Prawdziwy koniec świata szwoleżerów

PYTANIA O POLSKĘ

Prawdziwy koniec świata szwoleżerów

JERZY JASTRZĘBOWSKI

January Suchodolski, „Bitwa pod Somosierrą”, 1860 r.

Afery korupcyjne, zwłaszcza zaś łącząca ze sobą nazwiska Rywina, Michnika, Kwiatkowskiego i Millera, z krążącym na ich orbicie obleśnym karłem polskiego dziennikarstwa, opisywane są w kategoriach upadku Polski czasów saskich.

Ksiądz arcybiskup Józef Życiński pisze o „dramatyzmie obecnej sytuacji”, która staje się „formą czekania na Godota”; Kazimierz Kutz mówi, że „gatunek ludzki jest u nas skarlały”, inni mówią i piszą o „gniciu” i „wyczerpaniu możliwości rozwoju”; padają hasła naprawy – od tak oczywistych, jak zmiana ordynacji wyborczej, aż po tak fantastyczne, jak niepłacenie podatków, zmiana ustroju i budowa IV Rzeczypospolitej.

Dorzucę i ja słowo: jest źle, czyli normalnie. Żadna tragedia, żadna degeneracja, zwykłe świństwa.

Marian Kamil Dziewanowski z odznaką 3. Pułku Szwoleżerów w klapie FOT. ARCHIWUM RODZINNE

Nie zaproponuję nowych dróg naprawy, brak mi po temu talentu i hucpy. Chcę osadzić obecne realia w kontekście historycznym, którego dotychczasowi krytycy w znanych mi wypowiedziach nie biorą pod uwagę, choć Janusz A. Majcherek napomknął o nim w „Plusie-Minusie” z 27 – 28 kwietnia („Odwet na państwie”), a Zdzisław Najder w numerze z 10 – 11 maja („Coraz bliżej? Coraz dalej?”). Jesteśmy w trakcie procesów głębszych od zmiany ustroju politycznego (tę akurat udało się przeprowadzić względnie gładko). Jesteśmy poddani procesom angażującym nie tylko postawy jednostek i grup, lecz oddziałującym na psychikę i pamięć zbiorową narodu i społeczeństwa.

 

 

 

Skok kulturowy

Wrzesień 1933 r. Świeżo upieczony ułan podchorąży wraca do cywila FOT. ARCHIWUM RODZINNE

Poszliśmy na ostry skrót od dziewiętnastowiecznych romantycznych postaw, niewygasłych w Polsce aż poza czas drugiej wojny, a kładących nacisk na sprawy honoru i wolności, na kult bohaterstwa i męczeństwa, do postaw schyłku dwudziestego wieku, kładących nacisk na szybkie, masowe użycie i zużycie, wraz ze związaną z tym potrzebą środków obrotowych, czyli „kasy”.

Zachód otrąbił koniec stabilnego dlań wieku dziewiętnastego wraz z wybuchem wielkiej wojny w 1914 roku, koniec burzliwego wieku dwudziestego wraz z końcem zimnej wojny. Polacy zgubili swój wiek dwudziesty lub zaznali jedynie jego najgorszych ekstrawagancji. Dwudziestolecie międzywojenne było zbyt krótkim okresem, aby pożegnać się z mentalnością szlachecko-insurekcyjną i ukorzenić mentalność mieszczańsko-inwestorską. Era PRL jawi się jak sparciały bufor między epokami. Dzisiejsze stare pokolenie ma trudności z nadążaniem.

Tadeusza Mazowieckiego dziwi fraternizacja ludzi o tak różnych drogach życiowych, jak Michnik i Rywin, Michnik i Urban, Michnik i Miller („łączyła nas zażyła koleżeńskość”!). Mnie nie dziwi: obecnym figurom na scenie politycznej i gospodarczej chodzi o szybką skuteczność, jakim kosztem honoru (?) to się odbywa, jest im w gruncie rzeczy obojętne. Leszek Kołakowski nazywa to „utratą tabu”.

Są ludzie, których to mierzi. Mazowiecki nie jest osamotniony.

Ród Dziewanowskich

W Milwaukee w stanie Wisconsin dożywa czerstwej starości prof. dr Marian Kamil Dziewanowski, ostatni ze znanych mi szwoleżerów ery romantyzmu. Bliski krewny śp. Kazimierza Dziewanowskiego, pisarza, publicysty, byłego ambasadora RP w Waszyngtonie, jest praprabratankiem bohaterskiego kapitana Jana Nepomucena Dziewanowskiego spod Somosierry, zmarłego z ran poniesionych w pierwszej szarży szwoleżerów 30 listopada 1808 roku.

Marian Kamil ma również bohaterski, choć szczęśliwszy, życiorys. Urodzony w 1913 roku w Żytomierzu, wychowany w ojcowskim majątku nad Horyniem, ostrogi kawalerzysty zdobył w 1. Pułku Ułanów Krechowieckich, a dyplomy magistra praw w Uniwersytecie Warszawskim oraz w Instytucie Francuskim w Warszawie. 11 września 1939 roku, już jako podporucznik 3. Pułku Szwoleżerów im. Jana Kozietulskiego, otrzymał swój drugi w ciągu tygodnia Krzyż Walecznych pośmiertnie jako poległy na polu bitwy pod Zambrowem. Zalany krwią, zmartwychwstał nad ranem – hełm miał przeszyty pociskiem. Księgi pułkowe do dziś wymieniają go jako dekorowanego pośmiertnie. W latach 1941 – 1942 szkolił brytyjskich komandosów. Doktorat z historii zrobił na Uniwersytecie Harvarda, potem wykładał na amerykańskich uniwersytetach, od dwudziestu lat jest na emeryturze, lecz dalej pisze książki. Trzy z nich czytałem po polsku, jego „Historia Rosji w XX stuleciu” jest w Chinach podręcznikiem uniwersyteckim.

Nie zaimponuję profesorowi moim życiorysem, lecz ująłem go pewnym szczegółem rodzinnym: za Janem Nepomucenem, w drugiej szarży pod Somosierrą, cwałował, pochylony nad końskim karkiem, ktoś o moim nazwisku. Takie historie rodzinne zbliżają. Przeprowadziliśmy parę rozmów na temat dzisiejszej Polski i Polaków.

Rozmowa ze starym szwoleżerem

– Panie profesorze, co to jest honor?

– Wie pan, to niesłychane! Ja mam to panu tłumaczyć? Jeden z amerykańskich słuchaczy mego wykładu zadał mi niegdyś identyczne pytanie. Odpowiedziałem, że niepotrzebnie trudził się, przychodząc na wykład. Honor to coś, co się czuje, nie zaś racjonalizuje. Splamienie honoru oficera mogło prowadzić do pojedynku.

– Pojedynkował się pan?

– Nie dawano mi okazji. Chyba zbyt dobrze władałem bronią.

– Czy obecne młode pokolenie Polaków zrozumiałoby, o co chodziło ministrowi Józefowi Beckowi w jego majowym przemówieniu w Sejmie w 1939 roku? Mówił wszak o honorze?

– Niczego by nie zrozumiało, tak jak ja, niestety, przestaję rozumieć język młodego pokolenia, gdy odwiedzam Polskę. Uważam, że między moim pokoleniem, wychowanym przed drugą wojną, i obecnym, wychowanym w latach po PRL, zerwana została łączność kulturalna.

– Do czasu hitlerowsko-sowieckiej okupacji dzieci polskiej inteligencji wychowywano w duchu idei romantycznej, z naciskiem na kult bohaterstwa i poświęcenia dla ojczyzny. Czy zgodzi się pan, iż po moralnie rozchwianym okresie PRL społeczeństwo weszło na nieznany teren?

– Oczywiście, że tak.

– Czy można więc zaryzykować twierdzenie, że wiek dwudziesty zaistniał w Polsce szczątkowo, nie zaś w formie rozwoju znanej na Zachodzie, i że doprowadza to do zjawisk, z którymi Zachód dawno się pożegnał? Po prostu nadrabiamy stracony czas.

– Chyba tak, choć naukowo trudno byłoby to udowodnić. Weźmy jednak sprawę korupcji, tak modną obecnie w Polsce. W II Rzeczypospolitej to zjawisko również istniało, lecz inne bywały nań reakcje. Gdybym to ja poszedł do znajomego wyższego oficera w Ministerstwie Spraw Wojskowych i zaproponował mu milionową łapówkę za protekcję na przykład u ministra, on najpierw pomyślałby, że zwariowałem, następnie wezwałby żandarmerię. Moja inicjatywa zostałaby ukarana na samym wstępie.

– Czy bylibyście ze sobą po imieniu?

– Wątpię. Musiałby to być mój krewny, przyjaciel z dzieciństwa lub kolega szkolny. Oficerowie w pułku nie bywali ze sobą po imieniu. Bruderszaft to była rzadka ceremonia, którą zaproponować mógł jedynie starszy wiekiem i stopniem. Większy był dystans między ludźmi, mniej skundlenia. Myśmy żyli w innym świecie niż obecna Polska.

– A w obecnej Polsce widzi pan skundlenie?

– Okropne. Boli mnie to, ilekroć bywam w kraju: naród, który zdobył się na taki czyn zbrojny sześćdziesiąt lat temu, jest obecnie tak skundlony. Skandale są obecnie gorsze niż w najgorszym okresie przedwojennym, a ta nieszczęsna grupa ludzi nazywających się klasą polityczną… Myślę, że dobrze opisała tę „klasę” Anastazja Potocka wierszykiem: „Kto zdjął gacie w Senacie, a kto zdejmie w Sejmie”. Ot, i dzisiejsza kultura polityczna w Polsce.

Palę Paryż

W archiwach napoleońskich (Service historique de l’Arm?e de terre) w forcie Vincennes pod Paryżem znajduje się dokumentacja wczesnej epoki szwoleżerów. Byłem tam w kwietniu, z glejtem umożliwiającym dostęp do rękopiśmiennych zbiorów. Przejrzałem dokumentację 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii, gdzie krewnego mojego szacownego rozmówcy znalazłem pod hasłem „le Capitaine Dzjeswanowski Jean”, a dowodzenie szarżą somosierską przypisano kapitanowi Lubienski Thomas, przy której to uwadze gniewną, najpewniej polską ręką dopisany protest: „Erreur! C’etait Jean Kozietulski!!”. Szukałem opisu pewnego polskiego incydentu w strasznej bitwie pod Wagram 5 – 6 lipca 1809 roku, w której – według oficjalnego sprawozdania sztabu generała Dessaix – Napoleon stracił 17 generałów i 847 oficerów. W źródłach francuskich polskiego wątku nie znalazłem, opieram się więc na „Wspomnieniach” Józefa Załuskiego, ówczesnego porucznika szwoleżerów, późniejszego generała i szefa wywiadu wojskowego w powstaniu listopadowym.

Pierwszy pułk lekkokonnych (chevau-legers) gwardii ruszył do natarcia z widokiem góry Kahlenberg na horyzoncie, ze stoków której 126 lat wcześniej poszła szarża pancernych chorągwi Sobieskiego. „Tymczasem (z przeciwnej strony – J.J.) zjawił się pułk 2-gi ułanów księcia Schwarzemberga w większości z Polaków galicyjskich złożony (…) Ułani widząc, że my nie mamy lanc, ale z pałaszami na nich nacieramy, poczęli swe piki rzucać, a brać się do pałaszów (…) Wtedy zaczęło się uganianie naszych za ułanami tymi, i dziwny a nieszczęsny wypadek, że obie strony wyzywały się obelżywymi wyrazami w mowie rodowitej”. Lance porzucili, aby pozbyć się przewagi w uzbrojeniu! W przeciwnym przypadku walka nie byłaby honorowa! O, epoko szwoleżerów i ułanów!

Stoję później pod Łukiem Triumfalnym, turyści kłębią się gdzieś z boku, i czytam wyryte dwie bodaj setki nazwisk napoleońskich marszałków i generałów, wśród nich zaś: Poniatowsky, Sulkosky (Sułkowski), Dombrowsky, Kniaziewicz i Zayonschek (Zajączek). Nawet nazwisk poprawnie zapisać nie umieli! A ilu z tej naszej piątki znało tajną instrukcję Napoleona do marszałków w kampanii polskiej 1806/1807 roku, aby Polakom tyle obiecywać, by rekruta dawali, lecz by do niczego nie zobowiązywać się na piśmie? W epoce szwoleżerów Polakom uparcie wyznaczano rolę honorowych krwiodawców i myśmy ją brali. Trwało to przez blisko sto pięćdziesiąt lat, aż po koniec drugiej wojny światowej. W marcu 1944 roku mój starszy kolega z warszawskiego Gimnazjum im. Batorego pisał:

 

I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc,

I poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut – zło.

Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.

Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?

 

Teraz jest wreszcie inaczej. Nastał wielki pokój. Próbujemy się urządzać.

Korupcja

Będąc w Paryżu, uważniej niż zwykle czytałem francuską prasę i wkrótce natknąłem się na poszukiwany wątek: w swym dziale finansowym poważny dziennik „Le Figaro” poświęcił całą stronę korupcji w byłych krajach bloku. Konkretniej, chodziło głównie o największy z tych krajów, czyli o Polskę. Na krótko przed podpisaniem w Atenach przez „15” aktu rozszerzenia Unii Europejskiej francuski dziennik i jego komentatorzy ostrzegali czytelników, że narastająca brudna fala korupcyjna przeleje się do zachodniej Europy, jeśli Polska do niej dołączy. Podawali jako przykład sprawę Rywina i kłopoty, w jakich znalazł się premier Miller. Na szczęście do wywodów dołączone były liczby i wykresy, z których wynikało, iż nieszczęsna Polska jest mniej skorumpowana niż Czechy i Słowacja, choć bardziej niż Węgry i Słowenia. Po prostu jesteśmy w środku tabeli. To samo tłumaczył na tych łamach pod koniec marca Tadeusz Szawiel, powołując się na dane Transparency International.

Na skorumpowanie Polski narzekał też Waldemar Kuczyński, pisząc na początku kwietnia, że pod tym względem Polska przewyższa wszystkie kraje „protestanckie”. Stwierdzenie prawdziwe dzisiaj, lecz przypomnijmy: „protestanci” nie zawsze bywali święci. Nowy Jork był wszak mocno protestancki (do pierwszej wojny światowej Żydzi nie odgrywali jeszcze roli politycznej, a katoliccy Włosi i Polacy byli pogardzanymi grupami etnicznymi), gdy szalał w nim przez osiemdziesiąt lat pozornie demokratycznie wybierany Tammany Hall, czyli zarząd miejski, który traktował olbrzymie miasto jak dojną krowę na rodzinnym folwarku. Opisywał tę historię Jerzy Rzewuski w „Plusie-Minusie” z 5 – 6 kwietnia.

Mam jeszcze smakowitszy przykład dla amatorów historii nieznanej: dokładnie czterysta lat temu, pod koniec panowania najznamienitszej angielskiej monarchini, Elżbiety I, liczne głosy w kraju, przemianowanym później na Wielką Brytanię, dowodziły, iż Anglia gnije wraz ze swą królową, że korupcja jest wprost obezwładniająca, że niemal każdą damę dworu można kupić za określoną sumę w srebrze, niemal każdy urząd państwowy za określoną sumę w złocie. Mocne? Gdy dzisiaj patrzymy czterysta lat wstecz, wiemy, że Anglia była wówczas w szczytowym okresie świetności kulturalnej, w okresie Szekspira i Marlowe’a, Jonsona oraz Donne’a, prekursora poezji metafizycznej („Nie pytaj, komu bije dzwon…”); dopiero co wyszła zwycięsko z walki z Hiszpanią o prymat na morzach, awansując z kategorii państw peryferyjnych do grona mocarstw europejskich.

Myślałem o Anglii, gdy czytałem wyniki niedawnego badania opinii publicznej: 78 procent pytanych odpowiadało, że Polska jest obecnie w mackach korupcji instytucjonalnej. Może więc nie do uniknięcia jest powtórzenie kolejnego etapu historii angielskiej, gdy władzę – w wyniku wojny domowej – objął samozwańczy Lord Protektor wraz z hordą „okrągłych łbów”, czyli nieuperuczonej drobnej szlachty. Są nawet kandydaci do odegrania tej roli w Polsce – noszą biało-czerwone krawaty. Andrzej Lepper w roli rewolucyjnego premiera – czemu nie? I przez to, być może, trzeba będzie przejść. Nie bez kozery Henryka Bochniarz pisała ostatnio, że nie ma już czasu na spory, poświęcanie gros uwagi aferom korupcyjnym i salonowym kontredansom – najważniejszy nasz problem to brak pracy.

Wiemy oczywiście, że historia nigdy nie powtarza się w tak prostacki sposób, że wkrótce po śmierci surowego Cromwella lud angielski z ulgą dopuścił do restauracji monarchii, do władzy ponownie doszła skorumpowana kamaryla dworska, a jeden z bohaterów tego okresu, Samuel Pepys, twórca potęgi Royal Navy, był nieokiełznanym i wyrafinowanym łapownikiem. Czy jest w tym nauka dla nas? Nie wiem, zwracam się więc po raz ostatni do mego uczonego przyjaciela, szwoleżera i historyka.

– Panie profesorze, w czasie przeglądania materiałów archiwalnych napotkałem reakcję Napoleona, który – w czasie rewii wojskowej tydzień po wagramskiej bitwie – wykrzyknął w gniewie o Polakach: „Ces gens la, ils ne savent que se battre!” (Ci ludzie tylko bić się umieją), i nie był to, niestety, komplement. Wpadł mi też do ręki cytat Piłsudskiego, niewątpliwie trzeźwego dowódcy i polityka: „Mózgi polskie nie umieją patrzeć trzeźwo. Polak w pogodę i ciepło wyjdzie w futrze, a w mróz i deszcz z parasolką od słońca”. Napotkałem też na niezwykłe przykłady bohaterstwa gratis, tego, co nazywam honorowym krwiodawstwem dla obcej chwały. Jeden zwłaszcza życiorys oficera odnaleziony w książce Roberta Bieleckiego o 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii, jest porażającym przykładem kultu honoru i poświęcenia.

Jan Szulc (nr archiw. 4841)

Ur. 27.12.1768, wszedł do służby w wieku 15 lat jako kadet w 2. bryg. gwardii narod., 15 czerwca 1794 kornet kawalerii, w 1795 r. po upadku Rzeczypospolitej wyemigrował do Turcji, wstąpił do oddziału płk. Deniski, czyniącego Austrii w 1797 r. dywersję z Wołoszczyzny na Bukowinie, po klęsce oddziału przedostał się do Włoch, został st. sierżantem Legionu Lombardzkiego, od 1 grudnia 1798 r. ppor. w Legionach Dąbrowskiego, 2 stycznia 1801 r. porucznik pułku ułanów legionowych, 13 sierpnia 1802 r. porucznik 1. półbrygady polskiej w wojsku francuskim, w listopadzie ponownie porucznik ułanów legionowych, 11 grudnia 1806 mianowany kapitanem, we wrześniu 1809 r. w Hiszpanii ciężko ranny w bitwie pod Jevenes, wzięty do niewoli przez Anglików, przewieziony do Anglii i przetrzymywany tam na słowo oficerskie bez uwięzienia, 1 października zwolniony jako inwalida wojenny, natychmiast wrócił do Francji, gdzie już w następnym miesiącu skierowany do 7 Pułku Szwoleżerów-Lansjerów kwaterujących w Sedanie, dowodził szwadronem, który 5 kwietnia 1814 r. przyprowadził Napoleonowi do Fontainebleau, gdzie cesarz właśnie żegnał się z gwardią, idąc na wygnanie na Elbie. Włączony w stopniu kapitana do szwadronu Elby, 5 czerwca zostaje dowódcą tegoż szwadronu, 14 kwietnia 1815 r., po powrocie Napoleona z Elby na kontynent, został mianowany kapitanem 1 Pułku Szwoleżerów Gwardii, 23 czerwca tegoż roku prowadził straceńczą szarżę szwoleżerów pod Waterloo, po klęsce wyznaczony przez Napoleona do osobistej świty towarzyszącej cesarzowi na wygnanie na wyspę św. Heleny, aresztowany jednak przez żandarmerię angielską w porcie Rochefort, wywieziony i uwięziony przez Anglików w fortecy na Malcie, 6 sierpnia 1816 r. zwolniony z zakazem powrotu do Francji, przez Włochy wrócił do Polski, skąd w lutym 1817 r. wydalony przez policję Wielkiego Księcia Konstantego, wyjechał do Ameryki, osiadł w Champs d’Asile, kolonii bonapartystów, zorganizowanej przez francuskiego generała Lallemande’a w Teksasie, tamże mianowany dowódcą 2. kohorty weteranów, po amnestii Burbonów wrócił 23 lutego 1820 r. do Francji, gdzie daremnie starał się o emeryturę z tytułu wieloletniej służby w wojsku francuskim. Ostatnio widziany na paryskiej ulicy w 1821 r. jako schorowany 53-letni starzec, zmarł w skrajnej nędzy prawdopodobnie w tymże roku. Nie wiadomo, gdzie pochowany.

Wnioski z rozmowy

– Panie profesorze, w życiorysie kapitana Szulca zawarł się tragiczny patos „kultury szwoleżerów”, w której wychowało się sześć pokoleń Polaków, aż po czas PRL: honor i ofiarność („nasz życia los na stos, na stos”), honorowe lub przymusowe krwiodawstwo (polskim zakładnikom przed rozstrzelaniem gestapo odciągało krew dla wojsk walczących na froncie wschodnim), strzelanie do wroga brylantami – poeta powstaniec Krzysztof Kamil Baczyński (to z jego „Elegii o chłopcu polskim” przytoczyłem zwrotkę) zginął od kuli snajpera w czwartym dniu powstania warszawskiego. Takie hekatomby naród składał, postępując „po szwoleżersku” po to tylko, aby z wasala Napoleona po stu czterdziestu latach zostać wasalem Sowietów. Czy warto było ponosić tak kolosalne ofiary przez tyle pokoleń dla tak nędznych wyników? Teraz mamy pokój i spokój. Sparafrazuję bon mot Artura Sandauera („Dziś odwaga staniała, rozum zdrożał”) używany również przez Adama Michnika pod koniec jego szwoleżerskiego okresu. Obecnie powiedzielibyśmy, iż honor staniał, spryt podrożał. Pamiętam, jak w czasach PRL wzdychaliśmy: „A niechże już kradną, byleby nie marnowali!”. Dziś kapitaliści, politycy i menedżerowie już nie marnują, garną pod siebie. Czyż korupcja nie jest tak nieodłącznym składnikiem transformacji ustrojowej jak smar w pracy silnika? I nad czym tu ręce załamywać?

Stary szwoleżer przeżuwa jakąś myśl, przeżuwa, wreszcie wyrzuca z siebie:

– No, panie Jastrzębowski, gdyby nie ci ośmieszani szwoleżerowie, ich poczucie honoru i wola służby ojczyźnie, mogłoby w przeszłości więzi narodowej zabraknąć. Kim bylibyśmy bez nich? Ale jeśli dziś pan inaczej uważa, to może dziś ma pan rację. Podobno w gównie zawsze cieplej. Ale to już beze mnie, panie, beze mnie. –