Lutnia po Bekwarku
JERZY JASTRZĘBOWSKI
Dziesięć lat temu poczuliśmy, jak wielu nas jest, gdy jesteśmy razem — ci w kraju, i ci za granicą. Dziś w kraju podziały i lament. A spojrzeć z dystansu i obraz zmienia się. Polska unoszona jest do przodu potężną falą. Po raz pierwszy od ponad trzystu lat zamiast deszczu w oczy, wiatr w plecy. Proces historyczny. Naprawdę trudno coś w tym popsuć, choć niektórzy próbują majstrować. Kilka tygodni temu londyński tygodnik „Economist” zamieścił artykuł o polskich konwulsjach ostatnich miesięcy, podsumowując sytuację jednym zdaniem: „Polska jest krajem stabilnym politycznie”.
Dziś sprawa delikatna, z której nie bywaliśmy zadowoleni w przeszłości: obecność polskiej kultury i polszczyzny w świecie. Zdumiewający to obraz.
* * *
Po akcencie poznałem, że to Szwed. Sąsiad podchmielił sobie, zanim jeszcze samolot ruszył. Lot z Toronto do Bostonu trwa półtorej godziny, Szwed leciał do Harvardu na konsultacje. Komitet literackiej Nagrody Nobla konsultuje tegoroczne kandydatury. Oczywiście, wszystko to poufne przez sekretne.
— Największy kłopot, jak zwykle, z Polakami (nadstawiłem ucha) . Co roku mają dwóch murowanych kandydatów — poetę i prozaika. Czy da pan wiarę, że jeśli w najbliższych latach — co prawdopodobne — wybór padnie na jednego z nich, Polska będzie miała trzech żyjących laureatów jednocześnie, czyli najwięcej na świecie? Szwed sapał.
Polska mocarstwem literackim? Przy obecnym kryzysie w polskiej oświacie i kulturze? Nazajutrz po wylądowaniu pobiegłem do biblioteki uniwersyteckiej, by sprawdzić. Szwed miał rację.
Mniej peryferyjni
Trzy lata temu pisałem na tych łamach o peryferyjności polskiej kultury, cytując opinię prof. Jerzego Jedlickiego: kraj peryferyjny, to taki, który należąc do pewnego obszaru kulturowego, przyjmuje znacznie więcej wzorów kultury z centrum tego obszaru, aniżeli ich tam eksportuje. Peryferyjność kultury przejawia się w ogromnej gotowości tubylców (często wychowanych w bardzo głębokiej własnej kulturze) do akceptowania obcych wzorów. Nowojorczycy, paryżanie i londyńczycy na ogół nie odczytują naszych znaków kulturowych, ponieważ z niczym ich nie kojarzą.
Jedlicki porównywał popularność dwóch poetów: Byrona, znanego we wszystkich krajach zachodniej cywilizacji, i Mickiewicza, znanego głównie literaturoznawcom. Jedlicki konkludował: „Zachód przez stulecia rozwijał się szybciej niż my, o przesunięciu się z peryferii do centrum nie ma co marzyć, musimy teraz gonić Portugalię”.
Dziś gonimy jeszcze Portugalię w sensie gospodarczym, natomiast w sensie kulturalnym dawnośmy ją przegonili i ubiegłoroczny portugalski Nobel literacki tego obrazu nie zmienia. Na własny użytek stosuję prostą, na ogół niezawodną metodę pomiaru stopnia znajomości polskiej kultury za granicą. Wsłuchuję się w sposób prezentacji polskiego składnika w mediach. Jest zasada: ilekroć przedstawiają kogoś jako ogólnie znanego i znakomitego (kompozytora, artystę, pisarza) , dają tym samym znać, że przedstawiany albo nie jest ogólnie znany, albo nie całkiem znakomity. Prawdziwych znakomitości nie trzeba przedstawiać.
Dziesięć lat temu pośród polskich kompozytorów jedynie Chopin i Penderecki mieścili się w tej najwyższej kategorii. Obecnie dołączyli do nich Górecki (często) , Lutosławski (rzadziej) , zaś ostatnio — o cudzie! — usłyszałem kanadyjskiego spikera poprawnie i bez zbędnego wprowadzenia wymieniającego piekielnie dlań trudne imię i nazwisko Grażyny Bacewicz.
Muzyka nie zna granic, ze słowem pisanym jest trudniej. Jedynie Ryszard Kapuściński jest tak znany w Ameryce Północnej, iż przy jego nazwisku pomijane są wszelkie przymiotniki. Tuż obok Kapuścińskiego bywa Miłosz, za Miłoszem zaś, według alfabetycznej, lecz z pewnością niekompletnej listy, twórczość Barańczaka, Głowackiego, Herlinga-Grudzińskiego, Herberta, Konwickiego, Krall, Lema, Różewicza i Szymborskiej. Dwadzieścia lat temu nie było ich tu w ogóle.
O Sienkiewiczu Amerykanie dawno zapomnieli ikolorowo-archeologiczny film Hoffmana tego nie zmieni. Nie mają przebicia na tym rynku nasi wieszczowie narodowi: niewielu tu zainteresowanych apologią męczeństwa. Weźmy zresztą tak znakomitego poetę, jakim był Tadeusz Borowski. Znany jest tutaj głównie ze swych opowiadań i głównie w środowisku związanym z holocaustem. Niewielu poza tym środowiskiem w Ameryce ma doświadczenie historyczne, pozwalające zrozumieć przesłanie jego wiersza:
Piszcie, poeci, uczciwie, Piszcie, poeci, odważnie, Są więzienia dla poetów żywych, Lecz jest sława dla poetów umarłych.
lub jego strasznej przepowiedni:
Zostanie po nas złom żelazny, I głuchy, drwiący śmiech pokoleń.
Od reguły braku zainteresowania bywają przepiękne wyjątki. Przydarzył się Mickiewiczowi, o czym nieco dalej. Na innym poziomie wtajemniczenia, rośnie środowisko ludzi, których zasługą jest niespotykana w dziejach transmisja wiedzy o Polsce na tutejszy wielokulturowy teren. Jest to środowisko, żartobliwie przezywane „polską mafią”.
Obecność polskości, obecność polszczyzny
Biblioteka Widenera w Uniwersytecie Harvarda jest największą uniwersytecką biblioteką na świecie — samych słowiańskich pozycji ma ponad 800 tysięcy. Wśród tych ostatnich kieruje ruchem Grażyna Slanda. Pytam ją (wszystko odbywa się po polsku) , czy ma cokolwiek o rabacji galicyjskiej. Jej palce fruwają po klawiaturze komputera, po dwudziestu sekundach odpowiada: nie mamy w zbiorach pozycji z takim hasłem w tytule, ale znalazłam siedem pozycji o Jakubie Szeli. Spoglądam przez jej ramię: Szela był według ówczesnych pojęć starcem (miał 58 lat) , gdy wypłynął na narodową scenę. O Lepperze nie ma jeszcze ani słowa.
Przy kolacji w klubie profesorskim polszczyzna płynnie koegzystuje z angielszczyzną. Emerytowany profesor i dyrektor Centrum Badań nad Rosją Richard Pipes (były doradca Reagana i Busha ds. bezpieczeństwa narodowego) , z żoną Ireną mówią po polsku bez najmniejszych naleciałości, mimo sześćdziesięciu lat spędzonych poza Polską. To samo Roman Szporluk, kierownik najbardziej na świecie prestiżowej katedry historii Ukrainy i dyrektor Ukraińskiego I nstytutu Naukowego (40 lat poza Polską) . Jego zastępca, dr Lubomyr Hajda, mówi biegle po polsku, lecz zaciąga. Podobnie musieli zaciągać wychowani na Kresach Mickiewicz i Słowacki.
W starym miasteczku uniwersyteckim (znanym jako Harvard Yard) kursuje ostatnio żart: Chcesz się wybić w Harvardzie? Naucz się chińskiego albo polskiego, angielszczyzna też bywa pomocna. W czasie odczytu (po angielsku) w sali seminaryjnej Ukraińskiego Instytutu Naukowegochcę dowiedzieć się, ilu słuchaczy rozumie polszczyznę, więc znienacka wtrącam polskie zdanie: „Bo Ukraińcy nie gęsi i swój język mają”. Przebiegający po sali śmiech świadczy o zrozumieniu nie tylko słów, lecz również — przynajmniej przez niektórych — XVI-wiecznego odniesienia literackiego.
W Toronto, gdy potrzebuję wsparcia w historycznym temacie, niezawodną pomocą służy prof. dr Piotr Wróbel, kierownik uniwersyteckiej katedry historii Polski (zawsze prosi o 30 sekund na zebranie myśli) ; gdy chcę odnaleźć cytat z Konwickiego — służy pomocą Tamara Trojanowska, profesor literatury polskiej w Instytucie Literatur Słowiańskich. Rozsławienie Mickiewicza (to właśnie ten przepiękny wyjątek) , a również dwóch innych Litwinów — Miłosza i Konwickiego, zawdzięczamy m. in. filozofowi i historykowi o nazwisku Simon Schama. Ten dystyngowany profesor, wcześniej Harvardu, zaś ostatnio Columbii, opublikował cytaty polsko-litewskiej poezji i prozy w swym bestsellerze sprzed czterech lat „Krajobrazy i pamięć” (Landscape and Memory, Random House, Nowy Jork i Toronto) . Piszę o nim, ponieważ jest on związany z polskością innego rodzaju: jego pradziad, Eliezer Szama, był żydowskim flisakiem znad Niemna.
Lecz skąd wzięło się wcześniejsze porównanie Polski z Portugalią? Wiadomo, że analogie historyczne i kulturalne między tak odległymi krajami bywają zawodne lub fałszywe. Jednak bliższe spojrzenie wskazuje, iż niegdyś losy obu krajów przebiegały podobnie, tyle że niczym w lustrzanym odbiciu — odwrotnie.
Polska i Portugalia
Polska i Litwa wchodziły w okres świetności Jagiellonów w czasie, gdy Portugalia za Henryka Żeglarza wypływała na oceany. Polacy i Litwini ciążyli ku szeroko otwartym wschodnim terenom; Portugalia, naciskana od wschodu przez potężniejszą Hiszpanię, szukała terenów za zachodnim morzem. Rodziło się imperium kolonialne, rozciągające się od Brazylii i Afryki, po zachodnie wybrzeże Indii, po chińskie Makao, które dopiero obecnie wychodzi spod władzy portugalskiej. Powstawała genialna (naprawdę genialna! ) poezja rówieśnego Kochanowskiemu Luisa de Camoesa, który z jednej z tych wypraw ledwie z życiem powrócił. Camoes (wymawia się ka-muensz) zmarł w 1580 roku, gdy nad wielką Portugalią zachodziło już słońce. Siłą złączona z Hiszpanią, po sześćdziesięciu latach powróciła na mapę świata już jako peryferium. Nie pomogła jej wielka flota ani wielka kultura, nie pomogła oryginalna idea luzo-tropikalizmu (w wolnym tłumaczeniu oznacza to „portugalską miłość tropików”) . Nic nie pomogło, ponieważ w interpretacji niektórych historyków Portugalia utraciła wigor, eksportując do swych kolonii większość zdolnej młodzieży, rzadko powracającej z życiem do ojczyzny.
W Polsce szlachecki pamflecista, Paweł Palczowski, też wówczas zachęcał młodzież do kolonizowania obcych ziem. W „Kolędzie moskiewskiej” (Kraków 1609 r. ) pisał: „Tam do Moskwy jedź, nabędziesz tam majętności i inszych bogactw wiele (. .. ) tamże jedźmy, będziemy mieli kędy rozprzestrzeniać się”. Byli tacy, co uwierzyli w trwałość koniunktury wojennej. Powstały polskie osady w trójkącie między Witebskiem, Orszą, Smoleńskiem i hen, aż ku Wiaźmie. Gdy proces historyczny odwrócił się, żywa dusza nie uszła spośród osadników.
Już wcześniej, za dwóch ostatnich Jagiellonów (1506–1572) Rzeczpospolita znacznie skróciła dystans dzielący ją od ówczesnych ośrodków kulturalnych Europy, a były nimi wówczas północne Włochy i Niderlandy. Gdy Portugalia wygoniła swych Żydów, zaś Inkwizycja osiągnęła szczyt a ktywności, Niderlandy i Polska były nadzieją wszelkich innowierców Europy, przyjmując ich do siebie. Aktem konfederacji warszawskiej 1573 roku Rzeczpospolita stała się najbardziej tolerancyjnym z dużych państw europejskich. Gdy w Portugalii umierał wielki Camoes, zaś jego ojczyzna traciła niepodległość, w Rzeczypospolitej kanclerz Jan Zamoyski otrzymywał buławę hetmana wielkiego koronnego, kraj wkraczał w okres największej świetności, podbudowanej w wyższym stopniu potęgą i atrakcyjnością polskiej kultury niż siłą husarii. Polonizował się dobrowolnie niemiecki patrycjat miejski, polonizowała się szlachta litewska i ruska. Delegacja Rzeczypospolitej na rokowania z Moskwą w Jamie Zapolskim w 1581 roku składała się z Rusina (Janusz Zbaraski) i dwóch Litwinów (Albrycht Radziwiłł i Michał Haraburda) , z których ten drugi był w dodatku Białorusinem. Współcześni nie widzieli w tym niczego niezwykłego.
Sześćdziesiąt lat późnej, gdy Portugalia odzyskiwała niepodległość, Rzeczpospolita rozpoczynała już długi, początkowo niezauważalny ześlizg w kierunku niewoli. W XVI wieku Camoes i Kochanowski żyli i pisali równolegle, w jakże różnych krajach, w jakże różnych tradycjach literackich. Przynajmniej tak mogłoby się wydawać. Znawca poezji Camoesa w Uniwersytecie Torontońskim, młody pucołowaty Amerykanin Josiah Blackmore, podkreśla wielki wkład Portugalczyka w literaturę światową. Jego epos „Os Lusiadas” (Luzytańczycy — wymawiane: uż Luzijadasz) jest tym dla Portugalczyków, czym „Iliada” była dla Greków, czym „Eneida” dla Rzymian, czym „Pan Tadeusz” jest dla Polaków. W swych cudownych sonetach Camoes wprowadził do liryki pojęcie saudade-soledade, nostalgii za minionym, nostalgii przeżywanej w samotności. Blackmore recytuje z zapałem:
. .. do mal ficam as mágoas na lembranca, edo bem (se algum houve) , as saudades. (. .. z podłych spraw, jeno ból w pamięci, z dobrych (jeśli były) tęsknota za minionym. )
Próbuję i ja polskiej nostalgii:
. .. Ty jesteś jak zdrowie, Ile Cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, Kto Cię stracił. ..
Nie, to inna epoka i całkiem inna konwencja. Camoes nie musiał przecież tęsknić za ojczyzną, tu adekwatny duchem i stylem jest Kochanowski:
Wysokie góry i odziane lasy! Jako rad na was patrzę, a swe czasy Młodsze wspominam, które tu zostały, Kiedy na statek człowiek mało dbały.
Pucołowaty Amerykanin zdumiewa się: cóż to za znakomity poeta, ten Kochanowski! Zaczynamy przerzucać się cytatami, aż dochodzę do ulubionej erotycznej fraszki „Do gospodyniej”. Z początku tłumaczenie idzie gładko, załamuję się dopiero na ostatnim dwuwierszu:
Nie mył się długo i jechał tym chutniej. Nie każdy weźmie po Bekwarku lutniej.
Zniechęcony zmiatam papiery z biurka, aż tu patrzę: pucki Amerykanina całkiem różowe, oczy mu błyszczą; mówi, że z tego może kiedyś powstać dysertacja doktorska — przebieg historii i rozwoju form literackich w Polsce i Portugalii XVI wieku. Jakże to jest, pyta Amerykanin, że Polacy interesują się portugalską poezją? Bliska mu koleżanka-studentka na Harvardzie, stuprocentowa Polka z Warszawy, pisała pracę o Camoesie i teraz jest profesorem literatury portugalskiej w Atlancie. Jak to jest?
Odpowiadam, że Polacy są wszędzie, więc interesują się wszystkim.
Nie wszędzie, nie wszystkim
Słabiej prezentuje się obecność polskości i polszczyzny na Wschodzie. Młoda Liliana, ukraińska pani doktor w Harvardzie (nazwisko do wiadomości redakcji) , mówi, że za czasów sowieckich we Lwowie można było w kiosku kupić „Przekrój” i „Przyjaciółkę”, czasem bywała „Polityka”. Obecnie polskiej prasy nie ma, za to obficie reprezentowane są tytuły rosyjskie. Profesor Szporluk mówi, że „Literaturnaja Gazieta” w USA kosztuje trzy dolary, za to na Ukrainie dostępna jest powszechnie za jedną dwudziestą część tej sumy.
Nie jest winą Ukraińców, że Rosjanie subsydiują swe wydawnictwa, zaś Polacy zapominają o tym, jak ważne jest polskie słowo w lwowskich i kijowskich kioskach.
Polskie filmy. Gdyby nie wielkie filmy Kieślowskiego, który jest pamiętany powszechnie, ostatnim polskim objawieniem na wymagającym amerykańskim rynku byłby niezapomniany „Nóż w wodzie” Polańskiego z 1962 roku. Andrzej Wajda powiedział niedawno: „Co za paradoks! Dzisiejsi młodzi są obywatelami świata, ale ich filmów nikt na świecie nie chce oglądać”. Na szczęście, w paru metropoliach bywają organizowane festiwale filmów polskich, więc przynajmniej polskie środowisko…
Lecz bywają niespodzianki. W dniu śmierci króla Husajna wróciłem zmęczony do domu w Toronto i pstryknąłem telewizor, zaś ten bluznął we mnie polskim pijackim przekleństwem, a potem: „Bracia, brudzia! To mi się podoba! Za zwycięstwo i wolność! Buzi!” W kanadyjskiej telewizji? Następną godzinę spędziłem, oglądając słabiutki polski film „The Bride of War” („Oblubienica czasu wojny”). Koprodukcja Polskiego Studia Filmowego, rok 1997, z napisami pod spodem, w Polsce nikt by tej chały nie oglądał, a i w Ameryce Północnej w zasadzie film, zwłaszcza zmuszający do czytania napisów, nie powinien znaleźć amatora, lecz jednak znalazł i to w czasie niezłej oglądalności. Dlaczego? Bo zaczyna się wielka moda na Polskę, powtarzam to w każdym artykule.
Słyszę sceptyków – czy polska kultura nie zmarnieje, nie skundli się, jeśli ten rzekomo pomyślny dla nas proces historyczny będzie wciągał naród coraz głębiej w orbitę zachodniej cywilizacji? Wystarczy posłuchać, jakim językiem młodzi Polacy rozmawiają między sobą, spytać ich o zainteresowania: czy kultura już wkrótce będzie dla nich równoznaczna z „kliknięciem kolejnej ikonki” w Internecie?
Nie ma obawy. Każde starsze pokolenie narzeka w ten sam sposób na młodzież. A poza tym, ja wierzę Adamowi Krzemińskiemu, który zawarł przypadek Polski w najdosadniejszym zdaniu, jakie ktokolwiek napisał na temat odporności Polaków: „O siebie bać się nie musimy, skoro wytrzymaliśmy rozbiory, Hitlera i Stalina (…), jako naród jesteśmy nie do zdarcia”.
Czy to nie piękne?
Jak nas widzą, jak nas piszą
„Co tu kryć, my wszyscy (…) cierpimy na kompleks niższości. Nikt z nas nie wie, jak powinno wyglądać i funkcjonować normalne, poważne państwo. (…) Nasze kolejne rządy, reżimy i administracje upadły, ośmieszyły się, splajtowały z kretesem”.
„Polska to kraj parodystów, Polska to ojczyzna parodii. (…) A ponieważ sparodiowaliśmy już wszystko: wolność i niewolę, patriotyzm i służalczość (…), parodiujemy już teraz nasze własne parodie”.
Tak – przetworzona w literackiej świadomości Tadeusza Konwickiego – wyglądała rzeczywistość agonalnego okresu PRL-u, i trudno temu zaprzeczyć. Istotnie byliśmy krajem-parodią. Jeśli posłanka Izabela Sierakowska nadal cierpi na nostalgię za PRL-em, kierownictwo nowej partii z pewnością zechce ją wysłać na pieszą pielgrzymkę do mumii Lenina. Po drodze niech sobie obejrzy Białoruś.
Jednak w totalnej krytyce tego, co się dzieje w Polsce, do pogrobowców PRL-u dołączają ludzie, których trudno podejrzewać o złe intencje. Biorąc na chybił trafił publiczne wypowiedzi z kwietnia br.:
Kazimierz Brandys w wielkanocnym wydaniu „Plusa Minusa” widzi w Polsce „tyle zajadłości, stada hien i szakali grasują. Wystarczy lektura jakiejkolwiek gazety, by wstręt podchodził do krtani”;
Krzysztof Piesiewicz w „Expressie Bydgoskim” (cyt. za „Polityką” z 17.04): „Teraz czuję się najgorzej.(…) Polska inteligencja zanika (pozostawiając po sobie)… wolną, niepodległą Polskę w sposób perfidny zainfekowaną konfliktami”;
Jadwiga Staniszkis w „Rzeczpospolitej” z 10-11 kwietnia suchej nitki nie zostawia na klasie politycznej: „Polityka staje się grą, wybory rytuałem, a demokracja sprowadza się do odtwarzania klasy politycznej i kanałów awansu”.
Może więc mówimy o dwóch różnych narodach? W takich okolicznościach zwykle przytaczam powiedzenie Jerzego Giedroycia: „Polski naród jest okropny. Oczywiście, wszystkie narody są okropne”. To, co krytykuje prof. Staniszkis, jest codzienną praktyką również w innych demokratycznych krajach. Może nasze autorytety nie pamiętają, że polska demokracja ma dopiero dziesięć lat, więc musi być pryszczata? A może po prostu jest salonowa moda na negację. Do Jadwigi Staniszkis wołam o odrobinę pokory. Jeszcze pamiętamy jej spiskową teorię dziejów z jesieni 1989 roku, według której załamanie komunistycznych rządów w krajach bloku było wynikiem spisku KGB, nadzorowanego z Łubianki. Teraz Polska jest miażdżona wewnętrznym spiskiem polityków? Wchodzimy w sferę matafizyki. Pozostańmy w niej.
W styczniu 1982 roku z wściekłością czytałem we „Wschodach i zachodach księżyca” rozmowę Tadeusza Konwickiegom z jasnowidzem, ojcem Czeslawem Klimuszką. Naciskany pytaniami o przyszłość Polski, jasnowidz długo wzdragał się jak przed świętokradztwem, ale wreszcie:
„Chłopcy, będzie dobrze. Przed Polską widzę pięćdziesiąt ta-a-kich lat! (…) Nadchodzi czas Polski i upadku jej wrogów. Przed Polską widzę jasność i wstępowanie do góry”.
Byłem wściekły, iż Konwicki z Klimuszką naigrawają się z takich, jak ja. Był to czas Breżniewa z Susłowem i Jaruzelskiego z Kiszczakiem. Lecz kto miał rację? Oczywiście, Konwicki z Klimuszką.
Dziś nie potrzeba daru jasnowidzenia, by stwierdzić, że Polska zaczęła „wstępowanie do góry”. Wystarczy odrobina dystansu do szaleństw codzienności. Wielu ludzi jeszcze na to nie stać. Zwłaszcza niektórzy emigranci polityczni traktują każdą pochwałę Polski jak osobistą obrazę. Łatwo domyślić się powodów. Po publikacji szkicu „Koniec żartów” („Plus Minus” nr 8/99) krytyk z Toronto oświadczył, że mój tekst „zazgrzytał atmosferą z czasów propagandy sukcesu”. Natomiast krytyk z Piszu wyraził w liście nadzieję, że żadna redakcja w przyszłości nie udostępni mi swych łamów. Mówienie o Polsce bez plucia grozi moralnym linczem.
Kończę cytatem ze źródła, tradycyjnie nie sprzyjającego Polakom. Wielki kanadyjski dziennik „Globe and Mail” przez lata prowadził kampanię przeciw rozszerzaniu NATO na wschód. W opinii dziennika Polska była przykrym nieporozumieniem wobec wielkiego zadania obłaskawienia Rosji. Ubiegłej jesieni dziennik zmienił ton, zaś w kilka dni po przyjęciu Polski do NATO w marcu br., komentator spraw międzynarodowych, Marcus Gee, opublikował wielki artykuł, z którego przytoczę tylko tytuł i wstęp:
„Polska – fenomenalny powrót na scenę”.
„Co staje wam przed oczami, gdy słyszycie słowo »Polska«? Przegrane szarże kawaleryjskie? Chamskie żarty? Wąs Lecha Wałęsy? Zmieńcie zdanie. W dziesięć lat po klęsce komunizmu Polska przeżywa renesans, który na zawsze pogrzebie te stereotypowe wyobrażenia o Polakach.”
Dołączenie Polski do NATO stanowi zwieńczenie dekady niesamowitego postępu, jakiego ten kraj dokonał we wszystkich dziedzinach. Po półwieczu sowieckiej okupacji, naród Kopernika i Chopina zajął należne mu miejsce wśród wolnych narodów Europy. Gospopdarka Polski rozwija się nieomal najszybciej w Europie. Jej kultura, jej język (czyli polszczyzna – J.J.) są w rozkwicie.”
Jeśli nawet Kanadyjczyk pzresadził, czy nie o to chodziło nam dziesięć lat temu?
Jerzy Jastrzębowski