już w 1656 roku, zaś utrzymanie złotej wolności w Polsce było przedmiotem dwustronnych traktatów między sąsiadami Rzeczypospolitej od roku 1720.
Licytacja między rezydentami obcych mocarstw wywindowała łapówki stanu do niebywałych rozmiarów. Według Konopczyńskiego, za Jana Kazimierza stawka za zerwanie sejmu wynosiła 500 dukatów (wagowo równało się to 1,72 kg czystego złota). Natomiast zerwany w 1744 roku sejm grodzieński kosztował obcych mocodawców 40 tysięcy talarów francuskich i 15 tysięcy dukatów pruskich (w sumie – ekwiwalent ok. 110 kg czystego złota). Ostatnim płatnym zrywaczem sejmu był poseł ciechanowski Michał Szymanowski. W 1762 roku otrzymał on od rezydenta rosyjskiego wyliczone do ręki 1507 dukatów.
Sejm Rzeczypospolitej Obojga Narodów zdołał jeszcze poderwać się do wysokiego lotu w latach 1788-1792. Obradując pod węzłem konfederacji, tak aby żaden agent nie mógł go zerwać, Sejm Wielki dnia 3 maja 1791 roku uchwalił Ustawę Rządową, likwidującą po wsze czasy prawo i obyczaj liberum veto. Sejm jeszcze obradował, gdy rozkazem imperatorowej Katarzyny wojska generała infanterii Michała Kachowskiego poderwane zostały do forsownego marszu z Ukrainy na zachód.
Czy tak być musiało?
Czy nie krytykowano, nie ostrzegano w dobry czas, nie wskazywano na anachroniczność takiej formy sejmowania w Europie, która z pokolenia na pokolenie stawała się administracyjnie coraz sprawniejsza, politycznie coraz agresywniejsza i coraz bardziej zmilitaryzowana? Czy nasi przodkowie byli głusi, ślepi i nierozsądni? Czy nie pojmowali, że za ich życia decydują się przyszłe losy Rzeczypospolitej?
Nie pojmowali, ponieważ tylko znikoma mniejszość jest w stanie ogarnąć konsekwencje procesu historycznego, dopóki ten proces trwa. Dotyczy to również nas, dzisiaj żyjących. Dotyczy to nawet spraw tak zdawałoby się oczywistych jak integracja z Unią Europejską. Nie wolno nam, ignorantom dzisiejszej doby, tłumaczyć naiwnością lub czystą głupotą uporczywości, z jaką przodkowie nasi trzymali się systemu złotej wolności. Powierzchowna krytyka decyzji i postaw politycznych sprzed kilku wieków niesie ze sobą ryzyko anachroniczności: inne były warunki otoczenia, inna mentalność ówczesnych Polaków, Litwinów, spolonizowanej szlachty ruskiej.
Według nieżyjącego już wybitnego znawcy przedmiotu, Władysława Czaplińskiego, szlachta miała dwa ważne powody, dla których nie zgadzała się na przejście od zasady jednomyślności do zasady większości głosów. Pierwszym był powód polityczny: obawa, aby król – dysponujący rozdawnictwem urzędów i majątków państwowych (królewszczyzn) – nie zmontował w sejmie większości potrzebnej dla zmiany prawa i ograniczenia wolności obywateli. Drugą przyczyną, głęboko zakorzenioną w duszach szlacheckich, było przekonanie, że posła – reprezentanta paru tysięcy braci szlachty – nie można po prostu przegłosować. Wszak każdy przez braci wybrany poseł kieruje się interesem Rzeczypospolitej, czyż nie?
Zaczynamy wchodzić w temat najbardziej pasjonujący, zaś najtrudniej mierzalny: w psychikę naszych przodków. Nie znali jeszcze pojęcia praw człowieka, lecz postępowali instynktownie w obronie praw jednostki lub mniejszości przed dyktatem większości, która nie zawsze musi mieć rację. Inną sprawą jest, do jakich późniejszych wynaturzeń ten instynkt doprowadził.
Innym aspektem tego problemu zajmuje się w sygnalizowanym na wstępie studium Zbigniew Ogonowski. Przeanalizował on spuściznę pisarską czołowego apologety złotej wolności, kasztelana lwowskiego Andrzeja Maksymiliana Fredry (1620-1679). Ten dygnitarz i pisarz nie był ani sprzedawczykiem, ani człowiekiem głupim. Przywilej weta nie miał być toporem włożonym w ręce ówczesnych „oszołomów” lub płatnych agentów. Był bronią świadomie wkładaną w ręce rozumnych, cnotliwych obywateli, powołanych do obrony prawodawstwa Rzeczypospolitej przed nadużyciami. Nasi przodkowie przypisywali sejmowi inną rolę, niż ta, do której myśmy przywykli. Była to rola tamowania szkodliwych inicjatyw, nie zaś jedynie tworzenia nowych praw. W oczach naszych przodków gorszy byłby sejm uchwalający prawa ze szkodą dla Rzeczypospolitej, niż sejm zatamowany bez uchwalenia nowych praw. Wszak dotychczasowe prawa były znakomite, najlepsze w Europie!
Czy były najlepsze?
Istotnie było coś niezwykle atrakcyjnego w modelu prawa stawiającego wolność i nietykalność jednostki ponad wszystko. Odbiciem tej właśnie zasady było liberum veto, lub częściej używana, łagodniejsza formuła sisto acitvitatem (tamuję czynności). Lecz wiele praw, opartych na precedensie i zwyczaju, było nieprecyzyjnych, stąd podatnych na nadużycia. Gdyby „wolne nie pozwalam” blokowało uchwalenie konkretnej ustawy, nie rozrywając sejmu, inny mógłby być o nim osąd historii. Poza tym – co bardzo ważne! – we wczesnym okresie stosowano formułę protestacyjną „nie pozwalam, dopóki…”. Natomiast w drugiej połowie XVII wieku zaczęto uciekać się do morderczej formuły „nie pozwalam, bom poseł wolny”. Ta właśnie formuła, wbudowana w przerażającą – w oczach innych Europejczyków owej doby – zasadę wolnej elekcji monarchów, podcięła działalność sejmu i państwa.
W ciągu całego XV wieku Rzeczpospolita szła trop w trop za najwyżej rozwiniętymi krajami Europy Zachodniej, nadrabiając zapóźnienia. W XVI wieku szlachta stworzyła unikatowy model państwa, w którym znalazła maksymalne szanse samorealizacji. Stopniowo Polska (z Litwą i Rusią) stawała się rzeczą pospolitą szlachty, wyjątkiem w Europie. Ta droga rozwoju doprowadziła naród szlachecki do poczucia wyższości wobec reszty Europy. Senatorowie i posłowie, magnaci i szaraki musieli istotnie być przekonani, że idealny ustrój czyni Rzeczpospolitą państwem organicznie tak potężnym, że prawodawstwa reformować nie trzeba, że można sobie pozwolić na lekceważenie zmieniającej się stopniowo rzeczywistości zewnętrznej. Ustrój okazał się być tak dobry, że stał się w końcu niereformowalny. Triumfowała rodzimość, triumfowało przeświadczenie, że jeśli inne narody poszły drogą odmienną, to znaczy, że inni się mylą. Konopczyński pisze: „Rzekłbyś, chiński mur stanął między wewnętrzną polityką polską i zachodnioeuropejską”.
Wolna szlachta
A więc liberum veto: przekleństwo polskiej historii czy źrenica wolności? Czy losy narodu mogły potoczyć się inaczej, gdyby nasi przodkowie zafundowali sobie silną władzę centralną? Prawdopodobnie tak, lecz łatwo nam to dzisiaj mówić. Posłowie szlacheccy nie przewidzieli wprawdzie rozwoju wydarzeń, lecz nie musieli to być ludzie naiwni lub głupi. Oni po prostu bali się zafundować Rzeczypospolitej dyspozycyjny parlament, zaciężne wojska królewskie, policję polityczną, prześladowania mniejszości. Byłby to wszak inny naród i inne społeczeństwo.
Ba, oni tego po prostu nie mogli uczynić. Absolutystyczne rządy twardej ręki, bez akceptacji społecznej, nie miały szans na zaistnienie w kraju, w którym 10 procent społeczeństwa stanowiła wolna szlachta. Dla porównania: w ówczesnej Francji ta proporcja była 3-krotnie niższa, w Anglii – 10-krotnie.
Polski naród szlachecki poderwał się do reform pod koniec XVIII wieku. Próba okazała się spóźniona. Najeźdźca ją zdusił. Lecz gdyby naród nie był wychowany w duchu buntu przeciw ciemiężcy-większości, nie tylko próba reform, lecz sam naród mógłby zostać zduszony. Tak się jednak nie stało. Ostała się niesłychanie prężna kultura, tradycja. Z niej odrodził się naród i państwo.
Praktyka liberum veto była dramatem unikatowego w skali europejskiej, a dla Polski nieszczęśliwego w skutkach, mariażu polityki z etosem wolnościowym. Ten etos i tolerancja dla odmiennych przekonań wzięły górę nad wymogami polityki. Po zejściu szlachty ze sceny jej etos odziedziczyły – w różnym lecz wysokim stopniu – kolejne emancypujące się warstwy społeczeństwa.
Posłowie i demonstranci chłopscy obecnej doby pewnie nigdy się nie dowiedzą, o czym mruczą pod nosem polscy historycy, obserwując ich poczynania. Na szczęście – nie te czasy.
Autor dziękuje prof. dr. Antoniemu Mączakowi z Uniwersytetu Warszawskiego za wnikliwą i twórczą recenzję artykułu
SICIŃSKIEGO ŻYCIE POŚMIERTNE
„Hańbę posła upickiego tradycja przekazała potomnym wiekom, a lud miejscowy urągał zwłokom uważanym za jego zwłoki” – pisał w „Encyklopedii Staropolskiej” Zygmunt Gloger. Znakomicie zachowane domniemane zwłoki Władysława Sicińskiego zostały wydobyte na początku XIX w. z grobu. „Włóczono (je) po cmentarzach, poniewierano nimi po drogach, rzucano na progi złych ludzi” – stwierdzał historyk Ludwik Kubala (cytowany w Polskim Słowniku Biograficznym). Ta wzgarda dla Sicińskiego brała się jednak także (przede wszystkim?) z tego, że w tradycji ludowej był on przedstawiany jako ciemiężca chłopów, twórca tygodniowej pańszczyzny, heretyk, zbrodniarz. Później złożono zwłoki w szafie przy drzwiach kościoła w Upicie (opisał je Mickiewicz w „Popasie w Upicie”). Pogrzebano je ponownie w 1864 roku. T.S.