Ameryce nie grozi jeszcze dekadencja z przejedzenia i przepychu. Amerykanie to wciąż młody i wibrujący energią naród.
Pax Americana
RYS. JANUSZ KAPUSTA
JERZY JASTRZĘBOWSKI
Porównać zakres potęgi Rzymu wczesnych cezarów z obecną Ameryką? Profesor Antoni Mączak zastanowił się: hm, pomysł ciekawy, choć jest to w gruncie rzeczy porównywanie jabłek z pomarańczami. Publicyście może się to udać, niechże pan tylko nie zacznie porównywać jabłek z krzesłami.
* * *
„W owym czasie wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby spisano cały świat”, mówi Ewangelia św. Łukasza (2,1-20) w starym, pięknym tłumaczeniu. Gdy w III wieku, po pierwszym załamaniu się Rzymu w wojnach z najeźdźcami, cesarz Aurelian dokonał ponownego zjednoczenia, mennica biła monety z napisem „Odnowicielowi świata”. Dla ludzi śródziemnomorskiego kręgu cywilizacyjnego Rzym był całym światem -secundum non datur. A jak jest z USA?
W kwietniu br. obserwowałem dyskusję dziennikarzy CNBC, od wielu miesięcy najpopularniejszego kanału amerykańskiej telewizji. Koncern General Electric (właściciel CNBC) ponownie stał się największym przedsiębiorstwem świata, wyprzedzając Microsoft. Rynkowa wartość jego akcji przekroczyła pół biliona (tysiąca miliardów) dolarów. Zanotowałem głosy w dyskusji:
– Z taką kasą, szykuje się chyba jakaś fala wykupów innych przedsiębiorstw?
– Ale co można za tę sumę kupić?
– Na przykład Argentynę, Peru…
– Nie mówię przecież o suwerennych państwach!
– Suwerenność? A co to jest suwerenność? Za te pieniądze można wykupić wszystkie przedsiębiorstwa wszystkich krajów Ameryki Łacińskiej.
W tym stwierdzeniu była zarozumiałość głupoty, było jednak również odzwierciedlenie różnicy między potęgą Rzymu cezarów i potęgą nowoczesnego imperium Amerykanów.
Pax Romana
W szczytowym okresie potęgi Rzymu pojęcie pax Romana oznaczało niezagrożoną stabilizację pod rządami prawa rzymskiego w Europie, Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie. Pomiędzy rokiem 29 przed Chrystusem (rzymski triumf Oktawiana, późniejszego cezara Augusta) aż do mniej pewnej daty w początku trzeciego stulecia po Chrystusie, Rzym pozostawał niezagrożony, podobnie jak Ameryka obecnie.
Już w początkach owego okresu Imperium Romanum ustaliło swój zasięg terytorialny od pustyni afrykańskiej po Dunaj i Ren na północy, od Atlantyku na zachodzie po Eufrat na wschodzie. Gorzkie doświadczenie nauczyło Rzymian, by nie szukać przygód poza owym „limes”. Gdy na wschodzie w 53 roku przed Chrystusem triumwir Marek Licyniusz Krassus próbował podbić Mezopotamię i przekroczył Eufrat, poległ wraz ze swymi siedmioma legionami, pokonany przez Partów w bitwie pod Karrami (Carrhae – obecnie wioska Harrar w południowej Turcji). Gdy w 9 roku Kwintyliusz Warus przekroczył Dunaj, Germanie wysiekli jego trzy legiony w Lesie Teutoburskim doszczętnie: żywa noga nie uszła. Stary już wówczas August podobno tłukł głową o wrota pałacu w Rzymie, wołając: Vare, Vare, redde mihi legiones – oddaj mi legiony!
Rzym dał naszej cywilizacji kalendarz i pierwszą gazetę, sprawną administrację i system prawny, którego zasady są żywe do dzisiaj, dał nadzwyczajną inżynierię lądową, budownictwo z betonu (rzymski cement wiąże do dziś niczym najlepszy portland), władców, którzy wykładali filozofię, sztukę wojenną, którą przewyższył dopiero Napoleon Bonaparte. Rzym nie upadł pod naporem „barbarzyńców”. Załamał się od środka, gdy wyczerpały się żywotne siły napędowe. Dopiero wówczas przyszli „barbarzyńcy”.
Niektórzy historycy wskazują na ustanie dopływu niewolników w trzecim stuleciu, jako na praprzyczynę późniejszego gospodarczego załamania. Zabrakło dopływu ludzkiego kapitału. Chcąc podwyższyć dochody skarbu, w 212 roku cesarz Karakalla przyznał rzymskie obywatelstwo wszystkim wolnym mieszkańcom imperium (tylko obywatele płacili podatek na obronę państwa). Czy to był wczesny sygnał, że coś się już psuło i potrzebne były reformy?
Rzym stworzył imperium podbojem zbrojnym, lecz utrzymał je przez stulecia sprawnością zarządzania: łączył w tym celu demokrację dla Rzymian z drastyczną dyktaturą wojskową dla buntowników. Szczytem marzeń dla milionów był status rzymskiego obywatela. Któż z czytelników Nowego Testamentu nie zauważył, o ile wyższą pozycję społeczną od pozostałych Żydów zajmował obywatel Szaweł z Tarsu, znany później jako święty Paweł?
Nie tylko obywatelstwo, również status sojusznika Rzymu był wyróżnieniem. Gdy w 180 roku cezar Marek Aureliusz zwołał konferencję imperialną do naddunajskiej strażnicy, przybyli książęta z Nubii, Arabii, Armenii, Brytanii – nie tylko dlatego, iż musieli, również dlatego, że zaliczono ich do elity ówczesnego świata. Słyszeli o Indiach; od arabskich i indyjskich kupców mogli nawet słyszeć o Państwie Środka, lecz środkiem ich świata było miejsce pobytu cezara – w tym przypadku naddunajska Panonia.
Podobieństwa i różnice
Rzym w swoim czasie, USA dzisiaj, to potęgi globalne, lecz dla ówczesnych ludzi świat rzymskich wpływów był nieporównanie większy od obecnego, amerykańskiego, dla nas. Rozległość dominiów należy liczyć upływem czasu niezbędnego, aby do nich dotrzeć. Z portu w Ostii pod Rzymem do portu w Aleksandrii lub w Tyrze statki płynęły dwa, trzy tygodnie, i tyleż czasu trwało przekazanie cesarskiego rozkazu rzymskim namiestnikom. Dziś bliżej nam jest na Księżyc. Technika, sprowadzająca czas obiegu informacji do sekund, zaś przewozu towarów i ludzi do godzin, doprowadziła do drastycznego skrócenia dystansów, przyspieszenia biegu wydarzeń, pośrednio zaś do przyspieszenia biegu historii.
Oba imperia utrzymywały sieć państw satelitów. Rzym swoje stopniowo wchłaniał, Ameryka zaprzestała tej praktyki w XX stuleciu. Rzym był dosiębierny – wysysał zasoby ze swych dominiów, rewanżując się jednak ze względów strategicznych budową infrastruktury. Powiedzenie, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, nie było pustym dźwiękiem – po czasach rzymskich dopiero Ludwik XIV we Francji wznowił państwowy program budowy dróg. Ameryka odwdzięczała się swoim satelitom dopływem kapitału.
Cezar był instancją ostateczną. Powiedzenie „Roma locuta, causa finita” (Rzym orzekł, sprawa zakończona) powstało wprawdzie znacznie później dla opisu władzy ideologicznej papieża, lecz mogło być zastosowane dla opisu władzy materialnej cezara. W XX, z pewnością zaś w XXI stuleciu, media i kształtowana przez nie opinia publiczna, wymogi demokracji i Karty Praw (chyba w tej właśnie kolejności) utrudniają Waszyngtonowi wcielanie swej woli w życie innych narodów. Czasem to dobrze, czasem chyba nie. Istnienie pręgierza opinii publicznej w mediach i groźby utraty głosów w wyborach powoduje, że władzy prezydenta USA żadną miarą nie można przyrównywać do władzy cezarów. Jest zresztą w USA człowiek bardziej wpływowy od prezydenta. Również jego nie można jednak porównywać do egzekutywy rzymskiej, ponieważ Imperium Romanum nie wytworzyło elity bankierskiej. Finansowaniem transakcji handlowych w rodzaju transportów zboża lub oliwy dla Wiecznego Miasta (Rzym wchłaniał rocznie około czterystu tysięcy ton egipskiego zboża) zajmowali się od przypadku do przypadku lichwiarze syryjscy, rzymscy ekwici, a nawet senatorowie. Powszechnie uprawiano lichwę, nie stworzono natomiast systemu bankowego.
Zacofany Trzeci Świat
Rzym nie stworzył też trwałej, wspólnej waluty. Już za Juliusza Cezara mennica biła aureusa – piękną złotą monetę wagi obecnego angielskiego suwerena. Aureus nie został jednak zaakceptowany jako powszechna miara wartości, jak w przypadku późniejszej bizantyjskiej nomizmy, arabskiego dirhema, florenckiego florena, weneckiego dukata. Rzymski system walutowy był słabo czytelny. Lichy sesterc wart był tak niewiele, że liczono go w tysiącach, a nawet w dziesiątkach tysięcy, nazywając nowe jednostki obrachunkowe „sestertium” i „sestertii”. Zdarzają się komiczne pomyłki wśród obecnych autorów, mylących te nazwy i różne wartości.
Nie ma tych problemów z amerykańskim dolarem.
Według dzisiejszych miar, ludność milionowej stolicy cesarstwa była przeraźliwie biedna. Za biedną uważano wówczas każdą rodzinę nie posiadającą niewolnika, takich zaś rodzin była w Rzymie przytłaczająca większość. Były okresy, gdy trzy czwarte mieszkańców miasta było na utrzymaniu państwa. Bez darmowego rozdawnictwa zboża i oliwy ci ludzie przymieraliby głodem, lecz wcześniej wyszliby na ulice. Dlatego dostawali zboże na placki.
Według oficjalnej statystyki biedy, w ubiegłym roku w USA 12,7 procent rodzin żyło poniżej granicy ubóstwa, określonej jako 16 660 dolarów rocznego dochodu na cztery osoby. W Nowym Jorku w 1998 roku za biedną uważana była każda trzyosobowa rodzina (typowy model: samotna matka z dwójką dzieci), której dochód nie przekroczył 13 133 dolarów. W Rzymie sprzed dwóch tysięcy lat dochód, pozwalający na konsumpcję takiego luksusu jak mielone mięso (w hamburgerze), zaliczałby rodzinę do wyższej kategorii.
Owi biedni Rzymianie stworzyli najpotężniejszą armię w historii starożytnego świata i zbudowali najpotężniejszą flotę. Po rozgromieniu iliryjskich piratów (przodków dzisiejszych Albańczyków), ich flota przekształciła Morze Śródziemne w rzymską sadzawkę – Mare Nostrum.
Amerykanie też zbudowali najpotężniejszą flotę świata, dążąc po drugiej wojnie do przekształcenia Pacyfiku w amerykańskie Mare Nostrum. Rozpad ZSRR i jego floty uczynił ze wszystkich oceanów świata amerykańską sadzawkę.
Lecz gdzież tu sensowne porównania? Profesor Mączak zastanawia się: – Kilka lat temu czytałem w berlińskiej bibliotece pracę niemieckiego historyka, porównującego ZSRR do Imperium Rzymskiego. Nic sensownego z tego porównania nie wynikało. Historyk jest chyba bezradny wobec takiego zadania – zbyt odległe to epoki. W swym opasłym tomie „Europa” Norman Davies wprowadza własną kategorię porównawczą, przyrównując Rzym do Hellady: „Cechą cywilizacji greckiej jest jakość, rzymskiej – ilość. Cywilizacja Grecji była oryginalna, Rzymu – wtórna. Grecja miała styl, Rzym – pieniądze. Grecja była wynalazcą, Rzym – instytucją wdrożeniową (…) Geniusz Rzymu uwidocznił się w nowych dziedzinach…”. Pójdźmy tym tropem, koncentrując się tym razem na USA.
„?berfremdung” i Alfred Rosenberg
Mówiąc o geniuszu narodów (niektóre go rzekomo mają, inne podobno nie) wkraczamy w sferę metafizyki na pograniczu rasizmu. Davies rzucił tę uwagę w niewinnym celu. Bardziej dobitnie mówił o geniuszu narodów Parteigenosse Alfred Rosenberg. Wyłożył swą teorię w dziele pt. „Mit XX wieku”. Należy ją interpretować odwrotnie do zamierzeń autora. Wówczas poznamy geniusz dzisiejszej Ameryki, która byłaby nocnym koszmarem Rosenberga: Ameryki przepełnionej „obcym elementem” („überfremdet”), „kompletnie zażydzonej”, pełnej „słowiańskiego śmiecia”.
Jednym z wyrazistych aspektów amerykańskiego geniuszu – by pozostać przy ryzykownej terminologii – jest niezwykła otwartość tego narodu na napływ ludzi i ich pomysłów. W Europie wciąż przeważa antypatia, nieufność do przybyszów. Austriak Joerg Haider używa hasłowego pojęcia „?berfremdung”, podobnie jak Rosenberg. Marzena Hausman podaje przykłady nieoficjalnego, lecz głęboko zakorzenionego rasizmu w Szwecji („Import mózgów”, „Rz”, 29 kwietnia br.). Można by tak od kraju do kraju. Zróbmy zastrzeżenie: w dzisiejszej Ameryce jest wszystko, co człowiek zdołał wymyślić, więc jest również na drugim biegunie rasizm. Lecz jest on zdecydowanie na „drugim biegunie”.
Waga nowinek i Karol Marks
Wraz z otwartością na przybyszów, Ameryka odznacza się niezwykłą podatnością na nowinki, nie tylko w technice. Nie ma drugiego kraju na świecie, gdzie pojęcie „creative destruction” (twórczego niszczenia) miałoby tak ważne miejsce w obiegu społecznym. Naukowe dzieła powstają na ten temat. „Wszystko, co nowe, zastępujemy nowszym”. Ta dewiza odróżnia Amerykanów nie tylko od Rzymu sprzed 2 tysiącleci, lecz również od dzisiejszych Europejczyków. Jej pochodną jest zdecydowane przewodzenie Amerykanów w dziedzinie techniki. A oto inny, mało znany szczegół…
Alan Greenspan, szef Banku Rezerw Federalnych USA, jest najbardziej wpływowym bankierem świata, człowiekiem bardziej wpływowym niż prezydent USA. Z ciekawością przyjęto jego niedawną refleksję: produkt krajowy brutto USA staje się coraz lżejszy. Pomiędzy latami 1870 i 1913 produkt krajowy USA podwoił się i niemal o tyleż wzrosła waga wyprodukowanych towarów. Od 1913 r. do końca ubiegłej dekady, wartość PKB wzrosła pięciokrotnie, lecz waga towarów relatywnie spadła. Ameryka eksportuje więcej przetworzonej informacji niż pszenicy, soi, bawełny i węgla razem wziętych. Informacja nie waży, ponadto zaś informacja, nawet już sprzedana, pozostaje w kraju. Doprowadziło to do rozważań wśród ekonomistów, czy Ameryka stała się pierwszym narodem, rozwijającym się w tempie wykładniczym (1+2+4+8+16), podczas gdy reszta rozwiniętego świata wciąż jeszcze rośnie w tempie arytmetycznym (1+2+3+4). Podczas przesłuchań w Senacie USA w lutym br. Greenspan po raz pierwszy przyznał, że w historii światowej gospodarki jest to, być może, pierwszy okres i USA jest pierwszym krajem, w którym szybki i wszechstronny rozwój gospodarczy prowadzi do efektu bogacenia się milionów, spadku bezrobocia wraz ze spadkiem inflacji, oraz konieczności importu kwalifikowanych kadr. Ameryka nie ma już rezerw wykształconych technicznie pracowników. Pod koniec ubiegłego roku miasto Seattle, wraz z satelitami (w tym Redmond, siedziba Microsoftu), liczyło blisko sto tysięcy milionerów. Przeciętna roczna płaca każdego z 23 tysięcy programistów komputerowych w tym zagłębiu naukowo-produkcyjnym wynosiła 260 tysięcy dolarów.
Demonizowany przez wielu Karol Marks miał rację: człowiek jest wytworem swej pracy, nic zaś w życiu ludzkim nie zmienia się tak bardzo jak praca. Nie warto wracać do czasów rzymskich. Podobno ze wszystkich zawodów uprawianych w połowie XVIII wieku tylko trzy – prostytucja, żebractwo i pasienie owiec w górskich rejonach – wykonywane są identycznie jak wówczas. Reszta zmieniła się nie do poznania, Ameryka zaś przewodzi tym zmianom od stu lat.
Futurolodzy Alvin i Heidi Toffler twierdzą, że sposób destrukcji odpowiada sposobowi produkcji. Czy można więc dokonać jakiegokolwiek porównania między wojnami toczonymi za czasów rzymskich a toczonymi obecnie? Wiadomo jedynie, że również potęga Ameryki ma swój limes, który wyraźnie respektuje. Samoloty amerykańskie pod flagą NATO bombardowały Serbię, nie zbombardują Czeczenii. Od czasu klęski w Lesie Teutoburskim, od czasu klęski w Wietnamie, stratedzy nie ryzykują wychodzenia poza limes.
Gdzie koniec potęgi?
Przedsiębiorstwo rozwijające się w tempie wykładniczym musi w pewnym momencie zwolnić tempo rozwoju albo ulec załamaniu. Niektórzy ekonomiści, niektórzy politycy alarmują, że Ameryka robi się zbyt potężna dla dobra własnego i dobra świata. Skąd może grozić jej nieszczęście?
Niektórzy (nie jest to pogląd autora niniejszych uwag) uważają, że Ameryka załamie się pod ciężarem własnego zadłużenia. Na skutek wysokiej i długotrwałej koniunktury kraj od dwudziestu lat wydaje się żyć ponad stan. Jego dług publiczny wyniósł w ubiegłym roku 5,6 bilionów (tysięcy miliardów) dolarów, same zaś należności zagraniczne netto półtora biliona. Jeśli koniunktura będzie trwać, ekonomiści przewidują, że za dziesięć lat dług zagraniczny wzrośnie do 6 bilionów dolarów, czyli 50 procent PKB, przewidzianego na rok 2010. Kto to spłaci?
Są też problemy odwrotne. Gdy w ubiegłym roku padła zapowiedź próby spłacenia federalnego długu zagranicznego USA do roku 2013 (ten dług jest jedynie częścią ogólnych należności), powstało zamieszanie na rynku obligacji. Płynność finansowa zachodniego świata zależy od dopływu amerykańskich długoterminowych obligacji. Banki całego świata wolałyby, aby Ameryka nadal zadłużała się. Nawet banki centralne nie są pewne, w jakich walorach trzymać swe rezerwy walutowe, gdy znikną z rynku obligacje 30-letnie skarbu USA. Przecież nie w banknotach?
Problemem Ameryki jest jej rozmach i jej witalność. Jest to problem tyleż materialny, co psychologiczny. Ameryka to zaledwie cztery i pół procent ludzkości, lecz 30 procent globalnej produkcji dóbr i usług i 45 procent globalnych inwestycji w najnowocześniejszą technikę. Czołowe firmy USA reprezentują potencjał większy niż gospodarki Irlandii lub Portugalii. Ameryka jest niczym słoń w łóżku: pozostali lokatorzy sypialni, chcąc nie chcąc, turlają się w jego kierunku i narzekają, że to wina słonia. Istotnie. Imperializm rzymski był „twardy”, Amerykanie mogą posługiwać się jego „najmiększą” postacią – przewagą stylu pracy.
Rzym cierpiał na brak kapitału ludzkiego – niewolników. Amerykanie cierpią na podobny brak, lecz radzą sobie z nim: w latach 1990-1996 kraj importował corocznie milion sto tysięcy imigrantów, najchętniej młodych, najchętniej dobrze wykształconych. Rok w rok Ameryka przeżywa komedię z wyczerpywaniem się limitu imigracyjnego na talenty, korzystające z szybkiej ścieżki w postaci słynnej wizy H-1B. Kilka lat temu limit na wpuszczanie geniuszy (chodzi tu zwłaszcza o talenty informatyczne i o laureatów wszelkiego rodzaju nagród międzynarodowych) wynosił 70 tysięcy. Pamiętam, że owego roku wyczerpał się w lipcu. W bieżącym roku limit, podniesiony do 115 tysięcy, wyczerpał się już w kwietniu. Za każdym razem zbiera się więc podkomisja Kongresu i podnosi limit. I tak co roku.
Nie, Ameryce nie grozi jeszcze dekadencja z przejedzenia i przepychu, mimo że jest tam tego aż nadto. Amerykanie to wciąż młody i wibrujący energią naród. Czytamy o strzelaninach w amerykańskich szkołach, dziwimy się, dlaczego Kongres nie zabroni handlu bronią palną. Europejczykom trudno zrozumieć, że jest to straszna cena, którą wielu Amerykanów wciąż zgadza się płacić za swe maniakalne przywiązanie do wolności: „nikt nie będzie nam niczego dyktował, jeśli sami tego nie postanowimy!” Stan New Hampshire od ponad dwustu lat ma za swe motto „Live Free or Die!” (Wolność lub śmierć!).
Amerykanom nie grozi utrata swobód obywatelskich. Ich demokracja – ten najmniej fatalny system rządów spośród wszystkich, jakie człowiek wymyślił – jest w ciągłym ruchu, podlega zasadzie „nowe zastępujemy nowszym”. Prawo, nawet artykuły konstytucji, podlegają stałej reinterpretacji przez autentycznie niezawisłe sądy. Dla obywateli jest oczywistością, że demokracja jest procesem ciągłym, nie zaś stanem. Oto cytat z dochodzeń w Senacie w sprawie afery Iran – Kontrasi sprzed piętnastu lat. Senator Ian Hamilton, przesłuchujący podpułkownika Olivera Northa, podejrzanego o pogwałcenie prawa w imię – jak mówił North – „celów wytyczonych przez demokratyczny rząd”, powiedział: „Demokratyczny rząd nie jest rozwiązaniem samym w sobie; jest on metodą poszukiwania rozwiązań”.
Z polskiego punktu widzenia jest w gruncie rzeczy obojętne, który z dwóch kandydatów wygra prezydenckie wybory w Ameryce. Osobowością różnią się bardzo, lecz wyszli z tej samej szkoły. Pamiętam jęk zawodu wśród wielu, gdy osiem lat temu wybory wygrał Bill Clinton: George Bush miał być lepszy, miał poprzeć nasze przyszłe starania o wejście do NATO. Wiemy dziś, jak sprawy się potoczyły. W Jałcie los Polski zależał od śmiertelnie chorego, zamroczonego lekami prezydenta USA. Obecnie los Polski nie zależy od zdrowia amerykańskiego prezydenta.
Siłę XX-wiecznej prezydentury amerykańskiej oceniają już historycy. Wielu twierdzi, że po drugiej wojnie Ameryka dała światu dwóch wybitnych prezydentów. Jednym był demokrata Harry Truman, zbankrutowany właściciel sklepu z konfekcją („handlarz szelek”, pisała z pogardą moskiewska „Prawda”) w St. Louis w stanie Missouri. Przeciwstawił się dyktatowi Stalina, powstrzymał pochód komunizmu w Korei, lecz jednocześnie zdymisjonował bożyszcze tłumów, generała Douglasa McArthura, gdy ten zaczął grozić wojną atomową przeciw komunistom. Uliczni demonstranci w Ameryce palili kukły Trumana, zarzucając mu tchórzostwo i zdradę ojczyzny. Z całkiem innych powodów jego kukłę spalono również w Moskwie, zaś obnoszono ją w Warszawie. Obecnie większość Amerykanów nie ma wątpliwości, że był wielkim prezydentem.
Drugim był republikanin Ronald Reagan, mierny aktor hollywoodzki, który dokończył dzieło powstrzymania komunizmu, podjęte przez Trumana. Jego wypowiedź o ZSRR jako „imperium zła” wzburzyła lewicujących intelektualistów amerykańskich do tego stopnia, że wstydzili się przyznać do „głupkowatego” prezydenta. A oto, co powiedział mi na jego temat Richard Perle, były zastępca sekretarza obrony ds. bezpieczeństwa strategicznego, współautor planu obrony rakietowej z kosmosu i zaufany współpracownik Reagana: „Wszyscy wiemy, że Reagan nie był intelektualistą. Lecz cóż z tego? Za to wykazał niesamowity instynkt wizjonera politycznego i pewność, że wybiera najlepszy z możliwych kierunków działania. Caspar Weinberger i ja jedynie wcielaliśmy w życie reaganowską wizję nadchodzącego świata bez zagrożenia komunizmem”.
Dziś Polska, członek NATO i kandydat do Unii Europejskiej, ma całkiem nowe problemy.
Unia czy pax Americana?
Minister Bronisław Geremek do swego odejścia z MSZ-u w połowie roku zaprzeczał (to było jego prawo i obowiązek), żeby w prywatnych kontaktach jego francuscy rozmówcy wyrażali zastrzeżenia wobec zbyt – wedle nich – bliskich i serdecznych więzów łączących Warszawę z Waszyngtonem. Dla zachodnich mediów było jednak tajemnicą poliszynela, że Paryż i Bruksela podejrzliwie patrzyły na serdeczność, jaką Madeleine Albright darzyła naszego ministra spraw zagranicznych i na znakomitą współpracę takich instytucji jak Departament Stanu, CIA i FBI z ich polskimi odpowiednikami. Polska koniem trojańskim USA w Europie?
Podejrzliwym Francuzom można odpowiedzieć: owszem, pod jednym względem. Dla Polski przyszłość jednoczącej się Europy jest sprawą zbyt poważną, aby pozostawić ją wyłącznie w rękach kłótliwych Europejczyków, zwłaszcza zaś Francuzów, wyjątkowo drażliwych w sprawach gospodarczego i kulturalnego przywództwa w Europie. Tę samą opinię, choć wyrażoną z mniej brutalną szczerością, znajdujemy u Zbigniewa Brzezińskiego („Na wielkiej szachownicy”, 1997). Dla Polski zachowanie obecności USA w Europie jest co najmniej równie ważne, jak dla niektórych francuskich polityków – próby wyeliminowania amerykańskich wpływów z Europy.
Waszyngton nie musi uruchamiać żadnej ze swych licznych organizacji wywiadowczych (Departament Stanu ma swój własny, całkiem dobry wywiad), aby wiedzieć, że Polska jest krajem o najbardziej proamerykańskich nastrojach w Europie. Dorównuje nam pod tym względem jedynie Irlandia.
Nie jest też tajemnicą, że Polska cieszy się pewnymi szczególnymi względami wśród Amerykanów. Są one w związku ze wspomnianym proamerykańskim nastawieniem, lecz głównie w związku z potencjałem demograficznym i kulturalnym oraz z pozycją Polski na mapie Europy. Nasz kraj ma przypisaną rolę zawodnika obrotowego na flance NATO. Ma być uśmiechniętą na wschód twarzą NATO.
W ubiegłym roku powstał w Ameryce dokument studialny pod tytułem Defense USA 2000. Nie dla moich oczu był przeznaczony, lecz słyszałem co nieco o aneksach doń dołączonych, między innymi o jednym określającym rangę kolejnych amerykańskich sojuszników w NATO. Ranga Polski – „pierwszaka” w Sojuszu – jest wysoka. Amerykanie nie liczą na polskie nowoczesne siły lądowe lub lotnictwo, których nie mamy. Liczą na polskie wpływy wobec Ukrainy, Słowacji i Litwy, na spokój w stosunkach z Rosją. Tak niewiele i tak dużo.
Polska musi wejść do Unii Europejskiej, bez względu na kłótnie, wybory i zmiany rządu. Dyktuje to nasz interes cywilizacyjny i główne siły polityczne dobrze o tym wiedzą. Ze względów bezpieczeństwa nie będzie też rezygnować z wysokiego statusu sojusznika w ramach pax Americana. Polski wkład do Sojuszu, militarnie niewielki, strategicznie poważny, jest doceniony w Waszyngtonie. Trzeba jednak pamiętać, aby, będąc zapraszanym, nie spluwać w progu nowego domu. Nie może z Polski rozbrzmiewać Rosenbergowe hasło „zażydzenia” i „?berfremdung”. Antysemickie wybryki (w przeszłości wypowiedzi prałata z Gdańska, malunki na łódzkich murach, inicjatywa dmosińskiego proboszcza, nielubiącego Brzechwy), przyjmowane są w Ameryce z obrzydzeniem. Istnieje oczywiście antypolonizm wśród niektórych grup żydowskich za granicą, ale bzdurą jest, żeby ogół Amerykanów żydowskiego pochodzenia źle życzył Polsce. Wśród ludzi zasłużonych w przygotowaniu politycznego gruntu dla przyjęcia Polski do NATO, odnotować należy – poza Zbigniewem Brzezińskim i Janem Nowakiem-Jeziorańskim – Madeleine Albright i Sandy Bergera, Williama Cohena, Daniela Frieda i Davida Harrisa, Richarda Holbrooke’a i Jeremy K. Rosnera. Cała siódemka winna dostać od Polski ordery zasługi. Niektórzy już je zresztą dostali.
Pozostaje bolesna kwestia polskiej kultury: czy jest ona zagrożona w związku z rozpychaniem się w świecie agresywnej amerykańskiej popkultury?
Czytałem francuskie streszczenie listu podpisanego przez polskich twórców filmowych, m.in. Andrzeja Wajdę i Krzysztofa Zanussiego, do byłego francuskiego ministra kultury, Jacka Langa, z okazji zjazdu filmowców polskich w Warszawie w grudniu ubiegłego roku. Polscy twórcy bili w nim na alarm w związku z „arogancją i nieustępliwością” rządu amerykańskiego w sprawach dostępu do dóbr kultury oraz w związku z zagrożeniem dla kina europejskiego ze strony „amerykańskich dystrybutorów i producentów filmowych”. Przyznaję, jest tu problem, głównie w nastawieniu Amerykanów do kultury: w ich mniemaniu dobra kultury to „commodity”, czyli towar. Dlatego Amerykanie wpadają w furię, widząc jak niewiele – w ich mniemaniu – polskie władze czynią, by ukrócić produkcję i handel pirackimi kopiami wideo, kompaktów z muzyką i oprogramowania komputerowego na polskim rynku. W ich odczuciu jest to ordynarna kradzież, narażająca amerykańskich producentów na setki milionów dolarów corocznych strat w samej Polsce.
Czy nasza kultura skundli się pod wpływem tego, co przeciwnicy zwą imperializmem kulturalnym? Tak uważał we Francji czterdzieści lat temu Jean Jacques Servan-Schreiber, autor głośnej wówczas książki „Amerykańskie wyzwanie”. Nic takiego się nie stało. Dzieła Diderota i Woltera nie zniknęły z bibliotecznych półek, dzieła Moliera nadal są wystawiane przez Com?die Francaise, młodzi Francuzi nadal rozmawiają po francusku. Drogi panie Andrzeju: na „Pana Tadeusza” miliony w Polsce waliły, zaś po pańskim polskojęzycznym wystąpieniu przy odbiorze Oscara w Hollywood, słyszałem od Amerykanów i Kanadyjczyków same głosy przyjazne na temat odważnego reżysera, który postanowił podziękować za nagrodę we własnym języku. Amerykanom do głowy nie przyszło, że mógłby pan nie znać ich języka. Niechże tak pozostanie, co nam szkodzi.
Nie było chyba większego upadku polskiej kultury, niż w czasach saskich. Przyszło po nich oświecenie i romantyzm, nasza kultura przeżyła, i to jak! Polacy są bardzo podatni na obce nowinki, lecz niesłychanie odporni na wszelkiego rodzaju zabory. Pod tym względem jesteśmy nie do zdarcia. Tak będzie i tym razem.
Jerzy Jastrzębowski
PS. Autor dziękuje prof. Antoniemu Mączakowi z Uniwersytetu Warszawskiego za podzielenie się swą wiedzą i poczuciem humoru przy omawianiu tak poważnego tematu.