Powrót polskich futurologów
Wernyhora, Jan Kazimierz i profesor Woźniakowski
Powrót polskich futurologów
Jerzy Jastrzębowski
Ridentem dicere verum, quis vetat?
Dwudziesty ósmy czerwca 1989 roku: słoneczny dzień, drużyna Lecha w euforii, strona peerelowska w rozsypce. Jacek Kuroń i Henryk Wujec przymierzają swe pierwsze krawaty, wielu innych zaczyna uczęszczać na koktajle dyplomatyczne. „Gazeta Wyborcza” na pierwszej stronie przynosi zdjęcie Anatola Lawiny kłócącego się z Lechem Wałęsą. Na bardzo dalekiej stronie mały, ledwo zauważalny felieton Jacka Woźniakowskiego, zatytułowany „Pieśń Kassandry”.
Oto początek:
„Jak będą wyglądać wybory za cztery lata, jeśli w ogóle do nich dojdzie? Nastąpi to, co Francuzi nazywają l’usure du pouvoir (zużycie się władzy) , wtym wypadku również rządu dusz, sprawowanego przez >>Solidarność<<„. Oto pięć głównych przyczyn owej usure:
„1. Normalne socjopsychiczne procesy blaknięcia odświętności i więdnięcia nowości kwiatów.
2. Nasze narodowe skłonności do pieniactwa, zawiści, rozróby, nasz brak kultury politycznej oraz zamiłowanie, aby kwiaty kłaść na posągach, lecz ciernie wbijać żywym.
3. Fatalne dziedzictwo, zwłaszcza ekonomicznych „błędów i wypaczeń”, z którym w ciągu czterech lat sobie nie poradzimy. (. .. ) A >>Solidarność<<, zasiadając wparlamencie, będzie, chcąc nie chcąc, dźwigać w oczach opinii odpowiedzialność przynajmniej za część tego niedobrego spadku.
4. Pomyłki >>Solidarności<<, kultu jednostki, pokusa autokracji, utożsamianie jednostki z monopolizmem, inny kąt widzenia osób wtajemniczonych i szarego człowieka. (. .. )
5. Rzeczywiste i na ogół cenne różnice poglądów w łonie >>Solidarności<<, dla których jednak nie zdołamy dość szybko stworzyć instytucjonalnych ram, więc się wynaturzą w rozmaite postacie wojen podjazdowych i potępieńczych swarów (. .. )
W rezultacie zapał i przekonania wyborców będą zupełnie inne w roku 1993 niż w roku 1989, a dzisiejsi przegrani bardzo starannie się przygotują na jutro (. .. )”.
Półtora roku wcześniej paryska „Kultura” (1–2, 1988) opublikowała artykuł pt. „Zmierzch polskiej futurologii”. Jego teza: jest pewnikiem, że nasz polski świat — przy pozorach zakrzepnięcia — staje się coraz bardziej płynny, labilny, bez formy. Nikt nie wie, kiedy i w którą stronę się przeleje, choć przecież kiedyś przelać się musi. Autorzy wszelkich polskich prognoz niechby wpierw odpowiedzieli sobie za Pytią delficką: zali liczbę ziarn piasku poznałam?
Obserwacja polskiej sceny w ciągu blisko siedmiu lat od czasu prognozy Jacka Woźniakowskiego skłania do napisana takiego artykułu na nowo.
Wczesna futurologia
Co najmniej od roku 480 przed narodzeniem Chrystusa, od czasu, gdy Pytia w Dalfach pozwoliła przekupić się Grekom i podpowiedziała słynnym heksametrem, co mają robić, aby pokonać Persów Kserksesa [„Oto gdy reszta już będzie zajęta (. .. ) mury drewniane/ Jedne nie będą zburzone i ciebie wraz z dziećmi ocalą”], co najmniej więc od dnia, w którym Grecy ustawili zwycięski mur drewnianej floty pod Salaminą, żaden szanujący się autokrata, basileus, prezydent lub premier nie podejmował ważnej decyzji bez zasięgnięcia opinii kompetentnej wyroczni. Wyrocznią bywał kapłan lub poeta, koń stąpający przez włócznie, w ostateczności — zespół ekspertów.
Mieli i Polacy swe wyrocznie: od ks. Piotra Skargi i legendarnego Wernyhory („. .. rodem kozak z Ukrainy zadnieprskiej, zostającej pod panowaniem moskiewskim, chował jednak szczególniejsze przywiązanie do Polski” — pisał o nim Seweryn Goszczyński) , przez Adama Mickiewicza i poetów dziewiętnastowiecznej grupy przedburzowców, aż po na wpół anonimowych ekspertów Banku Światowego.
Na początek musimy zdyskwalifikować proroctwa poetów.
Dziewiętnastowieczni wieszczowie wychodzili do podbitego narodu z przekazem nadziei lub rozpaczy. Ich profetyzm literacki nie był uprawiany w intencji odgadywania przyszłości. Służył szerzeniu dogmatu patriotycznej wiary, iż Polska powstanie, by żyć. Podporządkowywali więc fakty programowaniu przekazu. Gdy zaś od ogólnej wizji przyszłości wieszczowie przechodzili do kreślenia scenariuszy przyszłych wydarzeń, operując konkretami i — o zgrozo — datując przewidywane wypadki, stawali się, w kategoriach dzisiejszego języka, futurologami. Komiczna to bywała futurologia.
Jednym znajmniej fortunnych futurologów był Adam Mickiewicz. Niesyt chwały wieszcza literatury, w zachowanych fragmentach tajemniczego utworu pt. „Historia przyszłości” podał przebieg przyszłej rewolucji w Europie. Mylił się gruntownie. Z klęską Mickiewicza-futurologa można zapoznać się w książkach Stanisława Pigonia („Zawsze o nim”) i Zofii Stefanowskiej („Historia i profecja”) .
Ogólnie znana jest cierpka opinia Bolesława Prusa o roli poetów w polskiej kulturze politycznej. Chyba mniej osób zna zdanie Władysława Konopczyńskiego: „Jednym słowem, opinia poetów, podobnie jak opinia tłumów, nie jest kompetentna (. .. ), gdyż brak jej perspektywy dziejowej”. Wynikałoby stąd implicite, że lepiej kwalifikowanymi wieszczami bywają historycy. Chyba jest w tym sporo racji, lecz — jak przekonamy się poniżej — nawet głęboka historyczna wiedza nie zapobiega wchodzeniu na rafy i wylatywaniu na minach nieprzewidzianych okoliczności politycznych.
Niedawna futurologia
W okresie międzywojennym wizjonerem i futurologiem był Marian Zdziechowski. Zapoznany później doszczętnie, ten kontrowersyjny w swych poglądach rasowych erudyta (1861–1938) słał w świat z Uniwersytetu Stefana Batorego alarmujące prognozy, dotyczące losów cywilizacji chrześcijańskiej Europy, a zwłaszcza Polski. Zmarł na krótko, zanim historia zrealizowała na następne pół wieku jego pesymistyczny scenariusz dla Polski. Pozostałe części jego przepowiedni, dotyczącej rozlania się „bolszewickiego barbarzyństwa” wzdłuż i wszerz całej Europy, pozostały nie spełnione.
Po drugiej wojnie zmalał kaliber przepowiadaczy, lecz nie przepowiedni. Pojawił się motyw „białego konia” i kolejne daty wyznaczane na jego wkroczenie w granice kraju. Również władza — walcząc z białym koniem — zaczęła przepowiadać przyszłość. Zachowały się poglądowe obrazki tych przepowiedni, drukowane w latach czterdziestych na okładkach zeszytów, zwanych wówczas kajetami: obrazek pierwszy — ruiny domu, to rok 1945; obrazek drugi — dom w rusztowaniach, rok 1949; obrazek trzeci — ulica zabudowana jednolicie sześciopiętrowymi blokami i sznur samochodów marki „Pabieda”, to rok 1955, w którym miały ziścić się ideologiczne projekty dobrobytu. Prognozy nie sprawdziły się.
Etos i realny socjalizm
Od 1980 roku rzeczywistość zagęściła się, zagęściły się też prognozy. Stugębna plotka donosiła o rzekomym démarche Wiednia (b. stolicy monarchii Habsburgów) w ślad za proroctwem ówczesnego posła i telewizyjnego komentatora Ryszarda Wojny o grożącym kolejnym rozbiorze Polski. Austriacy mieli twierdzić, że tym razem nie są zainteresowani: wzięliby, owszem, chętnie Kraków, lecz odstraszała ich Nowa Huta. Jesienią 1981 roku sprawy polskiej futurologii zaszły tak daleko, że w hali Olivii, w czasie pierwszego zjazdu „Solidarności”, autor niniejszego — sam przewidując rychłe zakończenie solidarnościowego romansu i przejście „pieredyszki” w „pierestriełku” — zadawał wielu działaczom proste pytania: jaka będzie Polska i jaka będzie „Solidarność” za cztery lata, w 1985 roku? Na liście odpytywanych znaleźli się: Wałęsa i Jurczyk, Rulewski i Rozpłochowski, Frasyniuk i Modzelewski, Lis i Gwiazda. Dzisiaj można już powiedzieć, że mylili się prawie wszyscy, włącznie z autorem, który przecież dlatego zadawał pytania, iż przewidywał najgorsze. Prawie wszyscy, ponieważ Karol Modzelewski na prośbę o wywiad odpowiedział dosłownie: „Co mi tu będziesz pier. .. jaka będzie >>Solidarność<< za cztery lata, przecież za dwa lata tej >>Solidarności<< już nie będzie”. Dzisiejszy profesor Modzelewski zdołał odgadnąć prawdę ogólną, myląc się jedynie wszczegółach.
Około północy z 12 na 13 grudnia 1981 roku gasły światła w Stoczni Gdańskiej. Poprzedniego dnia znakomity prawnik i doradca, doświadczony w walce z komunizmem, przedstawił Komisji Krajowej niezbite argumenty na to, iż w grudniu nie dojdzie do konfrontacji między „Solidarnością” i władzą, bowiem władza nie jest na to przygotowana. Audytorium w sali BHP słuchało uważnie jego słów — mimo gorących głów, niewielu szczerze chciało konfrontacji. W tym czasie jednostki wojska i ZOMO wychodziły już z koszar.
Miesiące stanu wojennego doprowadziły działania futurologiczne do rozkwitu. Chodzący na wolności futurolodzy, potajemnie spotykając się z autorem niniejszego, odpowiadali na proste pytanie: co będzie? Prosiłem o daty, aby móc później zweryfikować trafność przewidywań. Teraz już można o tym mówić: oprócz jednej, nie było trafnych odpowiedzi. Oto dwa przykłady najbardziej chybionych (był styczeń 1982 roku) : 1. Do czerwca powstanie państwo podziemne z własnym rządem, pocztą i wymiarem sprawiedliwości; 2. Czeka nas teraz piętnaście lat neostalinizmu. Nazwiska niefortunnych futurologów (a były to znane postacie) pozostaną do wiadomości autora, ponieważ prognozowanie odbywało się w prywatnych rozmowach, w zaufaniu. Jedynie zmarły dwa lata temu krytyk teatralny i autor („Fragetowe łyżeczki”, „Być Żydem”) Andrzej Wróblewski uparcie powtarzał: będzie typowe polskie rozwiązanie — powolna szamotanina w błocie bez rozwiązania, aż do ogólnego załamania, które przyniesie Bóg wie jakie rozwiązanie.
Jednocześnie sypnęły się prognozy ze strony władzy. Wobec bardzo utrudnionego dostępu do tego kręgu futurologów autor ankiety korzystał z opinii udostępnianych za pośrednictwem umundurowanego Dziennika TV, „Żołnierza Wolności” i „Trybuny Ludu”. Trzeba przyznać, że ówczesna władza — wciąż zapewniając, że normalizacja jest w toku, a nawet na ukończeniu — oględniej od ludzi opozycji formułowała swe prognozy i raczej stroniła od datowania przyszłych wydarzeń. Niemniej, dwie z nich warto zacytować. Wiceminister spraw wewnętrznych, generał Stachura, oświadczył na forum sejmowym („Trybuna Ludu”, 8 stycznia, 1982) : „Społeczeństwo odetchnęło! (. .. ) nie odnotowujemy poważniejszych działań przeciwników socjalistycznego państwa (. .. ) Technika wykonania ulotek jest przeważnie prymitywna, a ich ilość ograniczona, co wskazuje, że są to działania indywidualnych jednostek (tak w tekście — J. J. ), bądź niewielkich grupek osób. (. .. ) Wszystko to stwarza pomyślne przesłanki poprawy sytuacji — także ekonomicznej w 1982 roku”. Właśnie wtym czasie pierwsze egzemplarze „Tygodnika Mazowsze” schodziły z podziemnych pras i szykowała się gorąca wiosna oraz lato owego roku. Wkrótce potem generał Jaruzelski zesłał generała Stachurę do ambasady w Bukareszcie. Lecz Jaruzelski sam zaryzykował proroctwo z sejmowej trybuny („Trybuna Ludu”, 29 stycznia) : „W ciągu roku najdotkliwsze trudności mogą być za nami. Dwa, trzy lata pozwolą na przywrócenie równowagi”. Należy oddać sprawiedliwość autorowi prognozy, iż obwarował ją trzema warunkami: „spokój w kraju, ofiarna praca, brak nawrotu choroby”.
Choroba jednak nawracała uparcie, aż wreszcie nadszedł rok 1989, przynosząc proroctwo Jacka Woźniakowskiego, iż w ciągu czterech lat wszystko będzie odwrotnie. No, jednak nie wszystko.
Czy można cokolwiek prognozować. ..
W czerwcu 1989 roku autor konsultował się z ekspertem Banku Światowego na Polskę, zadając mu proste pytanie: co będzie? Szczegółowiej zaś pytał, jakie szanse ma Polska, aby osiągnąć równowagę gospodarczą, „wyjść na prostą” w swej pogoni za Zachodem i złożyć podanie o akces do Wspólnego Rynku (obecnie Unii Europejskiej) w ciągu najbliższych czterech lat? Dziesięciu lat?
Ekspert nie miał wątpliwości. Z uwagi na brak solidnego systemu bankowego określił on szanse Polski na osiągnięcie równowagi gospodarczej w ciągu czterech lat (czyli do wiosny 1993 roku) na dziesięć procent, zaznaczając, iż z punktu widzenia ekonomisty oznacza to właściwie brak szans. Natomiast ekspert dawał Polsce pięćdziesiąt procent szans na spełnienie tych warunków w ciągu dziesięciu lat. Jak dzisiaj wiadomo, wstępne warunki zostały spełnione już w 1993 roku. Ekspert obecnie działa w Kazachstanie.
Czy warto ryzykować?
Wiosną 1990 roku autor zwrócił uwagę na ostrzeżenia płynące z ust osoby wysoko kwalifikowanej do roli proroczej z uwagi na swój potencjał intelektualny, zawód historyka i zakres skupianej w ręku władzy. W tekście przedstawionym na konferencji, zorganizowanej na przełomie maja i czerwca 1990 r. przez Senat RP, a poświęconej procesowi przechodzenia krajów postkomunistycznych do demokracji, Bronisław Geremek ostrzegał: „Trzy zagrożenia towarzyszą w okresie przejściowym krajom, które wyzwoliły się z komunistycznej dyktatury. Pierwszym z nich jest populizm. (. .. ) Drugim zagrożeniem jest pokusa rządów silnej ręki. (. .. ) Trzecim zagrożeniem okresu przejściowego jest nacjonalizm. (. .. )”
Był to ważny podówczas dokument i poważne ostrzeżenie, podchwycone przez część prasy. Z perspektywy blisko sześciu lat, może warto się im przyjrzeć ponownie.
Jeśli uznać ostrzeżenia za sui generis prognozę, to okazała się ona znakomita w całej rozciągłości — dla Jugosławii. W przypadku Polski sprawy potoczyły się innym tokiem. Różne partie próbowały haseł populistycznych dla celów wyborczych, lecz w praktyce rządzenia populizm nie okazał się groźny. W pokusie rządów silnej ręki więcej było dymu i huku niż ognia. Zagrożenie nacjonalizmem (wdomyśle chyba również: ksenofobią, rasizmem, nietolerancją) okazało się — wbrew pozorom — mniej istotne niż wówczas sądzono. Słyszało się sporo buńczucznych krzyków i rasistowskich bzdur, lecz polityczne losy panów Giertycha i Tymińskiego, Tejkowskiego, Bryczkowskiego i Bubla (teraz mamy p. Wrzodaka) zdają się świadczyć o znaczącym minimum rozsądku polskiego wyborcy. Natomiast — w opinii autora niniejszego — stała się wówczas niedobra rzecz w sensie odwrotnym.
Idąc sygnalizowanym przez prof. Geremka tropem zagrożenia nacjonalizmem, „Gazeta Wyborcza” opublikowała latem 1990 roku serię ostrych (niektórzy wówczas mówili — natrętnych) artykułów i reportaży o polskim rasizmie i antysemityzmie. Czytałem je wówczas z wzrastającym niepokojem, spodziewając się skutków odwrotnych do zamierzeń. Artykuły te — wmojej opinii — rozhuśtały nastroje w części polskiego społeczeństwa (takiego, jakim ono jest) i okazały się, jak mówią Włosi, „contraproducente”. Trudno dziś powiedzieć, w jakim stopniu przyczyniły się one do klęski Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich, zaś w następnym roku — do serii obrzydliwych, choć marginalnych, wybryków antysemickich (wandalizm na cmentarzu żydowskim i pomniku Bohaterów Getta w Warszawie, obrzucenie kamieniami sportowców izraelskich) , itd. Natrętna krytyka, tak jak natrętne pochwały, w polskim społeczeństwie powodują reakcje irracjonalnego sprzeciwu.
Dokończenie V