Szczerbaty uśmiech Ukrainy
Ukraińcy, choć wolą o tym nie mówić, mieli przez pokolenia tak wielki kompleks wobec Polaków, że wciąż jeszcze nie umieją się przyznać do swych win i słabości, wolą natomiast przypisywać Polakom przewinienia popełnione lub imputowane.
Ławra w Poczajowie na Wołyniu – ukraińska Jasna Góra. Żegnający się prawosławnym zamachem wierni pochylają się, by pocałować szklaną taflę nad szczątkami ihumena Joba (Hioba), a brodaty mnich kolejno nasadza im na głowy haftowaną czapę ihumena i błogosławi. Pytam po rosyjsku, czy katolik i Polak może również złożyć hołd błogosławionemu, który przez ponad 50 lat rządził monastyrem i dożył setki. Mnich wzrusza ramionami. Owszem, mówi, lecz „żałko”, żem się dotychczas na prawdziwą wiarę nie nawrócił. Po czym demonstracyjnie odwraca się, odmawiając mi błogosławieństwa. Monastyr w Poczajowie podlega moskiewskiemu patriarchatowi Cerkwi prawosławnej na Ukrainie. Nieprzejednaną wrogość tego patriarchatu wobec Kościoła rzymskiego, a więc i żywiołu polskiego na Ukrainie, potwierdza katolicki biskup Łucka Marcjan Trofimiuk, oprowadzający nas po odbudowanej po sowieckim wandalizmie katedrze łuckiej.
Była to jedyna niezawiniona demonstracja wrogości, jakiej doświadczyłem w czasie wyprawy (3000 km) z Ogrodem Sztuk i Nauk z Podkowy Leśnej, w czasie której odwiedziliśmy Łuck i Krzemieniec, Olesko i Podhorce, Zbaraż i Wiśniowiec, Ostróg i Międzyrzecz Ostrogski, Międzybórz i Berdyczów, Wierzchownię (Balzac z Hańską) i Zofiówkę (Szczęsny Potocki i „piękna Bitynka”), Humań i Tulczyn, Woronowicę i Bar (wzięliśmy go dwukrotnie!), Kamieniec Podolski i Zaleszczyki, Okopy Świętej Trójcy, Skałę Podolską i Chocim, Niemirów i Śniatyń, Czerniowce, Kołomyję, Worochtę i Jaremcze, wreszcie Nadwórną, Brzeżany, Stanisławów (Iwanofrankiwsk), Rohatyń, Lwów i Żółkiew. Tropiliśmy resztki polskiej kultury kresowej, zmiażdżonej w znanych nam okolicznościach. 4 września ma zostać otwarty, po wieloletnich pracach konserwatorskich finansowanych przez stronę polską, dom-muzeum rodziny Słowackich w Krzemieńcu. Może uda się więc zachować choć szczątki wysokiej kultury, od pokoleń niszczonej, zwłaszcza przez sowiecką władzę, jako przeżytek „polskiej okupacji”? Jednak nie w zachowaniu owych resztek polskiej kultury widzę pozytywną zmianę w stosunkach polsko-ukraińskich na poziomie podstawowym, mającym niewiele wspólnego z okresową wymianą duserów między prezydentami Kwaśniewskim i Kuczmą.
Dźwięk i światło Kresów
Nie piszę pocztówki z podróży, parę słów poświęcę jednak sentymentalnym wrażeniom: oto kruki podfruwające w ciepłym wietrze nad ruinami zamku królowej Bony nad Krzemieńcem; oto berdyczowscy Polacy – po polsku nie mówią od pokoleń, lecz w niedzielę chodzą do kościoła i stąd wiedzą, kim są; oto straszliwie zdewastowane przez bolszewików, Niemców i samych Ukraińców magnackie rezydencje na Wołyniu i Podolu; i „Lenin wiecznie żywy” na placach miasteczek; i widoki z murów Kamieńca Podolskiego, Chocimia – ten już po „tureckiej” stronie, i z wysokich Okopów Świętej Trójcy nad pętlą Zbrucza; i dzieci proszące o cukierki po polsku, jako że jedynie Polacy tam przyjeżdżają; wreszcie ów emeryt na moście zaleszczyckim, dla Polaków rozjaśniony szczerbatym uśmiechem, na pytanie, jak się żyje, odpowiadający: „Tjażko”, choć emeryturę mam dobrą, całe 158 hrywien (130 złotych) miesięcznie, ale tylko dlatego tak dużo, bo trak w pracy dłoń mi urżnął (pokazuje kikut), więc dostaję dodatek inwalidzki, stąd taka emerytura. Bieda straszna!
I jeszcze unikat na skalę światową: piec do podgrzewania smoły oblężniczej wewnątrz potężnych murów Międzyrzecza Ostrogskiego, jako że Tatar (a pewnie i Kozak, choć tego nie mówimy, nie chcąc ranić sentymentów gospodarzy) specjalnie lubił być polewany wrzącą smołą, gdy drapał się na mury polskiej fortecy.
I jeszcze Zofiówka pod Humaniem, zbudowana dla najpiękniejszej kurtyzany Europy przez zdradzanego przez nią męża, targowickiego arcyzdrajcę Stanisława Szczęsnego Potockiego; i tegoż Potockiego wzorowany na Wersalu Tulczyn, z pomnikiem konnym feldmarszałka Suworowa, za plecami którego w 1805 roku na katafalku leżał ów zdrajca w gali orderowej general-en-chefa carskiej armii, w nocy zaś rabusie odarli trupa z kosztowności i rzucili nagie truchło pod mur kaplicy (pisał Jerzy Łojek: „Przestępcy dokonali aktu, który winien należeć do kompetencji kata w Warszawie”). Zofiówce w XIX w. wieku przemianowanej na Carycyn Sad, przez bolszewików zaś na Park imieni Tretjego Internacjonała, obecnie przywrócono starą nazwę. Opowiadając tę historię, piękna przewodniczka Galina Wladymirowna („koleżanki twierdzą, że wyglądam na Polkę”) parska śmiechem o ułamek sekundy przed Polakami, potwierdzając pocieszający fakt, że nadajemy i odbieramy na tych samych falach, mimo iż Galina jest pół Rosjanką, pół Ukrainką.
O tych falach chciałbym mówić, ponieważ w skali historycznej ważniejsze będzie dla przyszłych stosunków polsko-ukraińskich, jak nasze narody oceniają się wzajemnie, niż to, co prezydenci mówią przy kawie i koniaku.
Stereotyp i rzeczywistość
Przez wiele lat drążyłem sprawę stereotypów – wizerunku Polaka w oczach Ukraińca i odwrotnie. Przed wojną wiadomo, robione były badania: w umysłach bardzo wielu Polaków Ukrainiec jawił się jako „krwawy rezun”, w umysłach Ukraińców Polak jako „fałszywy pan”. Wizerunkowi Ukraińca nie pomogły masowe mordy na Polakach na Wołyniu i w Galicji, wizerunek Polaka pogorszyła akcja „Wisła”.
Jak więc jest teraz? W ubiegłej dekadzie pytałem o to profesora Romana Szporluka, dyrektora Instytutu Ukrainistyki w Uniwersytecie Harvarda, lecz z irytacją odpowiadał, że będzie to wiadome, gdy zostaną przeprowadzone nowe naukowe badania w obu społeczeństwach. Postanowiłem więc przeprowadzić moje własne, całkiem nienaukowe (próbka respondentów zbyt mała), lecz skuteczne badanie.
Wyniki kilkunastu rozmów były zaskakujące. Poza lwowskim głównie środowiskiem spadkobierców tradycji UPA Polacy nie są już „aroganckimi okupantami” ani „fałszywymi panami”, wynoszącymi się ponad brać ukraińską. Znani są natomiast jako pracodawcy dla dziesiątków tysięcy Ukraińców jeżdżących do Polski na saksy. Są również zamożnymi turystami, zostawiającymi pieniądze w ukraińskich hotelikach i restauracjach. Charakterystyczny przykład: pokojówka, zarabiająca w krzemienieckim hoteliku 200 – 300 hrywien miesięcznie, z rozmarzeniem opowiadała mi o planach ponownego wyjazdu w roli gosposi do Polski, gdzie w ubiegłym roku płacono jej zawrotną sumę 600 złotych miesięcznie (tyle w Krzemieńcu otrzymuje kierownik oddziału banku). Podobne historie, nawarstwiające się z roku na rok i z rodziny na rodzinę, stanowią przełom w postrzeganiu Polaków.
Jestem pewien, że przystąpienie Polski do UE, przypieczętowujące w oczach największych nawet niedowiarków polską przynależność do zamożnej cywilizacji Zachodu, jest najlepszą rękojmią dalszej poprawy naszego wizerunku w oczach Ukraińców.
Zaryzykowałbym twierdzenie, choć próbka badawcza była skąpa, że wśród Ukraińców Polacy są obecnie postrzegani tak, jak w latach osiemdziesiątych Niemcy zaczęli być postrzegani przez Polaków: jako zamożni i raczej przyjaźni obywatele dobrze urządzonego państwa. Wówczas był to przełom, którego ukoronowaniem był uścisk Tadeusza Mazowieckiego z Helmutem Kohlem w Krzyżowej. Na polsko-ukraiński odpowiednik Krzyżowej przyjdzie poczekać. Spróbuję wytłumaczyć, dlaczego.
Słabości Ukraińców
Jesienią 1988 roku przeprowadziłem dla paryskich „Zeszytów Historycznych” równoległe wywiady z trzema historykami w Stanach Zjednoczonych: Piotrem Wandyczem, Romanem Szporlukiem i Frankiem Sysynem. Chodziło mi o przemiany w stereotypach polsko-ukraińskich. Ostatni z tej trójki, poprzednik Szporluka na stanowisku dyrektora Instytutu Ukrainistyki w Uniwersytecie Harvarda, był gorącym i nieustępliwym obrońcą interesów ukraińskich w ich historycznym konflikcie z interesami polskimi. I otóż ten bojowy rzecznik interesów Ukrainy (mówił mi Sysyn, że jego babka do końca życia nienawidziła Francuzów za pomoc, jakiej Francja udzieliła Polakom w odsieczy Lwowa) powiedział pod koniec naszej rozmowy: – Ukraińcy są na nieco wcześniejszym etapie odbudowy swej świadomości historycznej. Wciąż jeszcze walczą o zachowanie pamięci, z konieczności gloryfikując każdy zachowany jej szczegół. Polacy są silniejsi: są już w stanie kwestionować niektóre ze swych wątpliwych zwycięstw dziejowych. (…) Niechże Polacy, jako strona silniejsza, wykażą więcej wyrozumiałości, cierpliwości i dobrej woli dla bardzo już umęczonego narodu ukraińskiego. Obustronne korzyści z takiego podejścia do sprawy polsko-ukraińskiej mogą okazać się rewelacyjne, i to już w najbliższym pokoleniu.
Ukraińcy, choć wolą o tym nie mówić, mieli przez pokolenia tak wielki kompleks wobec Polaków, że wciąż jeszcze nie umieją się przyznać do swych win i słabości, wolą natomiast przypisywać Polakom przewinienia popełnione lub imputowane. Ich brak pewności siebie przybiera formy komiczne. Gdziekolwiek wielowiekowa polska obecność wyryła swe piętno, muszą na wierzchu przybić ukraiński stempel. Na szczycie wzgórza lwowskiego Wysokiego Zamku postawili tablicę z wielojęzycznym napisem informującym, że pierwotny zamek wzniesiony został przez książąt ruskich (prawda!), że w 1648 roku podczas wyzwoleńczej wojny zdobył go pułkownik Krzywonos (prawda!) i że od roku 1991 miejsce to jest pod opieką narodu i rządu niepodległej Ukrainy (też prawda!). Wszystko to zaś, wyrwane z kontekstu, jest historycznym łgarstwem. Kogóż to Krzywonos musiał pokonać, aby Wysoki Zamek zdobyć? Jakie to mianowicie wojsko stało w Wysokim Zamku przez sześćset bez mała lat?
W hallu lwowskiej politechniki zachowała się przedwojenna tablica upamiętniająca założyciela i pierwszego rektora szkoły, profesora Juliana Zachariewicza. Aby zrównoważyć ów polski akcent, ukraińskie władze wmurowały w przeciwległą ścianę dwie tablice upamiętniające dowódców UPA Stepana Banderę i Romana Szuchewycza, których kariery jako żywo poszły w odmiennym od naukowego kierunku. W Żółkwi, swą wspaniałą historię zawdzięczającej dwóm polskim rodom – Żółkiewskim i Sobieskim, miejscowa rada umieściła w murze zdewastowanego zamku popiersie… Bohdana Chmielnickiego. A mają wszak Ukraińcy swe własne cuda, które mogliby uczciwie zachwalać. Na przykład szesnastowieczną drewnianą cerkiew w Rohatyniu, z cudownym złotym ikonostasem z XVII wieku, z tajemnym wyjściem z tunelu wiodącego wprost z rynku miasta, spod pomnika Nastii Lisowśkiej, jedynej bodaj Ukrainki, która pod imieniem Roxolany wywarła w XVI wieku spory wpływ na losy Europy.
Musimy być cierpliwi
Proces umyślnego niszczenia pamiątek polskiej kultury szlacheckiej na Ukrainie został już powstrzymany. Niektóre obiekty niszczeją jeszcze przez niedbalstwo, większość przez brak środków. Postęp jest niesłychanie powolny, widoczny głównie tam, gdzie włączają się polskie instytucje i polscy specjaliści, jak choćby na Cmentarzu Orląt lub w domu Słowackich w Krzemieńcu. Natomiast w stosunkach między ludźmi postęp jest szybki, głównie z racji dużego ruchu turystyczno-zarobkowego między naszymi krajami. Polacy, którym dalsza poprawa leży na sercu, dobrze zrobią, jeśli będą hamować naturalne u nas zapędy w kierunku nazywania niektórych spraw po imieniu, polskim imieniu.
Polszczyzna jest powszechnie rozumiana w zachodniej Ukrainie, jednak gość z Polski winien uczynić choć symboliczny wysiłek w celu porozumienia się po ukraińsku, w przeciwnym razie może napotkać wrogość z gatunku zawinionych. Oto ilustracja z Żółkwi: po zwiedzeniu rodzinnej krypty hetmana Żółkiewskiego pod katolicką bazyliką (co naprawdę mieści owa krypta po rabunkach dokonanych przez hieny cmentarne, dowiedziałem się od polskiego kierownika robót konserwatorskich i było to zbyt wstrząsające, aby powtarzać całej grupie) skierowałem się do kawiarenki pod arkadami na rynku. Na progu przykucnęło trzech młodych Ukraińców, jeden z nich w stroju kelnera. Powitałem ich po polsku – dzień dobry, czy można zamówić kawę – i wszedłem do środka. Za plecami usłyszałem ukraińskie szyderstwo: Patrzcie go, myśli, że jest u siebie w domu, i jeszcze „dzień dobry” woła! Po czym dostałem jednak dobre espresso oraz pozwolono mi skorzystać z czystej toalety, co wciąż jeszcze stanowi rzadkość na Ukrainie.
W drodze powrotnej przemyślałem ten incydent i oto wnioski: jakiej reakcji mógłby spodziewać się Niemiec odwiedzający Głogów lub Słupsk, gdyby od progu wołał do polskich kelnerów: „Guten Tag, ein Kaffee bitte”? Reakcja mogłaby być różna, lecz też my nie jesteśmy wnukami Ukraińców, którym dwukrotnie w pierwszej połowie ubiegłego stulecia nie udało się wyrąbać sobie niepodległości, a za każdym razem w Polakach dojrzeli, słusznie lub nie, główną przeszkodę w swym dążeniu. W miarę umacniania się pewności Ukraińców co do wartości ich kultury oraz trwałości niepodległego bytu wrogie reakcje będą zanikać, podobnie jak zanikły już bądź zanikają wrogie reakcje Polaków wobec Niemców.
To była wielka tragedia
Sprawą, której wyjaśnienia moje pokolenie chyba już nie doczeka, jest sprawa mordowania Polaków przez Ukraińską Powstańczą Armię oraz nierównoważności między polską tragedią Wołynia i Galicji a ukraińskim dramatem akcji „Wisła”. Zachodni Ukraińcy (w Kijowie, Odessie i Charkowie w ogóle na ten temat niewiele wiedzą) wytworzyli sobie mechanizm obronny: zepchnęli ukraińską winę w głębokie pokłady świadomości. Są już wprawdzie ukraińscy historycy młodego pokolenia, którzy mogliby podjąć trud uczciwych poszukiwań i debaty z polskimi kolegami, lecz nie mają jeszcze oparcia w społeczeństwie. W zachodniej Ukrainie UPA jest jak u nas Armia Krajowa! Mówiąc brutalnie, przyjdzie nam poczekać, aż wymrą wnuki entuzjastów Doncowa, ukraińskiego ideologa czystek etnicznych, wnuki Szuchewycza i Bandery. A ileż nas jeszcze smutnych odkryć czeka!
Z huculskim przewodnikiem Jarosławem zatrzymaliśmy się przed XVII-wieczną drewnianą cerkiewką w Worochcie. Obchodząc ją wokół, zauważyliśmy skromny krzyż pod płotem. Jarosław próbował nam wyjaśnić, kto tam leży, ale słowa nie przechodziły mu przez gardło. – To była wielka tragedia – powtarzał – wielka tragedia. Przeszedłem więc przez głęboką, mokrą po deszczu trawę, aby przeczytać zagadkowy napis wyryty na stalowej tabliczce: „W tej zbiorowej mogile spoczywają 72 osoby, wśród nich rodziny Wydrów i Ptyczynów. Zginęli w sylwestra 1944/45. Cześć ich pamięci. Rodzeństwo Janek, Hela, Staszek”. Naciskany, Jarosław wyjaśnił, choć niechętnie: owego sylwestra zeszła z gór grupa bojowców UPA i w ciągu paru godzin wymordowała wszystkich ocalałych po wojnie Polaków. Worochta stała się etnicznie czysta.
Siedzieliśmy na przyzbie cerkiewki i patrzyliśmy na przecierający się po deszczu łańcuch Czarnohory. 72 Polaków i Polek w bezimiennym grobie patrzy tak od sześćdziesięciu lat, czekając na godniejsze upamiętnienie swej tragedii. Jestem pewien, że ich czas nadejdzie. Proces polsko-ukraińskiego pojednania i przebaczenia jest przerażająco długi i zawikłany. Jeśli jednak powstańcy warszawscy doczekali się pełnego uznania dopiero po sześćdziesięciu latach, przyjdzie też kolej na ofiary polskiej tragedii na Wschodzie. Bądźmy optymistami.