Dwa sojusze

POLSKA MIĘDZY AMERYKĄ A EUROPĄ

Dwa sojusze

(C) AP

źródło: Nieznane

Po raz pierwszy od 17 lat Richard Perle nie znalazł czasu na rozmowę. Przez sekretarkę doszła do mnie żartobliwa odpowiedź: jeśli załatwi u swojego papieża przedłużenie doby o godzinę, będę gotów tę godzinę mu poświęcić. Dopiero w kilka dni później domyśliłem się, czym może być tak pochłonięty szef Rady Planowania Polityki Obronnej i były zastępca Caspara Weinbergera.

JERZY JASTRZĘBOWSKI

„New York Times” opublikował rozważania na temat planowanego ataku sił USA i Wielkiej Brytanii na Irak w czasie nadchodzącej zimy, zaś Bank of America zalecił kupowanie akcji koncernów General Dynamic i Boeinga. Według banku kampania przeciw reżimowi Saddama Husajna ma rozpocząć się w drugiej połowie listopada i potrwać do początku lutego.

Wątpliwe jest, aby „NYT” i Bank of America zawczasu poznały zakres i termin uderzenia; jest to raczej początek propagandowej kampanii przygotowawczej. Gdy nadejdzie czas, termin będą znali Bush, Rumsfeld, Powell, Perle i generałowie – nie zaś dziennikarze i bankierzy. Natomiast niewątpliwe jest, że – gdy nadejdzie czas – USA nie poproszą o zgodę swych sojuszników w NATO. Uderzenia dokonają Amerykanie z niewielkim udziałem najlepiej współpracującego sojusznika – Wielkiej Brytanii, z symboliczną zaś pomocą paru innych członków NATO.

Zbyt potężna Ameryka?

W tymże „NYT” brytyjski politolog Timothy Garton Ash stwierdził niedawno: „Dzisiejsza Ameryka jest zbyt potężna nawet dla swego własnego dobra. (…) Od czasów starożytnego Rzymu żadne mocarstwo nie korzystało z takiej przewagi. (…) Nawet dla archanioła niebezpieczny byłby tak ogromny zakres władzy”. Były minister spraw zagranicznych Francji, Hubert Vedrine, nazwał USA „hipermocarstwem”, zaś anonimowi francuscy dyplomaci rozpowszechniają opinię, że w wyniku przerostu amerykańskiej potęgi NATO popada w atrofię; potrzebne są więc europejskie siły wczesnego reagowania, które zrównoważyłyby tę stratę.

Czy istotnie Ameryka stała się zbyt potężna? Jej budżet obronny jest większy niż połączone budżety obronne ośmiu państw wydających najwięcej na obronę. Co znacznie ważniejsze jednak, różnica między Ameryką i resztą świata jest tak ogromna, ponieważ już dawno w przypadku Ameryki ilość przeszła w jakość. Od ponad roku specjaliści z „Jane’s Defence Weekly” alarmują, że zerwana została łączność między techniką wojskową Ameryki i jej sojuszników. Za późno już, by gonić tę technikę – sojusznicy mogą najwyżej kupować opatentowane rozwiązania i powielać wzory broni i oprogramowania.

Zmienia się NATO, zmieniają sojusznicy

Teoretycznie i na krótką metę Ameryka mogłaby stawić czoło reszcie świata i wygrać tę wojnę. Nic takiego nie nastąpi, jednak gigantyczna przewaga USA zarówno nad sojusznikami, jak i potencjalnymi wrogami już obecnie prowadzi do przewartościowania stanowiska Waszyngtonu wobec NATO oraz wobec Rosji. Ujmując rzecz w skrócie: NATO, jako piastunka końca zimnej wojny, staje się dla USA w większym stopniu bazą działań politycznych niż wojskowych; Rosja zaś staje się sojusznikiem, choć o ograniczonym stopniu zaufania. Obszernie na ten temat pisał w „Rz” Janusz Onyszkiewicz („Co zdarzyło się w Reykjaviku?” z 21 maja 2002). Od tego czasu podpisano układ w Rzymie, zbliżający Rosję do NATO w stopniu, którego nie sposób było przewidzieć jeszcze rok temu.

Wiosną 1997 roku Richard Perle w rozmowie z niżej podpisanym ostro przestrzegał („Trzy rozmowy z podżegaczem”, „Plus Minus” z 19-20.04.1997) przed tak bliskim dopuszczeniem Rosji do decyzji NATO. Obecnie nie przestrzega, bowiem zmieniły się realia. Rosja przestała być zagrożeniem dla USA. My możemy mieć własne zdanie na ten temat (Czesi wyrazili swe zastrzeżenia wyjątkowo ostro), lecz liczy się przede wszystkim zdanie Ameryki, gwaranta pokoju.

Zdarzają się uboczne skutki niebywałego wzrostu potęgi USA. Amerykańscy mediatorzy, negocjujący w początku maja wyjście Palestyńczyków ze świątyni w Betlejem, byli szczerze zaskoczeni, gdy osłupiały rząd włoski oświadczył, iż nic nie wie o przyjmowaniu podejrzanych o terroryzm Palestyńczyków na swoje terytorium. Amerykanie zapomnieli skonsultować własne decyzje z głównym zainteresowanym.

Podejrzliwe mocarstwo

Nikt na Zachodzie nie kontestuje przewagi Ameryki bardziej niż Francja. Wciąż szuka ona swej dawnej i dawno zagubionej „gloire” – podśmiewa się komentator „Wall Street Journal” 9 maja br. Jakżeż samotnie jest być Francuzem w świecie zdominowanym przez Amerykę – wtóruje mu londyński „Economist”. To francuscy politycy propagują tezę o odchodzeniu NATO w niebyt, Francuzi chcą rychłego utworzenia europejskiej siły zbrojnej szybkiego reagowania, i Francuzi – wiosną tego roku – wypuszczali balony próbne co do nadrzędności „dyrektoriatu trzech” (Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii) w przyszłej poszerzonej Unii Europejskiej. Tu już blisko do polskiego podwórka.

Amerykanie reagują na francuskie podchody bądź kpiną, bądź furią. Na spotkaniu w Londynie w ubiegłym roku Richard Perle określił francuską inicjatywę utworzenia europejskiej przeciwwagi dla NATO jako antyamerykańską paranoję. Jego były kolega z Pentagonu czasów prezydentury Ronalda Reagana, Lawrence Korb, wyraził niedawno opinię, że USA zablokują europejską inicjatywę, widząc w niej zagrożenie dla czołowej roli NATO w świecie. Zaproszenie Kanady (lecz nie Stanów Zjednoczonych) do uczestnictwa w siłach europejskich pokazuje – według Korba – jak grubymi nićmi szyta jest ta inicjatywa. Francuski komisarz unijny, Pascal Lamy, nie pozostał dłużny Amerykanom. Porównał on niedawno USA do „słonia – rannego, zagrożonego, bardzo, bardzo trudnego zwierzęcia w tej chwili”.

Wymiany „duserów” między Amerykanami i Francuzami nie są niczym nowym, kwitły już za czasów prezydentury Charles’a de Gaulle’a. Ostatnio jednak kostyczna nieufność zaczęła schodzić w dół, „w masy”. To zaś może mieć długofalowe skutki, psując istniejące dotychczas, całkiem pozytywne, stereotypy etniczne: amerykański wśród Francuzów i francuski wśród Amerykanów. Jak wiemy z własnej historii (stereotypy polskie-żydowskie, polskie-ukraińskie, polskie-rosyjskie, polskie-czeskie), tendencja taka, gdy raz się ugruntuje, trudna jest do odwrócenia.

Francuzi w amerykańskich mediach

Jeden incydent nie tworzy tendencji, lecz już poparty dziesiątkami tytułów z prasy może służyć za ilustrację takowej.

Kanał finansowy sieci telewizyjnej NBC ma najwyższą oglądalność wśród dorosłych Amerykanów, zwłaszcza mężczyzn. CNBC bywa wyprzedzane przez CNN tylko w momentach wyjątkowych zagrożeń. Właśnie w CNBC odbyła się w maju dyskusja o francuskich próbach doścignięcia Amerykanów w niektórych sektorach gospodarki. Posłużono się przykładem francuskiego koncernu Vivendi Universal, którego energiczny szef, Jean-Marie Messier [według ostatnich doniesień zmuszony 1 lipca do dymisji – red.], postanowił kilka lat temu rywalizować z amerykańskim gigantem medialnym America on Line Time Warner. Przekonawszy banki do swego pomysłu Messier przez pięć lat kupował na kredyt, jak leci: wpierw gorzelnie i browary, potem telewizję kablową, telefonię bezprzewodową itp. Banki sfinansowały mu około 100 miliardów dolarów kredytu, po czym wiosną tego roku Messier i jego Vivendi ugięli się pod ciężarem długów. Agencja ratingowa Moody’s Investors Service (oczywiście amerykańska) zredukowała wiarygodność kredytową koncernu do najniższego akceptowanego poziomu (Baa3) i następnego dnia właśnie, w obecności blisko trzydziestu milionów widzów, miała miejsce poniższa wymiana zdań:

– St. red. ekonomiczny Steve Liesman: Pamiętajcie o zachowaniu proporcji w porównywaniu USA z Europą. Microsoft, Intel i IBM mają większe zasoby walutowe niż Francja, Szwajcaria i Belgia razem wzięte.

– Prezenter Mark Haines: Gdybym miał wybierać, zawsze oddałbym Francję, a wziąłbym Microsoft. Zwłaszcza pozbyłbym się Francji!

– Liesman: Wystarczy głośno wymówić nazwisko szefa Vivendi Universal, i już wszystko wiadomo.

– Wszyscy: Ha-ha-ha! (słowo „messier” oznacza w amerykańskiej angielszczyźnie „jeszcze bardziej popaprany” – J. J.).

Przypuszczam, że taka wymiana zdań jeszcze kilka lat temu nie poszłaby na antenę.

A oto dlaczego Amerykanom tak grają na nerwach niektórzy europejscy sojusznicy z NATO, zwłaszcza zaś Francuzi.

Gdzież ten pościg?

Pod takim tytułem R. James Wolsey, były dyrektor CIA, opublikował gniewny artykuł polemiczny w „Wall Street Journal”. Autor pisze, że reakcje Europy na sformułowanie prezydenta Busha o „osi zła” wyjęte są wprost ze scenopisu filmu „W samo południe”. Amerykański szeryf wyrusza z domu, by stawić czoło bandytom, zaś Europejczycy przysiadają ze strachu. Również obecnie tylko Ameryka gotowa jest wziąć na siebie odpowiedzialność pasterza – Europejczycy wolą pozostać w roli owiec. Szeryf w filmie bynajmniej nie chciał działać sam. Rozpaczliwie namawiał innych do współdziałania. Nie było chętnych.

Europejskie protesty dotyczące jednostronnych działań USA i lekceważenia sojuszników w NATO stają się bezprzedmiotowe, gdy porównamy wysiłek zbrojny Ameryki z ciężarem ponoszonym przez inne państwa. Jedna tylko tegoroczna podwyżka budżetu obronnego USA odpowiada wartości połączonych całkowitych budżetów obronnych Francji i Wielkiej Brytanii i jest dwukrotnością budżetu obronnego Niemiec. Europejczycy wolą cedować odpowiedzialność za wspólną obronę na rzecz sił amerykańskich, po czym skarżą się na brak konsultacji. Z wyjątkiem Brytyjczyków, europejskie siły zbrojne wyposażone są w tak przestarzałe systemy komunikacji, że nie są w stanie porozumiewać się między sobą, co dopiero zaś walczyć u boku Amerykanów. Jak tu się dziwić, że Amerykanie przywiązują mniejszą niż w przeszłości wagę do NATO? Sekretarz generalny sojuszu, lord Robertson, przestrzegł na wiosnę w Londynie, że potężna politycznie Europa staje się Pigmejem w dziedzinie obrony.

Takie z grubsza bywają argumenty USA w odpowiedzi na zarzut, że Ameryka stała się zbyt potężna dla swego własnego dobra. Chyba najcelniej i najkrócej odpowiedział na ten zarzut profesor Zbigniew Brzeziński podczas swej majowej wizyty w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie: amerykańska hegemonia w świecie jest alternatywą dla światowej anarchii – albo jedno, albo drugie. Europa nie ma ani możliwości, ani ambicji, aby anarchii zapobiec.

To nie są strachy na Lachy

Amerykanie bardzo poważnie traktują światowe zagrożenie terroryzmem. Kilka tygodni temu Janet Reno, prokurator generalny USA za prezydentury Billa Clintona, przemawiała na ten temat na konferencji w Whistler w Brytyjskiej Kolumbii w Kanadzie. Wynotowałem następujące stwierdzenie: grozi nam agresja terrorystów po sieci internetowej, agresja paraliżująca działalność banków, blokująca dopływ wody pitnej i elektryczności do miast. Już dziś musimy decydować, jak zapobiec cybernetycznemu Pearl Harbor.

USA a Europa

Ameryka jest należycie przygotowana do przewodzenia światu nie tylko w dziedzinie wojskowej. Pouczające są porównania systemów gospodarki oraz sfery materialnej i mentalnej między USA i Europą.

Powstają na ten temat książki. W „Rzeczpospolitej” znakomity artykuł („Wspólne ideały, odmienne rezultaty”, 23 maja br.) opublikowała Krystyna Grzybowska, w nieco zaś węższym ujęciu i kilka dni wcześniej – Krzysztof Dzierżawski. W skrócie: Europa to społeczeństwa syte, zamożne, zmęczone, pragnące krótkiego tygodnia pracy i wczesnej emerytury. Ameryka natomiast jest wciąż młoda, zasilana przez rzesze imigrantów pragnących poprawy losu i osiągających swój cel talentem i ciężką pracą.

We Włoszech, mówił ostatnio premier Silvio Berlusconi, łatwiej przeprowadzić rozwód niż zwolnić pracownika. Życie społeczeństw regulowane jest przez ogromne i ociężałe aparaty biurokratyczne. W Ameryce pracę łatwo stracić, lecz łatwo też znaleźć, zaś interwencje biurokracji państwowej w życie społeczeństw lokalnych są ostatecznością. To między innymi dlatego kapitał międzynarodowy wlewa się pełną rzeką raczej z Europy do Ameryki (230 miliardów dolarów w okresie od stycznia 1999 r. do kwietnia 2001 r.) niż odwrotnie. I dlatego, mimo istnienia euro, mocną walutą był do wiosny raczej dolar amerykański, stanowiący blisko trzy czwarte rezerw walutowych banków centralnych świata.

Techniczna, gospodarcza, a zwłaszcza finansowa przewaga Ameryki nad Europą dowodzi przewagi modelu gospodarczego i stylu życia, których ideał zawarty jest w haśle reklamowym kolosa ubezpieczeniowego American Insurance Group AIG, obecnego również na polskim rynku: „Najpoważniejszym ryzykiem w życiu ludzkim jest niepodejmowanie ryzyka”.

Patrząc na to hasło zdaję sobie sprawę, że – mimo niewiarygodnych szkód wyrządzonych w życiu społecznym i w mentalności ludzi przez półwiecze PRL – ułański nieco charakter narodowy Polek i Polaków stawia nas bliżej modelu amerykańskiego niż francuskiego, niemieckiego lub włoskiego. Nadchodzi czas, gdy zaczniemy to dyskontować na naszą polską korzyść.

Słoń a sprawa polska

Pisałem o tym wielokrotnie, powtórzę raz jeszcze: Polska znalazła się w niezwykle korzystnej koniunkcji historycznej. Jesteśmy skazani na sukces, chyba że sami go sobie odbierzemy. Po raz pierwszy napiszę, że możemy całkiem pragmatycznie (ten elegancki termin oznacza po prostu – cynicznie) grać na sukces Polski w kontekście swarów między Stanami Zjednoczonymi i Europą.

Dla USA jesteśmy całkowicie wiarygodnym sojusznikiem. Reakcja Polski na tragedię z września ubiegłego roku, stawiająca do dyspozycji kierownictwa walki z terroryzmem (czyli Waszyngtonu) polskie służby i siły, była dokładnie taka, jak trzeba. Nieważny jest nasz potencjał militarny – w porównaniu do amerykańskiego jest on przecież zerowy. Lecz Waszyngton nie tego oczekuje od sojusznika na wschodniej flance NATO.

Mieliśmy wielkie szczęście w ciągu ubiegłych trzynastu lat do szefów naszego resortu spraw zagranicznych. Ci panowie najwyraźniej postanowili przejść do historii. Udało się. Ustawili stanowczy kurs na sojusz strategiczny z gigantem amerykańskim, rozwinęli przyjazne stosunki z sąsiadem niemieckim, pokonali uprzedzenia do sąsiada ukraińskiego, odnosili się stanowczo, lecz z szacunkiem do najtrudniejszego partnera – Rosji. Mimo rosyjskich protestów udało się dołączyć do NATO, uda się również marsz do Brukseli. Kierunek na Ukrainę i Rosję jest już wpisany w przyszłość Polski w NATO, bo jest to jej główne wiano wnoszone do Sojuszu.

Czym mniejsze znaczenie militarne Sojuszu Atlantyckiego, czym większa jego waga polityczna, tym ważniejsza jest rola Polski jako sojusznika USA. Ameryka chce mieć gwarancje pokoju i spokoju na wschodniej flance NATO. Liczy się więc każdy gest przyjaźni i współpracy na osi Warszawa-Moskwa i Warszawa-Kijów. O niektórych inicjatywach mało wiemy. Niedawno usłyszałem komplement pod adresem polskiego miesięcznika społeczno-kulturalnego „Nowaja Polsza”, redagowanego w języku rosyjskim w Warszawie pod kierunkiem prof. Jerzego Pomianowskiego. Wysłuchałem go w Waszyngtonie, choć miesięcznik powstaje w Polsce, zaś rozprowadzany jest wśród tysięcy bibliotek i domów kultury w Rosji. Polska kultura i fachowość w jej prezentacji są nagle w cenie. To właśnie jest nowa twarz NATO. Rola Polski w Sojuszu jest doceniana, choć niewiele możemy dokonać w Afganistanie.

Przez wszystkie te lata udało się również jako tako uchronić trudną przyjaźń z Francuzami bez konieczności angażowania się w ich antyamerykańskie awantury polityczne. To z Paryża wychodziły złośliwe plotki o Polsce – koniu trojańskim USA w Europie. Nie szkodzi! My rewanżujemy się uwielbieniem dla wielkiej kultury Francuzów, na której wyrosły pokolenia polskich twórców, korzystamy z współpracy gospodarczej z nimi (są słabsi od Amerykanów, lecz o niebo silniejsi od nas), zaś na poziomie brutalnie pragmatycznym wykorzystamy w swoim czasie francuski egoizm w ustalaniu europejskiej polityki rolnej (CAP). Jest tych subwencji czterdzieści miliardów euro rocznie. Jeśli starczy dla nich, skapnie też dla nas. To się nazywa przyjaźń w polityce.

Natomiast jeśli chodzi o wielki sojusz strategiczny, Fourth of July również w Polsce świętuje się przed quatorze juillet. –