JAK NAS WIDZĄ, JAK NAS PISZĄ: Wejście Polski do NATO to nie tylko zwrot strategiczny; to również przełom w postrzeganiu Polski i Polaków przez Zachód.
Koniec żartów
RYS. JANUSZ KAPUSTA
JERZY JASTRZĘBOWSKI
Podszedł do mnie kolega z radia kanadyjskiego, pomedytował chwilę i wyrzucił z siebie: Jerzy, czy ci twoi rodacy serio myślą o wejściu do NATO? Tak po prostu – chcą wejść? W buciorach do klubu dżentelmenów?. Kolega był Anglikiem-emigrantem, rodowity Kanadyjczyk nie zdobyłby się na podobne chamstwo.
Był listopad 1993 roku. W Brukseli Lech Wałęsa z Andrzejem Olechowskim bili głową w mur, domagając się umieszczenia na porządku dziennym sprawy rozszerzenia Sojuszu na wschód.
Gdy dziś dobiega końca proces akcesyjny, warto rzucić okiem na ogromną drogę, jakąśmy odbyli i na przeszkody w psychice ludzi Zachodu, jakeśmy pokonali. Obecny wizerunek Polski i Polaków jest już zdumiewająco różny od tego, jaki zastałem na początku moich wędrówek przez Amerykę Północną ponad dwadzieścia lat temu, i wciąż zmienia się na korzyść.
Specjalistów przedmiotu – socjologów i politologów – uprzedzam, że nie znajdą niczego naukowego w poniższych impresjach, notowanych na gorąco w ciągu tych lat. Znajdą samo życie.
Kpiny z Polaków
W lipcu 1976 roku prowadziłem pierwsze zajęcia ze studentami letniej szkoły dziennikarstwa na Uniwersytecie Stanu Minnesota w Minneapolis. Temat – wpływ programów Radia Wolna Europa na kształtowanie się świadomości politycznej w PRL. Po krótkim odczycie, pytania i odpowiedzi. Jeden ze studentów pyta, czy wiem, co to są polskie żarty (Polish jokes) i czy chciałbym jeden z ostatnich usłyszeć. Na sali chichot, ja składam się do odpowiedzi, gdy nagle opiekun grupy, nieżyjący już profesor Don Brown, interweniuje w sposób ostry, wręcz brutalny, przerywając chichot i moją odpowiedź. Brown powiedział mi później: Ty nie miałeś wyczucia sytuacji. On zadał to pytanie w celu ośmieszenia gościa z Polski. Znam tego studenta.
Gdy wróciłem na ten sam uniwersytet jesienią 1980 roku, pytania koncentrowały się już na Solidarności. Jeden ze studentów wprawił mnie w zakłopotanie pytając, czy znam osobiście ludzi o nazwiskach Lek Waleza, Dżejsek Kuron i Adam Micznik. Wpływ papieża oraz ludzi Solidarności w dzieło budowania nowego wizerunku Polaków, nie ośmieszanych pomówieniami o ignorancję i brak higieny osobistej, wydawał się górować nad wspomnieniami o dawnych falach imigracji biednego chłopstwa z Galicji. W poprzednich pokoleniach, w części USA – zwłaszcza w okolicach Buffalo i Chicago – oraz w zachodniej Kanadzie było w obiegu ohydne przezwisko Bohunk. Czym w podłej polszczyźnie był żydłak, jako przezwisko Żyda, tym w angielszczyźnie owych okolic był Bohunk, dla określenia Polaka lub w ogóle Słowianina – niepiśmiennego brudasa, nadającego się wyłącznie do łopaty. W latach powojennych to pojęcie powinno było zaniknąć. Lecz stereotypy etniczne zmieniają się bardzo powoli. To jest sprawa pokoleń.
W styczniu 1988 roku byłem gościem Uniwersytetu Chicago, gdzie miałem prowadzić podyplomowe seminarium dla studentów dziennikarstwa. Będąc wówczas współpracownikiem krakowskiego Tygodnika Powszechnego, przedstawiłem Tygodnik jako pismo opozycyjne w stosunku do komunistycznej władzy, pismo lewicujących katolickich intelektualistów. Odpowiedziała mi salwa śmiechu. Krztusząc się jeszcze, jeden z grupy studentów powiedział, że oni bardzo przepraszają, lecz wielu z nich wychowało się w Chicago, i dla nich pojęcie Polaka-katolika-intelektualisty, a w dodatku lewicowego, jest wielowarstwową wewnętrzną sprzecznością.
Gdy w kilka lat później usłyszałem pytanie, czy Polacy w buciorach zasługują na wejście do NATO, postanowiłem wejrzeć głębiej w sferę stereotypu Polaka w oczach niektórych ludzi Zachodu. Zaprosiłem owego kolegę Anglika w służbie kanadyjskiej i spytałem go, jaki obraz Słowianina nosi w sobie starsze pokolenie jego rodaków. Timothy jest człowiekiem dość wykształconym, mówi biegle po francusku i hiszpańsku, urodził się na Malcie w czasie II wojny, połowę życia spędził w wojsku brytyjskim, obecnie mieszka i pracuje w Kanadzie. Przy tym wszystkim jest, według mnie, spetryfikowanym nosicielem bardzo starych opinii o ludziach innego pochodzenia niż brytyjskie. Rozmowa miała tak ciekawy przebieg, iż zanotowałem ją na gorąco.
– Tim, jaki obraz Słowian noszą w sobie twoi rodacy?
– Słowian, jakich Słowian?
– No, na przykład Polaków, Rosjan…
– Polacy i Rosjanie to przecież nie Słowianie. Słowianami nazywamy tę bezkształtną masę narodowości, zamieszkujących Bałkany na południe od Karpat. Oczywiście, nie dotyczy to Czechów, którzy są Europejczykami w zachodnim stylu. Słowianie zajmują się głównie podrzynaniem sobie gardeł.
– A Polacy i Rosjanie?
– Przecież nie powiesz mi, że Rosjanie są Słowianami! Rosjanie to wielki naród. Cokolwiek robią, dobrego lub złego, ma wpływ na cały świat.
– A polski naród?
– Przykro mi to mówić, i proszę – nie cytuj tego jako mojego poglądu, ale wśród wielu Anglików utarło się przekonanie, że Polacy to nie naród, lecz hałastra (rabble). Mężnie się biją, jeśli dać im dobrych oficerów. Lecz poza tym… Przecież to Polacy byli w historii źródłem ciągłych konfliktów między Rosją i Niemcami?
Na tym zakończyliśmy rozmowę.
Polacy, jako odwieczne źródło konfliktów, to pogląd wszczepiony w zachodnioeuropejską myśl m.in. przez Fryderyka Engelsa, który pisał, że reakcyjnych z natury Polaków należy wysiedlić z miast i rozproszyć na bezludnych terenach, aby uniemożliwić im nacjonalistyczną konspirację i powstania, oraz aby umożliwić proletariatom Niemiec i Rosji podanie sobie rąk nad trupem Polski. W Polsce tylko duże biblioteki mają ten tom Engelsa, wydany w maleńkim nakładzie w latach siedemdziesiątych, w ramach edycji Dzieł zebranych owego mistrza. Natomiast stereotyp polnische Wirtschaft sięga znacznie głębiej w przeszłość, przed czasy Hitlera, Bismarcka, Engelsa. W Podróży Inflantczyka z Rygi do Warszawy i po Polsce w latach 1791-1793 Friedrich Schulz opisuje – przy całej swej sympatii do Polaków – potworny bałagan po litewskich i polskich wioskach: Wioski są do najwyższego stopnia nędzne. (…) Miejscami tylko natrafiałem na ślady prawdziwie saskiego i czeskiego gospodarstwa. Odwieczny wątek: kto lepszy – Czech czy Lech? – znajduje zadziwiającą kontynuację w ostatnim czasie. Będzie o tym mowa nieco dalej.
Początek zwrotu
Jeszcze niedawno, zwłaszcza wśród starego pokolenia Amerykanów (zarówno białych, jak i kolorowych) można było napotkać stereotyp Polaka-katolika, brudnego przygłupa. Opublikowana w połowie lat 80. lista preferencji etnicznych (pytano ludzi, kogo chcieliby mieć za sąsiadów, i dawano do wyboru ponad pięćdziesiąt grup rasowo-etnicznych), miała na szczycie białych Amerykanów-Anglosasów, zaś po nich w pierwszej dziesiątce białych Kanadyjczyków, Żydów amerykańskich, Brytyjczyków, Francuzów, Skandynawów, czarnych Amerykanów; pod koniec trzeciej dziesiątki – Czechów i Węgrów, pod koniec piątej – Polaków, dalej zaś już tylko czarnych Jamajczyków i Portorykańczyków. Jeszcze niedawno spotykałem dziennikarzy, wierzących w goebbelskowską fałszywkę filmową, pokazującą polskich ułanów w 1939 r. pod Krojantami: głupi Polacy, próbujący szablami rąbać pancerze niemieckich czołgów. Wierzył w tę wersję historii również mój znajomy Anglik. Jak potwierdza prof. Norman Davies w rozmowie drukowanej w Plusie Minusie z 14-15 listopada 1998 r., jeszcze niedawno współczesny historyczny Times Atlas pokazywał początki Polski nie w Wielkopolsce lub Małopolsce, lecz w bagnach Prypeci. Idąc za XIX-wieczną nacjonalistyczną historiografią niemiecką, niektórzy angielscy uczeni zdecydowali, że dzikusy istotnie musiały kiedyś wyjść z bagien. Wiem, że profesor Davies nie obrazi się za przyczepienie łatki Anglikom. Norman Davies jest Walijczykiem.
Różnie można liczyć początek zwrotu w postrzeganiu Polaków w Ameryce Północnej. Najprawdopodobniej nastąpił on w drugiej połowie lat 70. Najpierw w Waszyngtonie pojawił się Zbigniew Brzeziński, później w Watykanie – Karol Wojtyła.
Brzeziński był przedstawicielem pierwszego pokolenia polskich Amerykanów, które nie czuło już potrzeby mimikry, zmiany swych trudnych słowiańskich imion i nazwisk w celu wtopienia się w tło. Jeszcze Danowi Rostenkowskiemu rodzice zmienili imię, aby łatwiej mu było przebijać się przez życie. Elita powojennej Ameryki to – z etnicznego punktu widzenia – Amerykanie pochodzenia anglosaskiego, irlandzkiego, włoskiego i żydowskiego. Brzeziński czuł się na tyle mocny intelektualnie, że nie musiał się maskować i dopasowywać do tła. Brzeziński stał się sygnałem do zmian.
Dalszy ciąg zmian w wizerunku Polaków w Ameryce Północnej można przypisać intelektualnemu i zawodowemu poziomowi przynajmniej części ogromnej fali emigrantów z Polski ostatnich dwóch dziesięcioleci. Setki tysięcy wypłynęły z Polski z wielką szkodą dla kraju. Teraz zaczynają spłacać dług. Na Polaków można natknąć się dosłownie wszędzie, w tym w uniwersytetach Harvarda i Yale, uczelniach w Princeton i Toronto. Przyjdzie czas, gdy młode pokolenie, zrodzone z owej wielkiej fali emigrantów lat 80., zacznie pokazywać się na ławach parlamentów. Lecz pójdźmy dalej.
W ubiegłym roku z pierwszej ręki dowiedziałem się o obiedzie w restauracji na Manhattanie. Spotkało się tam czterech młodych finansistów z wielkich domów maklerskich i banków inwestycyjnych: amerykańskiego Lehman Brothers, japońskiego Fuji Capital Development Corporation i francuskiego Paribas. Nieważne, o czym mówili, ważne że rozmawiali ze sobą po polsku, choć mogliby z równą swobodą mówić po angielsku. Ktokolwiek zna realia Ameryki i wie, że tacy ludzie należą do elity tamtejszego społeczeństwa, nie potrzebuje komentarza.
Od ekonomii do psychiki
Biuletyny agencji Reuters co tydzień przynoszą analizy gospodarczej i finansowej sytuacji Polski. Opinie są pochlebne. W jednym tylko tygodniu listopada Reuters cytował z Londynu opinie domów inwestycyjnych i maklerskich Nomura International i Merrill Lynch, SBC Warburg, Salomon Smith Barney i Morgan Stanley (są to wszystko zawodnicy światowej wagi ciężkiej), zaś z Warszawy – CA-IB Securities, Erste Securities i Credit Suisse-First Boston.
Oczywiście, można wytknąć, że niewielu – poza specjalistami – czytuje biuletyny agencji Reuters, ale byłoby to tylko pozornie prawdziwe. Opinie z takich, jak powyższe, źródeł trafiają po pewnym czasie do masowego odbiorcy za pośrednictwem dziennikarzy. Na zupełnych laików są też inne sposoby. Na przykład, na Kanadyjczyków działa argument o polskiej walucie, niegdyś gruntownie ośmieszonej, zaś od blisko trzech lat silniejszej od kanadyjskiego dolara. Polskie rezerwy walutowe pod koniec roku były o kilka miliardów dolarów USA większe od kanadyjskich, zbliżając się do poziomu rezerw Banku Anglii!.
Oczywiście, skądinąd wiadomo, że polski złoty oraz rezerwy walutowe NBP zostały napompowane do obecnego poziomu za sprawą wysokiego oprocentowania kredytu i – do późnej jesieni – dzięki niezwykle restrykcyjnej polityce Rady Polityki Pieniężnej. Lecz i tę okoliczność zachodni komentatorzy tłumaczą na korzyść Polski: w ubiegłym roku porównywali oni ostrą politykę antyinflacyjną RPP i kierownictwa NBP do polityki Bundesbanku. Wśród zachodnich finansistów trudno o większy komplement. Takie opinie, jedna za drugą, idą w lud, przyczyniając się do stopniowej zmiany dawnego wizerunku Polski, jako kraju bałaganu gospodarczego i szmatławej waluty.
Nie przypadkiem tak dużo miejsca poświęcam sprawom, uważanym przez większość ludzi za hermetyczne. Prawie wszyscy wiedzą, że Clinton wygrał wybory prezydenckie w 1992 roku pod hasłem: Gospodarka przede wszystkim, durniu!. Niektórzy pamiętają, że tekturkę z tym hasłem przyczepił Clintonowi do biurka jego doradca i organizator kampanii, James Carville. Niewielu chyba pamięta, że po zwycięskich dla Clintona wyborach Carville powiedział mu: Jeśli istnieje reinkarnacja, to chciałbym ponownie narodzić się nie jako prezydent lub papież, lecz jako rynek obligacji. Wówczas wszyscy baliby się mnie.
Polskie obligacje skarbowe, w przeciwieństwie do rosyjskich, ukraińskich, słowackich, okresowo również czeskich, mają dobrą markę na międzynarodowym rynku. W połowie grudnia ubiegłego roku Ministerstwo Finansów wykupiło na wtórnym rynku nasze obligacje serii Brady’ego (część długów okresu Gierka) wartości 750 milionów dolarów. Była to druga tego typu polska operacja rynkowa w ciągu 18 miesięcy. Wywołała bardzo pozytywną reakcję, niemal zbiegając się w czasie z kolejnym podwyższeniem stopnia wiarygodności kredytowej Polski przez londyńską agencję Fitch-IBCA. Po finansowej katastrofie Rosji w sierpniu ub. roku Polska w ciągu trzech tygodni wynurzyła się z zamieszania rynkowego, jako bezsprzecznie najsolidniejszy finansowo kraj Europy Środkowowschodniej. Nie tylko finansowo najsolidniejszy.
Właśnie latem zeszłego roku zauważyłem wśród zachodnich reporterów, komentatorów, wreszcie również wśród polityków, piszących i mówiących o rozszerzeniu NATO i Unii Europejskiej, charakterystyczny zwrot, który początkowo łatwo było uznać za freudowską pomyłkę, lecz który w ciągu następnych miesięcy stał się normą.
Freudowska pomyłka
Od początku starań Czech, Węgier i Polski o wejście do obu organizacji taka właśnie alfabetyczna kolejność wymieniania trojga kandydatów obowiązywała w tekstach angielskich (Czech Republic, Hungary, Poland), zaś Węgier, Polski i Czech w tekstach francuskich (Hongrie, Pologne, Republique Tcheque). Gdy dwa lata temu w Waszyngtonie pytałem Richarda Perle’a, byłego zastępcę sekretarza obrony USA ds. bezpieczeństwa strategicznego, o ocenę postępu tych trzech krajów w zbliżaniu się do standardów NATO i Unii, odpowiedź była jednoznaczna: według Perle’a faktyczny postęp pokrywał się z kolejnością alfabetyczną – od najlepszych Czech, przez dobre Węgry, do niezłej Polski.
I oto ubiegłego lata Polska zaczęła być wymieniana na pierwszym miejscu, wbrew alfabetowi i protokołowi, lecz zgodnie z odczuciami dziennikarzy i polityków.
Zacząłem zbierać depesze agencyjne, aby dysponować dowodami. Było ich zbyt wiele, aby zachować wszystkie. Wskażę więc jedynie parę przykładów. 6 grudnia, przed spotkaniem ministrów spraw zagranicznych NATO, korespondent dyplomatyczny agencji Reuters, Paul Taylor, nadał z Londynu obszerny materiał, w którym dwukrotnie – wbrew kolejności przyjętej w oficjalnych dokumentach – wymieniał Poland, Hungary, the Czech Republic. W tydzień później, w Wiedniu, zebrał się szczyt Unii Europejskiej. Doniesienia zachodnich korespondentów opisywały szóstkę nowych kandydatów, dla oszczędności miejsca i czasu, jako sześć krajów od Polski po Cypr. W czasie listopadowej wizyty w Warszawie kanclerz Austrii określił Polskę jako przykład sukcesu, na którym winni wzorować się pozostali kandydaci do Unii. Londyński Economist – pismo niezwykle opiniotwórcze, rozprowadzające więcej egzemplarzy w USA niż w całej Europie – uznał, że tylko Polsce udało się do końca ubiegłego roku wyraźnie przezwyciężyć gospodarcze dziedzictwo komunizmu. W tym samym czasie londyńska firma Fitch-IBCA podniosła po raz kolejny ocenę kredytowej wiarygodności Polski, zaś Sejm uchwalił wprowadzenie warunków pełnej wymienialności złotego.
Różnić się pięknie
Naiwnością byłoby twierdzenie, że dobra koniunktura i wysokie notowania waluty przesądzą o nowym wizerunku Polaków. To są sprawy zmienne. Poza tym, stare wyobrażenia o Polakach bywają pieczołowicie podgrzewane. New York Times stale publikuje reklamę polskiej żytniówki Belvedere, importowanej do USA: zarośnięty chłop w czapce wecuje osełką kosę na tle zmierzwionego łanu żyta. Ecce Polonus! Tenże dziennik nie przepuszcza żadnej okazji, aby ukazać obskurantyzm i antysemityzm niektórych Polaków na przykładzie wojny krzyżowej na oświęcimskim żwirowisku. Nowojorczycy łączą siły z prałatem Henrykiem Jankowskim, rabinem Avi Weissem i z Kazimierzem Świtoniem, aby cofnąć wizerunek Polski do poziomu roku 1968.
Potrzebne są więc stale nowe dowody na to, że Polska stała się krajem nowoczesności, stabilnej demokracji i tolerancji. Koronny dowód, przytaczany przeze mnie w rozmowach z amerykańskimi dziennikarzami, jest zaskakująco prosty: premierem katolickiej Polski jest ewangelik, ministrem spraw zagranicznych – Polak z rodziny żydowskiej, ocalony przez chrześcijan z zagłady, szefową banku centralnego żarliwa katoliczka. Ten argument działa na Amerykanów w sposób piorunujący, bowiem przywodzi im na myśl ich własną elitę władzy, w której – jak się rzekło – rej wodzą Anglosasi, kojarzeni z protestantyzmem, Amerykanie pochodzenia żydowskiego oraz Amerykanie pochodzenia irlandzkiego i włoskiego, kojarzeni z katolicyzmem.
Do legendy już przeszło niedawne powiedzenie Jerzego Giedroycia: Polacy to okropny naród. Oczywiście, wszystkie narody są okropne…. Donoszę czytelnikom, że z północnoamerykańskiego punktu widzenia (wewnątrz Polski wygląda to inaczej) Polacy po prostu różnią się, i różnią się nieźle. Przykładem takiej różnicy były wypowiedzi w czasie natowskiej debaty ratyfikacyjnej w Sejmie.
Minister Bronisław Geremek mówił o wpływaniu Polski do bezpiecznego portu, poseł Jan Łopuszański był przeciw, przywołując przykłady sojuszniczych zdrad w przeszłości. Komentatorzy załamali ręce. Niesłusznie. W każdym demokratycznym parlamencie występuje postać Filipa z konopi, urozmaicającego poważne debaty. Zachodnia opinia przyjmuje opory mniejszości, jako sprawę normalną. Jednomyślność byłaby raczej sygnałem alarmowym.
Tenże minister Geremek, występując w ubiegłym roku w funkcji przewodniczącego OBWE, przyczynił się do wytworzenia klarownego obrazu Polski jako współmediatora na europejskiej scenie i zebrał wiele komplementów pod adresem kraju. Jednak w pewnym momencie medialne komplementy zaczęły przekraczać zwykłą miarę. Gdy 11 listopada wielki kanadyjski dziennik Globe and Mail, do niedawna zaciekły przeciwnik rozszerzania NATO na wschód i nigdy nie hołubiący Polaków, zamieścił jako Ważne Wydarzenie Dnia kurtuazyjną jednozdaniową notkę: W Warszawie rozpoczęły się uroczystości 80. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości, obleciał mnie strach. Tego rodzaju protokolarne notki rocznicowe bywały dotychczas rezerwowane tylko dla możnych tego świata: USA (4 lipca), ZSRR (7 listopada), Francji (14 lipca). Skąd Polska w tym towarzystwie?
W ostatnim tygodniu ubiegłego roku korespondent tygodnika The Economist na Europę Wschodnią (dla Brytyjczyków wciąż jesteśmy na Wschodzie), Matthew Valencia, posunął sprawę do końca. Po wylewnych pochwałach pod adresem polskiej gospodarki (największy i najdynamiczniejszy rynek inwestycyjny na tym obszarze, daleko za sobą zostawił Węgry, a zwłaszcza Czechy) autor postawił zdumiewającą jak na Brytyjczyka tezę filozoficzną: Polska wszechogarniająca etyka katolicka daje temu krajowi instynkt moralny, którego tak bardzo brak w innych krajach postkomunistycznych. W Polsce jest mniej nieuczciwości i protekcji. Gdy polski biznesmen postępuje nieetycznie, przynajmniej wie, że grzeszy. Nie można tego powiedzieć, na przykład, o Rosjanach.
A więc nawet polski katolicyzm, przez wielu niechętnych na Zachodzie od pokoleń utożsamiany z obskurantyzmem, w ubiegłym roku stał się wreszcie wyróżnikiem pozytywnym? Tytuł sąsiedniego artykułu, pióra moskiewskiego korespondenta Edwarda Lucasa, krzyczy: Rosja rozpada się!.
Zastanówmy się, czy nagły zwrot w zachodniej opinii jest wyłącznie naszą zasługą? Zastanówmy się na konstrukcją psychologicznej pułapki. Czy jednym z powodów nagłego awansu Polski do roli pieszczocha Zachodu nie jest pogrążanie się w zachodniej opinii dwóch nacji i państw, którym ta sama opinia jeszcze niedawno i chętnie przyznawała wyższość nad Polakami?
Rosja
W trakcie pierwszego pobytu w Minnesocie rozmawiałem z profesorem prawa międzynarodowego o szczególnych cechach kulturowych różnych narodów. Gdy mówiłem o zasadniczych różnicach filozofii życiowej, dzielących Polaków od Rosjan, między innymi o różnej wartości przypisywanej życiu ludzkiemu w obu kulturach, usłyszałem kwaśny komentarz: Dlaczego wy, Polacy, jesteście tacy antyrosyjscy? Czy nie zdajecie sobie sprawy z tego, o ile większy od Polaków wkład do światowej historii, kultury i nauki wnieśli Rosjanie? Przecież jesteście młodszym bratem Rosjan….
Pokolenia lewicujących zachodnich intelektualistów wychowały się w atmosferze masochistycznego uwielbienia Wielkorusa. Celowo zwulgaryzuję ich stereotyp Rosjanina: mocarny Rus, okrakiem stojący nad Uralem, w prawej dłoni dzierżący knut, w lewej bałałajkę. Wielu intelektualistów Zachodu było Rosją tak oczarowanych, jak gdyby swą edukację rozpoczynali od lektur Tiutczewa (stąd mocarny Rus), zaś kończyli na Dostojewskim (stąd stereotyp Polaczka, płaskiego szwarccharakteru).
Komunizm nie przeszkodził w zachwytach. W latach 30. sowiecki wywiad z łatwością werbował najzdolniejszych studentów angielskich uniwersytetów. Całe pokolenie Amerykanów, od prezydenta Franklina D. Roosevelta po ostatniego kucharza pułkowego w US Army nazywało Stalina Wujaszkiem Józiem. Jeszcze w latach 80. amerykańscy korespondenci w Moskwie poszliby na kolanach pod mury Kremla, byleby porozmawiał z nimi kolejny mocarny Rus – gensek Breżniew, Andropow, Gorbaczow. Wśród tych entuzjastów był publicysta tygodnika Time, zakochany w Gorbaczowie i pierestrojce Strobe Talbott, obecnie zastępca sekretarza stanu. Jako przyjaciel Clintona, Talbott jeszcze w 1995 roku odradzał prezydentowi rozszerzanie NATO na takie państewka (w oryginale small states), jak Polska, doradzał ułożenie się z Rosjanami ponad głowami państewek. Dostał za to później po uszach od pani Madeleine Albright.
Teraz wszystko się zmieniło. Niedawno, w wykładzie na uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, Talbott nie mówił już o Gorbaczowie ani Jelcynie, ale cytował Gogola. W Martwych duszach Gogol porównywał Rosjan do pasażerów konnej trojki, pędzącej przez zamarznięty step. Obecnie, mówił Talbott, trzeba by się zastanowić, czy ta trojka nie pędzi ku przepaści. W oczach Zachodu, konkludował Talbott, wizerunek Rosji ostatniego roku jest fatalny. Rosji trzeba pomóc, zanim dojdzie tam do katastrofy.
Rosyjska katastrofa przebiega w wielu odsłonach. Nie tu miejsce na diariusz wydarzeń. Wystarczy zanotować, że pod koniec ub. roku Bank of America, występując w imieniu Klubu Londyńskiego, ogłosił Rosję bankrutem. Cena rosyjskich obligacji serii Brady’ego spadła poniżej ośmiu procent wartości nominalnej. Dziennikarze i wydawcy uznali, iż jest obecnie w dobrym stylu podśmiewanie się z Rosjan. W swym noworocznym wydaniu Globe and Mail zapowiedział druk najlepszych korespondencji i zdjęć prasowych dwudziestego stulecia i rozpoczął od zdjęcia Lenina, przemawiającego do tłumu w 1917 roku, oraz zdjęcia najwyraźniej pijanego Jelcyna, przecierającego jedno oko okaleczoną dłonią. W podpisie: Z komunizmem nam nie wyszło, za to wódki nam nie brakuje.
O głupich przejawach lekceważenia Rosjan pisał z irytacją Gustaw Herling-Grudziński w jednym ze swych niedawnych Dzienników…, tak przedstawiając reakcje Włochów na wydarzenia w Rosji: Coś tam się dzieje (…), ale w gruncie rzeczy mało nas to obchodzi. Rosja została (…) wyeliminowana na zawsze z rozgrywek światowych. Niech się kiszą we własnym sosie (…).
Oczywiście wiadomo, że rosyjska klasa polityczna sama sprowadza na naród obecne klęski. W ostatnim szkicu politycznym swego życia, drukowanym na tych łamach w sierpniu ub. roku (Wielka Rosja i ulica Kielecka), nieodżałowany Kazimierz Dziewanowski zawarł w niewielu słowach ocenę przyczyn rosyjskich klęsk ostatnich lat: Wielu polityków rosyjskich prześcigało się w demonstrowaniu wrogości we wszystkich azymutach. Właśnie ta fala gróźb płynących z Moskwy ułatwiła Polsce, Węgrom i Czechom akces do NATO. Tupanie, nie poparte siłą, bardzo zaszkodziło wizerunkowi Rosji na Zachodzie.
Rosjanie wiedzą, że są lekceważeni i reagują neurotycznie. Nazajutrz po grudniowym wznowieniu bombardowań Iraku bez konsultacji z Moskwą jeden z gazetowych tytułów ogłaszał z goryczą na całą pierwszą stronę: Rossija bolsze nie w sczot (Rosja już się nie liczy). Jelcyn zapowiedział zjednoczenie z Białorusią, jego minister obrony pochwalił się nowym systemem rakietowym Topol-M. Zachód nie bierze już tego poważnie. Dawni entuzjaści, poprzednio modlący się do Rosji, uznali Rosję za neurotyczną żebraczkę. A jeszcze tak niedawno czaił się w głębi strach.
W kilka miesięcy po odejściu z premierostwa Jan Krzysztof Bielecki, wówczas minister ds. integracji europejskiej, mówił mi o doświadczeniach z dni puczu Janajewa w Moskwie. Wówczas nie nadawało się to jeszcze do druku. Niepowtarzalnym swobodnym językiem, używanym tylko w prywatnych rozmowach, Bielecki mówił: Nie wiedziałem, że mam tylu kolesiów wśród premierów na Zachodzie! Niektórzy wydzwaniali po dwa razy dziennie, aby dodać mi otuchy. Oni mieli takiego pietra, że gdyby ten pucz trochę potrwał, to Polska już byłaby we Wspólnym Rynku. Tacy byliśmy dla nich dobrzy, ale tylko przez trzy dni, potem przestali zachęcać.
Kierownicy polskiej nawy państwowej nie potrzebują rad, jak postępować w obecnych okolicznościach. Wiedzą, że Rosjanie mają dobrą pamięć.
Inna nacja, szybko tracąca prestiż na Zachodzie, może obarczyć winą za swe porażki Vaclava Klausa.
Czechy
W latach 1994-1996 obserwowałem ówczesnego premiera Czech w telewizyjnych dziennikach BBC World, oglądanych codziennie przez kilkaset milionów widzów. Ilekroć szło o dochodzenie Czech do NATO i UE, Klaus zapewniał, że jedynie jego kraj spełnia wszystkie warunki do akcesu, zaś na dźwięk słowa Polska reagował jak alergik: kurczył twarz w ironicznym uśmiechu, wykonywał małpie gesty. Polska była nie po drodze, uważał ją za kulę u prężnej czeskiej nogi. Celowo i skutecznie sabotował prace Trójkąta Wyszehradzkiego.
Czesi grali z wysokiej pozycji. Tradycja Masaryków i Benesza jeszcze po półwieczu zapewniała im opinię Europejczyków w zachodnim stylu. W tę tradycję znakomicie wpisał się Vaclav Havel. Jego premier Klaus dostał od Zachodu duży mandat zaufania. Klaus zmarnował go doszczętnie. Uznał, że jest mądrzejszy od Balcerowicza i lepiej wie, jak wyprowadzić gospodarkę z komunizmu. Lecz dwa lata temu jego kuponovka okazała się fiaskiem, zachodni kapitał zaczął uciekać z Czech, załamała się korona, wyszedł na jaw skandal z finansowaniem Klausowskiej partii ODS, pod koniec ubiegłego roku Czechy były już w recesji. The Economist określił czeskie banki jako najsłabsze w naszym obszarze Europy (polskie były wśród najmocniejszych), zaś w listopadzie Fitch-IBCA obniżył Czechom i Rumunii ocenę wiarygodności kredytowej. W tym samym czasie podwyższył ją Polsce. To już była klęska: Polacy w przodzie, Czesi w tyle, w towarzystwie Rumunów!
Największy blamaż przydarzył się jednak Czechom w dziedzinie praw człowieka. Ucieczka tysięcy Romów do Wielkiej Brytanii i Kanady w 1997 r., ich oskarżenia Czechów o rasizm, spowodowały nie tylko czasowe wznowienie obowiązku wizowego dla obywateli czeskich. Doprowadziły również do zbadania sprawy przez zachodnich dziennikarzy. Wyniki dochodzeń były dla Czechów fatalne. Pod koniec ubiegłego roku zachodnie gazety opisały sprawę: w czasie hitlerowskiej okupacji wymordowano 95 procent Romów na terytorium obecnych Czech, wielu z nich w obozie koncentracyjnym Lety, w którym strażnikami byli podobno sami Czesi. Na terenie byłego obozu obecnie mieści się chlewnia; brak oznakowania tragedii Romów, brak grobów.
Nie warto ciągnąć tego żałosnego tematu. Natomiast warto zauważyć, że akcje Słowaków w opinii Zachodu idą silnie do góry od chwili przegranej Meciara. Zachodnie media nie przegapiły faktu, że młody premier Mikulasz Dzurinda po objęciu władzy pojechał po nauki do Warszawy. Słowacja i Węgry mają obecnie dobrą prasę na Zachodzie. Czechy – niedobrą. Rosja z Białorusią – fatalną. Polska – poza New York Timesem – znakomitą.
Konkluzja
Napisałem o zmianach w zachodnim wizerunku Polaków, Rosjan, Czechów, ponieważ te procesy, zwykle przebiegające przez pokolenia, ostatnio gwałtownie przyspieszyły. Wydaje się, że sprawy idą w dobrym dla nas kierunku. Byle nie ulec poczuciu schadenfreude i triumfalizmu. Pamiętajmy: Vaclav Klaus już triumfował.
Zmiany obecnej dekady stawiają na porządku dnia oklepaną już kwestię: czy Polska powraca do Europy, do Zachodu, czy też nie powraca, ponieważ nigdy stamtąd nie wychodziła. Rozsądna odpowiedź musi chyba godzić dwa przeciwstawne argumenty: wprawdzie nigdy z Europy, z Zachodu, z własnej woli nie wychodziliśmy, lecz w oczach Europy, Zachodu, nigdy tak naprawdę i całkiem nie byliśmy ich częścią. W przeszłych pokoleniach bywaliśmy dla nich egzotycznym, często niewygodnym wykrzyknikiem, zawierającym się we francuskim zwrocie ces pauvres Polonais. Czy nie dlatego Józef Beck tak intensywnie nie znosił francuskich polityków? Lecz Anglicy mieli do nas jeszcze bardziej protekcjonalny stosunek. Jak wiemy, niektórzy widzieli w Polakach nie naród, lecz hałastrę.
I oto teraz, w biuletynach ekonomicznych, we freudowskich przejęzyczeniach dziennikarzy i polityków, na serio wchodzimy do Europy, której nigdy nie opuszczaliśmy. Przytoczę zdanie wyrwane z pozornie odmiennego kontekstu, z eseju Bogdana Cywińskiego na 80-lecie Niepodległej: Tradycja polskości zmieniła swój sens moralny, przestała być tradycją klęski zawinionej lub niezawinionej, stała się nauką, że warto być upartym….
Oczywiście, będą koszty awansu. Już je płacimy, Wyrasta nowe pokolenie. Przeżywamy – my, starsi – swój własny koniec świata szwoleżerów. Tomasz Jastrun pisze w recenzji z książki Tomasza Łubieńskiego o Mickiewiczu: Mała jest szansa, że w nowym tysiącleciu poezja Mickiewicza będzie robić tak piorunujące wrażenie, jak w tym, które odchodzi. Bo zamiera uczucie romantyczne, gwałtownie zmienił się historyczny kontekst.
To dobrze, że się zmienił. Wreszcie jesteśmy normalnymi obywatelami świata. A z drugiej strony, żal. Lecz widocznie tak być musi.
W połowie kwietnia w Uniwersytecie Harvarda mam mówić o rasowo-etnicznych stereotypach obszaru dawnej Rzeczypospolitej – polskim, żydowskim, ukraińskim – i co z nich do dziś pozostało. Będzie spotkanie z ciałem i ze studentami. Nie wiem, jakie będą pytania. Wiem, jestem pewny, że nikt mi nie zaproponuje wysłuchania kolejnego żartu o Polakach. Temat wygasł.
Jerzy Jastrzębowski