POLSKA W OCZACH ŚWIATA
Gorący kartofel Europy
RYS. JANUSZ KAPUSTA Wszyscy sprzysięgli się przeciw Polsce i Polakom. Chirac nas beszta, Giscard odbiera Niceę, Schröder poucza, Bush nie daje wiz, Rosjanie oskarżają o proamerykańską stronniczość, Blair… Czym można by Blaira obciążyć? Czyż nie jest to – w karykaturalnej przesadzie – obraz przekonań przeciętnego zjadacza chleba w naszym kraju?
Zanim zaczniemy jednak kpić z biednego Polaka, przywołajmy parę przykładów nastawień zagranicy do nas w ciągu ubiegłych pokoleń.
Klasycy
Młodzi Marks i Engels wykazywali zrozumienie dla polskich dążeń niepodległościowych i biadali nad uciśnionym narodem Lechitów. Lecz już w 1847 roku, w czasie londyńskiego wiecu w 17. rocznicę wybuchu powstania listopadowego pada pierwsze ostrzeżenie. Oto wyjątek z przemówienia Marksa (cytuję za „Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, tom IV, Książka i Wiedza, Warszawa 1962 r.): „Zjednoczenie i braterstwo narodów jest frazesem, który mają dziś na ustach wszystkie partie, a w szczególności burżuazyjni rzecznicy wolnego handlu. (…) Dawna Polska istotnie zginęła i my mniej niż ktokolwiek inny pragniemy jej odbudowania”.
Owo wydanie klasyków nie przypadkiem opuściło późniejszą korespondencję Engelsa, w której wyraża on skrajne rozczarowanie Polakami, którzy – miast angażować się w walkę klas – wykazują przesadną skłonność do konspirowania niepodległościowego. W owym późnym materiale, wydrukowanym w Polsce w minimalnym nakładzie dopiero w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, Engels ubolewa, że nadgorliwi w swych niepodległościowych rojeniach Polacy stanowią barierę uniemożliwiającą wielkiemu proletariatowi Niemiec podanie dłoni młodemu proletariatowi Rosji dla ostatecznego zwycięstwa rewolucji europejskiej. Engels zaleca rozsiedlenie polskiego elementu etnicznego z dużych miast obu zaborów po wsiach, tak aby – rozrzedzeni i izolowani – Polacy nie stanowili siły zapalnej. Późny Engels był najradykalniejszym polakożercą do czasu Hitlera i Himmlera.
A więc klasycy byli za, a nawet przeciw, i na szczęście mamy ich już z głowy.
Wielka Brytania
Polscy negocjatorzy na peryferiach Wersalu (takie nam miejsce historia wyznaczyła) w 1919 r. wiele mogliby powiedzieć o stanowisku premiera Wielkiej Brytanii – wówczas nie tylko królestwa, lecz również cesarstwa – Davida Lloyda George’a w sprawie zachodnich granic odradzającej się Polski. Wszystko, co mógł – Śląsk, Gdańsk, Warmię z Elblągiem – oddawał Niemcom. Miał swoje powody, lecz za sprawą wrednej brytyjskiej dyplomacji Ślązacy musieli trzykrotnie iść do powstania, by uratować część Śląska dla Polski. W 1920 roku, gdy dywizje komandarma Tuchaczewskiego parły na Warszawę, brytyjscy dokerzy nie dopuścili do ładowania na statki broni przeznaczonej do obrony Polski przed bolszewikami.
W 1997 roku zwróciłem się do mojego kolegi w Kanadzie, absolwenta świetnej akademii wojskowej w Sandhurst i emerytowanego oficera armii brytyjskiej, z prośbą o opis stereotypu brytyjskich wyobrażeń o takich słowiańskich nacjach, jak Polacy i Rosjanie. Kapitan T. H. zaczął od wprowadzenia poprawek do mojego pytania (całość rozmowy ukazała się drukiem w „Plusie Minusie” 20 – 21 lutego 1997 r.). Cytuję fragment:
– Polacy i Rosjanie to przecież nie Słowianie! Słowianami nazywamy tę bezkształtną masę narodowości, zamieszkujących Bałkany na południe od Karpat. Słowianie zajmują się głównie podrzynaniem sobie gardeł. (…) Przecież nie powiesz mi, że Rosjanie są Słowianami! Rosjanie to wielki naród. Cokolwiek czynią, dobrego lub złego, ma wpływ na cały świat.
– A polski naród?
– Przykro mi to mówić i proszę, nie cytuj tego jako mojego poglądu, ale wśród wielu Anglików utarło się przekonanie, że Polacy to nie naród, lecz hałastra (rabble). Mężnie się biją, jeśli dać im dobrych oficerów. Lecz poza tym… Przecież to Polacy byli w historii źródłem ciągłych konfliktów między Rosją i Niemcami?
Francja
Mój kpiarski artykuł („Rzeczpospolita” z 26 sierpnia 2004 r.) o bohaterskim powstaniu paryskim w 1944 roku wywołał komentarze, w tym przypuszczenie, że muszę nienawidzić Francuzów, jeśli ich postawy tak ostro krytykuję. Nic bardziej mylnego: krytyka i kpina nie są znamionami nienawiści. Odezwała się niezawodna w tych sprawach „Gazeta Wyborcza” piórem Marka Beylina stająca w obronie uciśnionych i wzgardzonych – Francuzów oczywiście, nie Polaków.
Wbrew obrońcom uciśnionych dodam jednak, że gdy rząd francuski wymógł przeniesienie rządu generała Sikorskiego z Paryża do Angers, obstawił Polaków agentami kontrwywiadu po to, aby nie pogarszali sytuacji, drażniąc swą obecnością „rząd pana Hitlera”. Czołgi niedobrego „pana Hitlera” wkrótce jednak podeszły pod Paryż.
Rosja
Rosja carska chciała Polaków po prostu zrusyfikować, uprawosławić i strawić. Pod koniec XIX wieku wydawała się bliska osiągnięcia tego celu. Opisy wiernopoddańczych hołdów składanych carowi i samodzierżcy „wsiej Rossii” Mikołajowi II przez pokornych przedstawicieli ludu Warszawy w czasie wizyty Jego Majestatu w stolicy „priwislenskogo kraju” w roku 1896 utwierdzają mnie w tym przekonaniu. Na szczęście zabrakło im czasu.
Czy zgorszę czytelników twierdząc, że trzeźwiejszy pogląd w sprawie Polaków miał Stalin? Gdy zdrajcy ojczyzny Alfred Lampe i Wanda Wasilewska skierowali doń wiernopoddańczy adres upraszając, aby zechciał kraj nad Wisłą włączyć do ZSRR jako kolejną sowiecką republikę, dał im odpowiedź wymijającą. Później zaś miał wypowiedzieć owe słynne słowa: „Komunizm pasuje do Polski niczym siodło do krowy”. Polska miała być pod sowieckim butem, lecz nigdy w bucie. Uwierałaby. Miał rację Josif Dżugaszwili, i ani słowa więcej, aby nie narazić się obrońcom uciśnionych i wzgardzonych – Rosjan oczywiście, nie Polaków.
Gdzież więc znaleźć przyjaciół stojących twardo w każdej sytuacji na stanowisku obrony polskich interesów?
Stany Zjednoczone
Tak by się tylko zdawało. Powszechnie znane jest zdjęcie premiera Stanisława Mikołajczyka z prezydentem Franklinem D. Rooseveltem w Białym Domu w czerwcu 1944 roku. Armia Czerwona wkroczyła właśnie na tereny przedwojennej Rzeczypospolitej, NKWD rozbrajał oddziały AK, oficerów wysyłając na odpoczynek do łagrów, zaś żołnierzy wcielając do oddziałów Berlinga. Po napiętej twarzy i nienaturalnym uśmiechu Mikołajczyka widać, jak źle czuł się w roli petenta błagającego Roosevelta o interwencję u Stalina. Przecież to były przedwojenne ziemie Rzeczypospolitej! Uśmiechnięty Roosevelt ściska dłoń polskiego premiera mówiąc mu, że Polska wyjdzie z wojny nieuszczuplona (undiminished). Wkrótce po owej rozmowie, jak dzisiaj wiemy z archiwów Departamentu Stanu, Roosevelt wysłał do Wujka Józia (tak do końca życia nazywał Stalina, a obecny w czasie takich wypowiedzi Churchill podobno wzdrygał się niedyplomatycznie) szyfrogram stwierdzający, że w ocenie Waszyngtonu Polaków da się jednak ułagodzić i przekonać, aby przystali na warunki sowieckie. W miesiąc później Sowieci patronowali utworzeniu w Lublinie marionetkowego PKWN.
Najbardziej jednak dla Ameryki charakterystycznym objawem lekceważenia losów Polski był rozwój wydarzeń na giełdzie nowojorskiej. W ciągu miesiąca – od ataku Rzeszy na Francję do upadku Paryża w czerwcu 1940 roku – wskaźnik Dow Jones spadł katastrofalnie – o 23 procent. Interpretacja: wali się dotychczasowy porządek w Europie, ci zwariowani Europejczycy będą teraz próbowali wciągnąć USA do swojej wojny (USA nie angażowały się w konflikt aż do japońskiego ataku na Pearl Harbor w 18 miesięcy później). Natomiast w ciągu miesiąca od ataku Rzeszy na Polskę do dnia następnego po upadku Warszawy wskaźnik Dow Jones radośnie pomaszerował w górę o 13,9 procent. Interpretacja: nareszcie w tej zwariowanej Europie będzie spokój, wielkie Niemcy jak zwykle podzielą się zdobyczą i wpływami z wielką Rosją i można będzie wreszcie z obiema stronami robić interesy. W USA do czasu wojny, czyli – dla Amerykanów – do 1941 roku, etniczni Niemcy cieszyli się ogromnymi wpływami i poważaniem, dopiero wojna zmieniła ten stan.
Dostarczyłem pozornie niezbitych dowodów na skalę lekceważenia i krzywd wyrządzanych biednej Polsce przez wielki świat. Czas zabrać się do tychże dowodów od podszewki.
Najlepiej od 400 lat
Po pierwsze, są to wszystko reakcje obcych na zastaną sytuację. Przez blisko dwa stulecia w świadomości Zachodu Polska była albo pustym dźwiękiem, bez odzwierciedlenia w życiu praktycznym, albo istniała jako twór wasalny, albo też jako państwo słabe i skłócone z sąsiadami. Fakt, że to nie my chcieliśmy się kłócić, przekraczał zdolność percepcji przeciętnego inteligenta i burżua, czytających gazety w Paryżu lub Londynie. W ich rozumieniu Polacy od czasu do czasu wywoływali burdy, to z Rosjanami, to z Prusakami, i potem jako niedobitki – pokrwawieni, głodni i obdarci – zjawiali się na ich progu. Trzeba ich było nakarmić i gdzieś schować, aby swą obecnością nie prowokowali Niemców lub Rosjan.
Byliśmy przez wiele pokoleń niczym gorący kartofel – zbyt duży, by go połknąć i strawić, zbyt słaby, aby się z nim liczyć. Poza przejściowymi okresami entuzjazmu (po powstaniu listopadowym i w czasie stanu wojennego dwadzieścia parę lat temu) wielu na Zachodzie nie mogło pojąć, dlaczego to dziwne plemię nie zdecyduje się wreszcie, czy chce być poddanymi Niemiec, czy wielkiej Rosji. Wyobraźmy sobie przeciętnego polskiego zjadacza chleba pytanego o jego stosunek do mężnych obywateli Paragwaju, którzy okresowo (fakt historyczny!) szli do boju ze znacznie potężniejszymi wojskami Argentyny, Brazylii, Boliwii i dostawali od nich krwawe baty. Pierwszym historykiem, przynoszącym Anglosasom psychologiczną, nie tylko faktyczną prawdę o motywach działań Polaków w XX wieku, był Norman Davies, pierwszym autorem-publicystą, który to również rozumiał – Timothy Garton Ash. Ale oni stali się szerzej znani na Zachodzie dopiero przed kilkunastu laty! A potrzeba co najmniej dwóch pokoleń, aby prawda o Polsce zapadła głębiej w pamięć Zachodu.
Zasięgałem w przeszłości opinii nie byle jakich mistrzów: wpierw Stefana Kieniewicza i Tadeusza Łepkowskiego, później – z rzadka – Aleksandra Gieysztora, wreszcie – Antoniego Mączaka. Zapamiętałem ich zbiorową mądrość: jeśli Polsce uda się wyślizgnąć z objęć sowieckich i dobić do członkostwa w NATO i Unii Europejskiej (za życia pierwszych dwóch wydawało się to czystym rojeniem), znajdziemy się w najkorzystniejszej koniunkcji strategicznej od czterystu lat. Obecnie ta koniunkcja jest faktem i żadne szaleństwa tak zwanej na wyrost klasy politycznej od optymizmu mnie nie odwiodą. W Europie nastąpiła rewolucja odwrotna od tej, o której marzyli przytoczeni na wstępie klasycy. Skończyła się też nasza rola jako gorącego kartofla, którego najważniejszym zadaniem było nie dać się wchłonąć i strawić potężniejszym sąsiadom. Spójrzmy na losy Czeczenów, przekonamy się, co nam mogło grozić, gdyby nam się nie udało.
Strach przed obcymi?
Naród czy społeczeństwo obywatelskie? I jedno, i drugie. Narodowa przeszłość może przynosić współczesnym sporo mądrości, ale bywa też nośnikiem strachu przed obcymi. Jak temu zaradzić?
Anna Wolff-Powęska w „Gazecie Wyborczej” z 11 – 12 września pisze o straszeniu Niemców przez Sejm i wykazuje bezsensowność i szkodliwość uchwały o reparacjach wojennych. Przykłady i argumenty przytaczane przez panią profesor są bez zarzutu, lecz całość wywodu cierpi na zasadniczy mankament: jest on wyrwany z kontekstu. Pomijanie kompleksu polskiej krzywdy, przeciwstawionej niemieckiej bucie (Erika Steinbach wskrzesiła kolejny odwieczny stereotyp!) prowadzi do szlachetnego wołania na puszczy.
Powiedzmy sobie szczerze: Polska jest zbyt słaba, aby przepchnąć w Unii decyzje wbrew woli Niemiec i Francji, lecz jest jednocześnie zbyt duża, aby pozwolić się lekceważyć. Zaryzykuję wielkie uproszczenie: jeśli w ciągu najbliższego pokolenia uda nam się podnieść produkt krajowy brutto do poziomu 75 procent średniej unijnej, utrzymać liczbę ludności w wysokości około czterdziestu milionów (to akurat może okazać się trudne bez zaplanowanej masowej imigracji Ukraińców i Białorusinów do Polski – oni świetnie się aklimatyzują), nie dopuścić do zapaści służby zdrowia i systemu edukacji narodowej oraz stworzyć małe, lecz sprawne siły szybkiego reagowania – będziemy się mogli uśmiać, gdy jakiś przyszły Chirac lub Schröder zechce nas lekceważyć. A co do uchwały sejmowej, może jednak na dwoje babka wróżyła: od czasu do czasu nie zaszkodzi tupnąć, jeśli ma się dobrą dyplomację, która – z uśmiechem oczywiście – wszystko to adresatom wytłumaczy. –
‚Gorący kartofel Europy’
Gdyby Marks i Engels, pomijając ich błędne teorie na temat kapitalizmu i socjalizmu, tylko tyle powiedzieli o Polsce, to i tak ta wypowiedź – nie tylko zgodna z faktami, a nawet profetyczna (w odniesieniu do 1920, 1939, 1944 i 1981), lecz także najgłębiej sprawiedliwa – nie może być przemilczana.
Powoływanie się na jakiegoś oficera brytyjskiego na temat Polaków, jak to czyni Jerzy Jastrzębowski, to przecież nieuprawnione uogólnienie, krzywdzące również dla wielu uczciwych Anglików i setek tysięcy Angielek, które (jak moja kuzynka) poślubiły Polaków jako mężnych ludzi, dobrych fachowców i zaradnych życiowo mężów i ojców.
Polacy, jak członkowie innych narodów, są różni i nie ma potrzeby popadania w kompleksy, bo to przecież nie polski król kazał zamordować kilka kolejnych żon jak znany władca W. Brytanii, to nie w Polsce, lecz w Anglii i we Francji były rzezie na tle religijnym, i to nie Polacy, lecz inni zdradzili nas zarówno w 1939, jak i w latach 1943 – 1945.
Warto też przypomnieć niektórym Europejczykom, gdy dziś manifestują swoją megalomanię, co o Polsce i Polakach napisał wybitny uczony, do dziś czytany i wznawiany, Erazm z Rotterdamu, w liście do humanisty polskiego Decjusza: „Składam powinszowania narodowi, który – chociaż niegdyś uważany był za barbarzyński – teraz (pisane w 1523 roku – R.D.) tak pięknie się rozwija w dziedzinie nauki, praw, obyczajów, religii i we wszystkim, co przeciwne jest wszelkiemu nieokrzesaniu, że współzawodniczyć może z najbardziej kulturalnymi narodami świata” (R. Palacz, „Klasycy filozofii”, 1997 s. 115).
Oby tylko nasi posłowie i rządzący stanęli na wysokości zadania i kontynuowali rozwój społeczny i kulturalny Polski na miarę naszych przodków.
Ryszard Dyoniziak
Prof. dr hab. R. Dyoniziak jest socjologiem, wykładowcą, autorem monografii i współautorem podręcznika „Społeczeństwo w procesie zmian. Zarys socjologii ogólnej”.
„Gorący kartofel Europy”
W moim szacownym gimnazjum ponad pół wieku temu siedział pod oknem kolega, który za żadne skarby nie mógł opanować materii historycznej. Pamiętam, jak nasz historyk, śp. profesor Gojdź, pochylił się pewnego razu nad nim i przyciszonym głosem powiedział: Słuchaj, Kądziela, jeśli ci raz przeczytać nie wystarczy, czytaj ponownie, i jeszcze raz, za którymś razem może zaskoczy.
Jerzy Jastrzębowski