IMIGRANCI
Bez nich Stany Zjednoczone nie stałyby się światowym mocarstwem
Bram nie zatrzaśniemy
JERZY JASTRZęBOWSKI
Do końca roku co trzeci mieszkaniec ponadczteromilionowej metropolii Toronto będzie zaliczał się do grup etnicznych, taktownie określanych jako „widoczne mniejszości”. Mówiąc mniej grzecznie — „kolorowych i skośnookich”. Poza setkami tysięcy przybyszów z Hongkongu, Chin, Korei, Wietnamu, Filipin, Indii, Sri Lanki, Jamajki, są jeszcze grupy etniczne nie należące do „mniejszości widocznych”: ponad trzysta tysięcy Włochów, ponad sto tysięcy Portugalczyków, blisko sto tysięcy Polaków, dziesiątki tysięcy Ukraińców, Greków itp. Co roku przybywa ponad siedemdziesiąt tysięcy nowych przybyszów. W Toronto jest w użyciu ponad sto języków.
Podobne realia napotyka się winnych wielkich miastach: Nowym Jorku, Los Angeles i Miami, Vancouver i Montrealu, Londynie i Birmingham, Paryżu i Marsylii, Berlinie i Hamburgu. Masowa imigracja jest problemem całego bogatego świata.
Tymczasem Polska staje wobec żądań ” uszczelnienia” wschodniej granicy. Domagają się tego Niemcy, domaga się duża część polskiej opinii. Może, wyrzekając się emocji, warto zastanowić się: czy masowa imigracja przynosi zyski czy straty krajom docelowym? Czy uda się uszczelnić granice?
Strata czy zysk
Na początku należy zrobić zasadnicze zastrzeżenie. Opisy z A meryki Północnej można przytaczać w kontekście anegdotycznym, natomiast sytuacji na owym kontynencie nie można w żadnej mierze porównywać z sytuacją w Polsce. Chodzi tu nie tylko onieporównywalną skalę tych krajów izjawisk. Chodzi również — będzie o tym mowa dalej — o kompletnie inną filozofię państwa i inne nastawienie do przybyszów. Lecz właśnie dlatego warto o tym napisać.
W obecnej dekadzie USA przyjmują od ośmiuset tysięcy do miliona dwustu tysięcy legalnych imigrantów co roku. Kanada, odziewięciokrotnie mniejszej liczbie ludności (zaledwie 30 milionów) , bije rekordy: przyjmuje od dwustu do dwustu pięćdziesięciu tysięcy. To tak, jak gdyby Polska wpuszczała co roku trzysta tysięcy przybyszów na stałe.
Czy Waszyngton i Ottawa działają z pobudek humanitarnych? Liczby sugerują, że uchylanie bram granicznych musi się opłacać.
Kwestia, czy imigrant pomnaża, czy uszczupla produkt krajowy, czy odbiera pracę miejscowym, czy też wprost przeciwnie — przyczynia się do powstania nowych miejsc pracy, była wałkowana w mediach amerykańskich w związku zinicjatywą legislacyjną ograniczającą napływ imigrantów.
Za tej okazji w „Wall Street Journal” i „New York Timesie” przetoczyła się fala wypowiedzi za- i przeciwimigranckich. Szczupłość miejsca pozwala mi na przytoczenie tylko niektórych głosów.
Burza wybuchła po opublikowaniu przez senatora Spencera Abrahama, przewodniczącego senackiej podkomisji ds. imigracji, danych, uzyskanych przez zespół studiów nad imigracją Jamesa Smitha, ekonomisty z ośrodka badawczego Rand Corporation. Według senatora, w wyniku symulacji ustalono, iż imigracja do USA na obecnym poziomie przyczynia się do wzrostu produktu krajowego brutto odwieście miliardów dolarów rocznie. Abraham wyciągnął z tego wniosek, iż w ciągu bieżącej dekady poziom PKB w Stanach Zjednoczonych wzrośnie, dzięki imigrantom, o gigantyczną wartość dwóch bilionów dolarów.
To stwierdzenie okazało się nadinterpretacją danych. W dyskusji zabrali głos dwaj profesorowie ekonomii z Uniwersytetu Harvarda, George Borjas i Richard Freeman, obaj będący członkami wspomnianego zespołu. Występując jednym głosem w dyskusji, obaj uczeni zarzucili senatorowi manipulację liczbami. Ich konkluzja: imigranci przyczyniają się do wzrostu dochodów miejscowych Amerykanów corocznie o sumę netto od jednego do dziesięciu miliardów dolarów
Nowi imigranci (nie wszyscy! ) bywają dodatkowym obciążeniem dla budżetów stanowych przez pierwsze dwadzieścia lat swego pobytu w USA, dopiero później suma podatków przez nich płaconych przewyższa sumy dopłat do ich pobytu, a w długiej perspektywie — trzystu lat! — każdy imigrant, za przyczyną wnuków i prawnuków, wpłaca w sumie o osiemdziesiąt tysięcy dolarów w podatkach więcej do budżetu niż z niego wyciąga. Jest to ściśle fiskalne podejście do problemu: budżet stanowy — podatki kontra dopłaty.
Natomiast przy szerszym, makroekonomicznym potraktowaniu problemu, okazuje się, że rynek pracy i rynek kapitałowy zdecydowanie bardziej zyskują, niż tracą na napływie głodnych pracy przybyszów, zdecydowanych na harówkę, dorabianie się, w perspektywie zaś — zakładanie własnych interesów, które wchłaniają członków ich rodzin i innych członków tej samej grupy etnicznej. Tylko dwie grupy ludności ponoszą straty netto na rynku pracy: inni imigranci, którzy muszą konkurować z najnowszą falą przybyszów, oraz ta część miejscowej młodzieży amerykańskiej, która nie kończy szkół średnich inie ma w związku z tym żadnego przygotowania do pracy. Inne grupy ludności zyskują, i to wyraźnie.
Przytoczyłem powyższy wyciąg zargumentacji dwóch stron, aby unaocznić konkluzję: ani jedna, ani druga strona nie kwestionuje faktu, iż imigracja to opłacalny biznes. Różnią się tylko oceną skali korzyści.
W innej fazie dyskusji na łamach wyżej wspomnianych dzienników zabrali głos m. in. znany wszystkim George Soros oraz George Gilder, samodzielny pracownik naukowy z Discovery I nstitute w Seattle. Soros napisał po prostu: gdyby wlatach czterdziestych Amerykanie stosowali obostrzenia imigracyjne, jakie planują obecnie, George Soros, obecnie obywatel amerykański, zjego rozlicznymi inicjatywami finansowymi ihumanitarnymi, po prostu nie zaistniałby w świecie obrotu kapitałem oraz w świadomości społecznej. U rzędnik imigracyjny nie wpuściłby ubogiego chłopca, węgierskiego Żyda, który cudem ocalał z Zagłady, źle zaś czuł się w kastowym społeczeństwie brytyjskim.
Geniusze z zagranicy
Drugi zautorów użył silniejszych słów i skojarzeń w obronie imigrantów. Oto synteza artykułu Gildera:
„Bez imigrantów USA nie zaistniałyby jako mocarstwo światowe. Bez imigrantów USA nie zdołałyby zaprojektować i wyprodukować skomputeryzowanych rodzajów broni, które zmusiły ZSRR do szalonego wyścigu zbrojeń, zakończonego kapitulacją. (. .. ) Dzisiaj imigranci są nam niezbędni już nie z powodów militarnych. Od napływu ludzi z zewnątrz zależy światowa dominacja amerykańskiego przemysłu inasza wysoka stopa życiowa (. .. ) Zeznając ostatnio przed komisją Kongresu, Ira Rubenstein, radca prawny firmy Microsoft, oświadczył, że zahamowanie napływu imigrantów do USA spowodowałoby 58-procentowy spadek zagranicznych dochodów jego firmy (. .. ) Amerykańskiej młodzieży nie chce się uczyć matematyki inauk ścisłych. Jeśli mimo to Ameryka przewodzi światu w dziedzinie techniki, zawdzięcza to głównie przedsiębiorczości igeniuszowi ludzi, zjeżdżających do nas z całego świata. Decyzja ograniczająca imigrację, rozważana przez Kongres, podminowuje podstawy amerykańskiego cudu cywilizacji technicznej”.
W amerykańskich przepisach imigracyjnych jest klauzula, pozwalająca na szybkie wydanie zgody na wjazd osobom ubiegającym się o wizę typu H-1 B. Ten typ wizy zarezerwowany jest dla kandydatów o najwyższym poziomie umiejętności wdziedzinach określanych przez władze USA jako deficytowe. Chodzi głównie omatematyków iprogramistów komputerowych, lecz również o najwyższej klasy specjalistów w innych dziedzinach, zwłaszcza o laureatów nagród międzynarodowych. W bieżącym roku pula wiz tego typu wyniosła sześćdziesiąt pięć tysięcy izostała wyczerpana do końca maja. W dwa miesiące później, Izba Reprezentantów i Senat w wielkim pośpiechu uzgodniły kompromisową poprawkę do ustawy imigracyjnej. Na mocy poprawki Amerykanie przydzieliły dodatkowe dwadzieścia tysięcy wiz H-1 Bjuż do końca września, wprzyszłym roku podniosą limit do 95 tysięcy, w 2001 roku zaś — do 115 tysięcy. W idać, że istnieje kategoria imigrantów, za których USA gotowe są płacić najwyższą cenę. Amerykanie wiedzą, co robią.
Rok temu oglądałem program telewizyjny, poświęcony między innymi firmie Cypress Semiconductors w Kalifornii. Na dwunastu członków zarządu, sześciu pochodziło z Azji. Jedna trzecia załogi — to imigranci. Na ośmiu ostatnio przyjętych do pracy, wszyscy są niedawnymi imigrantami. Szef firmy, T. J. Rodgers, twierdzi, że każdy pracownik przyjęty do działu badań i rozwoju technicznego stwarza osiem nowych miejsc pracy. Nie ma mowy o zabieraniu pracy rodowitym Amerykanom.
W Indiach, w takich ośrodkach uniwersyteckich jak Bombaj, Hajdarabad i Bangalur, istnieją eksportowe wylęgarnie specjalistów komputerowych. Obok nich kwitną biura pośrednictwa pracy. Pośrednik pracuje za pomocą telefonu i faksu: zbiera zamówienia z północnoamerykańskiego rynku pracy i wychwytuje utalentowanych absolwentów. Następnie daje rekrutowanemu dwuletni angaż, darmowy bilet powrotny do USA lub Kanady (bilet musi być powrotny, w przeciwnym razie ani Amerykanie, ani Kanadyjczycy nie dadzą wizy) oraz dwuletnią wizę upoważniającą do podjęcia pracy w jednym z tych dwóch krajów. Prawie nikt zrekrutowanych nie powraca do Indii. W ubiegłym roku Indie wysłały tą drogą do Ameryki Północnej około dwudziestu tysięcy absolwentów. Na przełomie stulecia ta liczba ma dojść do stu tysięcy.
Nie tylko specjaliści, również nisko kwalifikowani robotnicy, są Ameryce potrzebni. Gospodarka Kalifornii weszłaby w głęboką recesję bez corocznego dopływu dziesiątków tysięcy migrantów, przeważnie nielegalnych, z Meksyku, Gwatemali i Salwadoru. Miejscowi nie chcą wykonywać pracy i przyjmować płacy, na które godzą się nielegalni, zatrudniani natychmiast na plantacjach, w manufakturach tekstylnych, restauracjach. Lecz tu dotykamy kategorii migrantów, wywołujących negatywne reakcje wśród zachodnich społeczeństw i rządów.
Nielegalni i azylanci
Oceny liczby nielegalnych migrantów są trudne. Ujawniane bywają (z pewnością nie całkowicie) przy okazji kolejnej amnestii, gdy nielegalni wynurzają się z podziemia. Liczbę nielegalnych, corocznie przenikających do USA, Waszyngton ocenia na kilkaset tysięcy do miliona. Jednak nikt naprawdę nie wie, ilu ich przenika przez granicę meksykańską — do Kalifornii i Teksasu. Amerykanie rozpoczęli tam budowę wysokiego muru granicznego. Przerwali budowę po protestach rządu meksykańskiego. Pozostają tysiące kilometrów płotu z drutem kolczastym, całodobowe patrole helikopterów i drogowe z noktowizorami wzdłuż granicznej Rio Grande, rozświetlanie buszu reflektorami halogenowymi. Lecz schwytani i deportowani Latynosi zbierają siły i próbują szczęścia ponownie — aż do skutku. W czasie lipcowej fali upałów, gdy temperatura w Teksasie wahała się od 40 do 45 stopni Celsjusza, teksascy farmerzy dokonywali makabrycznych odkryć. Setki latynoskich uciekinierów kończyły ziemską wędrówkę na wysuszonych plantacjach bawełny i pastwiskach. W jednym przypadku znaleziono leżące pokotem czterdzieści dwa ciała.
Bardziej przedsiębiorczy kandydaci próbują dostać się do USA od północy, przez granicę kanadyjską. W ubiegłym roku Izba Reprezentantów przegłosowała ustawę, nakładającą na każdego wjeżdżającego do USA z Kanady obowiązek wypełnienia drobiazgowej deklaracji. W lipcu bieżącego roku Senat ustawę odrzucił. Stało się tak po protestach rządu kanadyjskiego, lecz głównie ze względów praktycznych. W ubiegłym roku Kanadyjczycy (i nieliczni cudzoziemcy) przekraczali tę granicę blisko 120 milionów razy. Wprowadzenie nowych przepisów w życie oznaczałoby zakorkowanie granicy.
Około 26 milionów mieszkańców USA (blisko jedna dziesiąta ludności) to ludzie urodzeni za granicą — legalni imigranci. Liczba nielegalnych również idzie w miliony.
Uprawnione jest pytanie: jeśli napływ imigrantów jest — jak wskazywałem wcześniej — źródłem bogactwa dla krajów docelowych, dlaczego władze USA iinnych krajów tak ostro przeciwstawiają się inwazji migrantów nielegalnych. Oczywiście dlatego, że — jak twierdzą Amerykanie — gdybyśmy nie wznosili barier zaporowych, większość ludności zkrajów słabo rozwiniętych zechciałaby wjechać do Ameryki z całym swym bagażem nędzy. Więc nastawienie proimigracyjne jest jednak bardzo wybiórcze. Podania o imigrację ocenia się obecnie głównie według kryteriów wykształcenia i przydatności zawodowej. Coraz mniejszą wagę ma argument o łączeniu rodzin, coraz większą — wykształcenie, młody wiek, perspektywa szybkiej adaptacji na rynku pracy.
Coraz rzadziej rządy skłonne są też przyznawać wjeżdżającym status uchodźcy politycznego, co łączy się z natychmiastowymi dopłatami ze skarbu: automatyczny przydział zapomóg, darmowe kursy języka, subwencjonowane mieszkania. Nie humanitaryzm, lecz koszty stały za decyzją brytyjskiego rządu z 27 lipca, na mocy której trzydziestu tysiącom azylantów hurtem przyznano prawo do stałego pobytu, jednocześnie wycofując się zudzielania zapomóg pieniężnych dla oczekujących na przyznanie tego prawa. Bywało, że azylant czekał na decyzję do ośmiu lat. Zapomogi dla azylantów kosztowały rząd brytyjski czterysta milionów funtów rocznie.
W Europie jest ostrzej
Co piąty mieszkaniec Szwajcarii jest imigrantem. WNiemczech — co jedenasty, we Francji — co piętnasty. W Brukseli — co dwudziesty mieszkaniec jest Polakiem lub Polką. Według londyńskiego tygodnika „Economist”, w Europie Zachodniej jest już ponad pięć milionów nielegalnych migrantów. O sytuacji we Włoszech świadczą lipcowe bitwy między policją i północnoafrykańskimi przybyszami, zaludniającymi wyspy Lampedusa i Pantelleria, położone blisko wybrzeża Tunezji. Niełatwo jest pozbyć się zdesperowanych przybyszów, uciekających przed nędzą.
Azylantów, czyli uciekających przed wojną lub prześladowaniami, według prawa międzynarodowego, pozbywać się nie wolno. Jeśli jednak wtrakcie ucieczki zaczepili oni choć na chwilę okraj, uważany za bezpieczny, wolno ich doń deportować.
Z powyższej mozaiki przykładów z Ameryki Północnej i Europy Zachodniej można wyciągnąć wnioski:
1. Najkosztowniejszą dla kraju docelowego kategorią imigrantów są azylanci;
2. Najkłopotliwszą, najbardziej kryminogenną — migranci nielegalni; 3. Korzystną, w dłuższym terminie, kategorią jest imigracja legalna, kwalifikowana pod względem wieku i przydatności zawodowej;
4. Prawdziwą żyłą złota dla kraju docelowego są imigranci mieszczący się w kryteriach amerykańskiej wizy H-1 B. Obraz byłby względnie przejrzysty i mógłby odnosić się do przyszłości Polski, członka UE i NATO, gdyby nie komplikowały go różnice w dwóch innych sprawach.
Filozofia państwa
Stany Zjednoczone i Kanada zostały zbudowane przez imigrantów. Mówi się o tym oficjalnie, zaś przychylne — lub przychylnie obojętne — nastawienie do przybyszów jest na trwałe zakodowane w świadomości społecznej. Nikt nie zadaje pytań: skąd i po coś przyjechał, co chcesz tu robić? Wiadomo: przyjechał, bo tu mu będzie lepiej, zchwilą otrzymania pozwolenia na pobyt staje się Amerykaninem (Kanadyjczykiem) , będzie się dorabiał i kształcił dzieci. Nikogo nie obchodzi, jakim językiem mówi na ulicy iwdomu. Dziecko urodzone w USA lub w Kanadzie, ma automatycznie prawo do obywatelstwa USA lub Kanady (to samo dotyczy Francji) .
W Europie, poza Francją, jest inaczej. Można zostać obywatelem brytyjskim, nie można zostać Anglikiem lub Szkotem. W Niemczech można mieszkać ilegalnie pracować w drugim i trzecim pokoleniu, nie można zostać Niemcem, jeśli Niemcem nie był przynajmniej któryś z prapradziadków. Trudno zaś otrzymać niemieckie obywatelstwo, jeśli nie jest się Niemcem. Natomiast we Francji panuje doktryna asymilacyjna — państwo wymaga, aby imigrant po otrzymaniu obywatelstwa stał się Francuzem. Jean-Claude Barreau, doradca ds. imigracji w poprzednim rządzie, mawiał: „Gdy ktoś imigruje do Francji, zmienia nie tylko kraj pobytu, lecz również swą historię — jego przodkami stają się Gallowie”.
Nie wszyscy rodowici Francuzi akceptują tę doktrynę. Według badań „Eurobarometru” sprzed roku, ponad 46 proc. Francuzów przyznaje się do ” poglądów całkowicie lub częściowo rasistowskich (ksenofobicznych) „. W Belgii samodeklarujących się rasistów jest jeszcze więcej — 55 proc. , w Niemczech — 33 proc. , w Wielkiej Brytanii — 32 proc. , we Włoszech — 30 proc. W Portugalii, wychowanej na luzotropikalnej doktrynie braterstwa z różnokolorowymi obywatelami z kolonii — tylko 16 proc.
Jak jest w Polsce
Skala wielu krajów tu wymienionych, ich wagi gospodarczej i problemów z imigracją, może wydawać się nieporównywalna z polską skalą. Proszę odnieść się do zastrzeżenia z początku artykułu, dotyczącego nieporównywalności Polski do USA i Kanady. Lecz wyważmy proporcje europejskie.
Niektórzy twierdzą, że w skali Europy Środkowowschodniej Polska nie waży mniej, niż ważą Niemcy w Europie Zachodniej. Wyłączając z rachunku na pewien czas (oby jak najkrótszy) Ukrainę, która wciąż jeszcze walczy o swój kształt społeczny ipolityczny, Polska dysponuje największym potencjałem ludności, terytorium, gospodarki, bogactw naturalnych, przede wszystkim zaś — dynamiki na przyszłość. Jest na tę dynamikę wiele dowodów, lecz nie tu miejsce na dygresje. Przede wszystkim jednak waży na naszą korzyść perspektywa historycznego sojuszu właśnie z Ukrainą — korzystna z perspektywy obu naszych krajów i bardzo oczekiwana przez Zachód.
Na przełomie tysiąclecia, sojusz to nie tylko wspólne manewry lub wspólny polsko-ukraiński batalion, lecz sojusz gospodarek, wzajemne przenikanie kultur, nade wszystko inne zaś — kontakty ludzi. Świadome są tego obydwa rządy. Na poziomie społeczeństw krzykliwy szowinizm antyukraiński w Polsce schodzi już na margines, szowinizm antypolski zaś na Ukrainie Zachodniej (w pozostałej Ukrainie nigdy wyraźnie się on nie zaznaczał) zmierza, miejmy nadzieję, w tym samym kierunku. Przyszły sojusz polsko-ukraiński, niezbędny dla obu trzeźwo myślących partnerów, może kiedyś być oceniony przez historię na równi z sojuszem francusko-niemieckim na Zachodzie. Polska staje się wielką szansą dla Ukrainy — jej pomostem do Europy. Zaczynają to rozumieć sami Ukraińcy. I dlatego głównie o Polsce i Ukrainie będzie dalej mowa. Powróćmy jednak do sprawy imigrantów.
Upraszczając sprawę, można by powiedzieć, iż od czasów Kazimierza Wielkiego (Żydzi) oraz ostatnich Jagiellonów („Olendry”, sprowadzani do osuszania błot) Polska nie ma tradycji imigracji planowej i zorganizowanej. Po ostatniej wojnie mieliśmy repatriantów — nie zaś imigrantów. Ksenofobia, podejrzliwość w stosunku do obcych, może więc być traktowana jako naturalna konsekwencja braku doświadczenia historycznego.
Byłoby to duże uproszczenie. Rzeczpospolita Obojga Narodów — od czasu spóźnionej Ugody Hadziackiej z 1658 roku winna być nazywana Rzeczpospolitą Trojga Narodów — była krajem ogromnym i par excellence wielokulturowym. Okresami doświadczała migracji wewnętrznych. Bywało fizyczne przemieszczanie się ludzi: w wiekach szesnastym i wczesnym siedemnastym masy chłopstwa porzucały zachodnie województwa w Koronie, uciekając przed pańszczyzną, batogiem, a nawet stryczkiem — na Ukrainę, gdzie Ostrogscy, Zasławscy, Wiśniowieccy i Koniecpolscy nie zadawali głupich pytań, lecz dawali „wolę” i ziemię pod karczunek. Któż obliczy, ile polskiego żywiołu wsiąkło wówczas w ruskie podglebie ipomogło rozbudować dynamiczny żywioł Kozaczyzny? Wiadomo, że sejmy uchwalały prawa, wymierzone przeciw uciekinierom (czy dziś nazwalibyśmy ich azylantami? ), a nawet ich nowym panom. Wiadomo też, że prawa te były nieskuteczne. Nie można powstrzymać żywiołu, gdy napór staje się przemożny.
W obrazie polskich migracji elementem ważniejszym niż ucieczki bywały fale akulturacji, trwające aż po wiek dziewiętnasty, mimo rozbiorów i okupacji. Atrakcyjność polskiej kultury powodowała, iż akulturacja działała zwykle w sensie polonizacji — polonizowali się Niemcy i Żydzi, Litwini i Rusini. Bywały też przypadki odwrotne. Zamiast wdawać się wteoretyczne rozważania, posłużmy się przykładami.
Czy metropolita halicki i arcybiskup lwowski Kościoła greckokatolickiego, wielka postać pierwszej połowy stulecia, był Polakiem i nazywał się — jak mu dano na katolickim chrzcie — Roman Szeptycki, czy był Rusinem (Ukraińcem) inazywał się Andrij Szeptyćkyj? Oczywiście, to drugie. Przyjmując, za specjalnym pozwoleniem papieskim, święcenia w klasztorze Ojców Bazylianów stał się Ukraińcem. To, że matka jego była Fredrówna z domu, że za młodu mówił niemal wyłącznie po polsku, nie przeszkadza. Po prostu w owych czasach, na tamtych terenach, zmieniając religię, zmieniało się narodowość. Oczywiście, po pierwszej wojnie był on obywatelem polskim, podobnie jak jego młodszy brat, generał Wojsk Polskich, Stanisław Szeptycki, który pozostał Polakiem.
Kim był Maurycy Mochnacki, ta ikona polskości? Oczywiście Polakiem. Lecz zerknijmy do Słownika Biograficznego. Ojciec Maurycego, Bazyli, był prawnikiem, dziadek Jan Chryzostom — wykładowcą w Instytucie dla Parochów Unickich. Mochnaccy pochodzili, według słownika, „z ruskiej rodziny mieszczańskiej”. Byli też inni Mochnaccy: ojcem Klemensa, polskiego działacza patriotyczno-rewolucyjnego z 1848 roku, urodzonego wpowiecie sanockim, był Eljasz, ksiądz greckokatolicki. A któryż zwykształconych Galicjan nie zna historycznej postaci Mikołaja Zyblikiewicza, człowieka, który uratował od ruiny Sukiennice? Prezydent Krakowa w latach 1874–1881, następnie marszałek krajowy Sejmu Galicyjskiego, syn rusińskiego kuśnierza spod Sambora, do końca życia mawiał z dumą „gente Ruthenus, natione Polonus sum”. Był pełnoprawnym Polako-Rusinem inikt wówczas brwi nie zmarszczył. Czy dzisiaj polski obywatel — Ukrainiec mógłby być prezydentem Krakowa? Pewno tak, choć niejeden marszczyłby brwi. Chodzi o to, by w niedalekiej przyszłości polskie brwi przestały się marszczyć. W tym kierunku idzie Europa i pociąga za sobą Polskę.
Prawo wyboru
W domu znajomej rodziny w Warszawie poznałem Jurę. Barczysty trzydziestolatek był inżynierem elektronikiem i Ukraińcem. Znalazł przy owej rodzinie pracę jako szofer, ochroniarz, ogrodnik i”złota rączka”. Nie wypadało pytać, czy Jura pracował w Polsce legalnie. Po trzech latach kupił używany niemiecki samochód i wrócił na Ukrainę, by za resztę oszczędności założyć interes. Mówił już po polsku, czytał polskie gazety, oglądał polską telewizję, nasiąknął polskością. Domyślności czytelników pozostawiam odpowiedź na pytanie: z kim Jura zechce robić interesy i jaki kraj często odwiedzać, jeśli mu się powiedzie? Bogatsze od Polski kraje wydają miliony na Alliance Francaise, Goethe Institut, British Council, by osiągnąć to, co w przypadku Jury Polska osiągnęła za darmo.
Międzynarodowa Konfederacja Wolnych Związków Zawodowych (CISL) na początku sierpnia podała liczby: jest na świecie na legalnych papierach około stu milionów imigrantów; ich liczba przyrasta co roku o sześć milionów.
Polska jest u progu członkostwa w Unii Europejskiej, jedną nogą zaś w NATO. Te kluby dżentelmenów będą od nas oczekiwały podjęcia proporcjonalnego do naszych możliwości udziału w przyjmowaniu fal imigracyjnych. Czas pomyśleć, kogo wolimy: czy Cejlończyków, Afgańczyków i „afgańców” ze Wspólnoty Niepodległych Państw, czy Ukraińców i Białorusinów, którzy będą dobijać się do polskich bram. Polska będzie miała prawo wybierać, jeśli już teraz zacznie tworzyć spójną i zgodną z międzynarodowym prawem politykę imigracyjną. Oczywiście, bezwzględnym pierwszeństwem przy wpuszczaniu do kraju powinny cieszyć się dawne polskie rodziny, zagubione w historii i w bezkresnych przestrzeniach Kazachstanu i innych republik. Lecz ci dawni rodacy, nawet nie mówiący już po polsku, nie będą imigrantami, lecz repatriantami, i nie onich tu mowa. Po to, by uniknąć zalewu migracją nielegalną, trzeba będzie uchylić bram dla imigrantów legalnych i przyjmować ludzi spełniających określone przez Polskę warunki. Chodzi zwłaszcza oodpowiedź na pytanie: czy kandydat ijego rodzina rokują nadzieję na względnie szybką akulturację w polskim społeczeństwie (oczywiście, przy zachowaniu swej starej kultury) . Większość rozwiniętych krajów opiera swą politykę imigracyjną na założeniu, iż ludność dwukulturowa jest bogatsza duchowo i sprawniejsza zawodowo od jednokulturowej. O tym, aby udało się zatrzasnąć polskie bramy na wschodniej granicy tak, jak to sobie niektórzy wyobrażają, mowy nie ma.
Doświadczenie Rzeczpospolitej
Ustawa o cudzoziemcach, obowiązująca od 1 stycznia br. , przyczyniła się do ograniczenia napływu handlarzy bazarowych, sama w sobie nie zastąpi jednak polityki imigracyjnej, która już wkrótce okaże się niezbędna. Streszczę część tekstu recenzji z książki Samuela Huntingtona o zderzeniu cywilizacji. Tekst ukazał się w”Plusie Minusie” ponad półtora roku temu:
Huntington opublikował mapę Europy, na której grubą krechą odgraniczył zasięg cywilizacji łacińskiej Zachodu od prawosławnej Wschodu. Oto po zachodniej, czyli „naszej” stronie grubej linii znalazły się kraje i regiony, niegdyś będące częścią szlacheckiej Rzeczypospolitej: północne Inflanty (dziś Estonia) , Kurlandia i byłe polskie Inflanty (dziś Łotwa) , Auksztota i Żmudź (dziś Litwa) . Dalej linia biegnie przez Baranowicze i Pińsk na Białorusi, przez Łuck i Iwano-Frankiwsk (Stanisławów) na Ukrainie i przekracza Gorgany w Karpatach. To nie jest aluzja do możliwości przesuwania granic. Jest to obiektywne stwierdzenie, że wschodnia granica Polski pozostanie porowata, ponieważ ludność po obu jej stronach umie porozumiewać się w tym samym bądź podobnym języku, chodzi do takich samych lub podobnych kościołów, zawiera małżeństwa iprzelicza transakcje w tej samej walucie, którą coraz częściej staje się polski złoty. Gdy przybliży się termin wejścia Polski do ekskluzywnych klubów Zachodu, tłok na tej granicy zrobi się ogromny, zaś w miarę wzrostu zamożności Polski wzrastająca liczba przybyszów będzie próbowała osiedlać się nad Wisłą, zamiast — jak dotychczas — traktować Polskę jako tranzytowy korytarz do Niemiec.
Nieliczne, krzykliwe grupy w Polsce mogą podnieść lament, że oto Ukraińcy będą zabierać nam piastowską ziemię, że grozi nam „ukrainizacja” bądź zgoła „rusyfikacja”. Na zarzut o zaborze ziemi można odpowiedzieć słowami ministra Bronisława Geremka w odpowiedzi na pretensje niemieckich wygnańców do polskiej ziemi: „jest to po prostu śmieszne”. W związku z innymi pretensjami można odesłać ewentualnych zaniepokojonych do rozmowy z prof. dr. Jerzym Kłoczowskim oraz do jego przemówienia w Akademii Mohylańskiej w Kijowie (obydwa teksty w”Plusie Minusie” nr 27, 4–5 lipca br. ). Profesor mówi w nim o „doświadczeniu Rzeczypospolitej, ujętym w kompromisie Unii Lubelskiej 1569 roku, jako jednym znajbardziej trwałych i ciekawych doświadczeń integracyjnych dawnej Europy”. Krytyków tego doświadczenia ze strony ukraińskiej (w przyszłości zapewne też białoruskiej — Łukaszenka nie jest wieczny) , trzeba zapewnić, że Polska nie ma zamiaru wskrzeszać dawnych form federacji i polskiej dominacji i że nie ożaden Kulturkampf tu chodzi. To jest wykluczone — ukraińscy lwowiacy i kijowianie mogą być spokojni. To oni sami — wswoim czasie ikażdy na swój sposób — będą chcieli zapoznać się z polskim modelem kulturowej koegzystencji.
Lecz czy Polacy będą gotowi przyjąć ich przychylnie?
Nie przesadzajmy z rasizmem
Zachodnie media wyrobiły Polakom opinię rasistów i ksenofobów. Ten wizerunek ulega poprawie od chwili wyboru papieża Polaka oraz narodzin „Solidarności”. Uderzmy się jednak w piersi: wprawdzie Polak nie wysysa rasizmu zmlekiem matki, jednak ksenofobia ma w Polsce starą tradycję.
Prof. dr Janusz Tazbir wywodzi jej początek od katastrofy najazdu szwedzkiego. Załamała się wówczas filozofia rzeczypospolitej szlacheckiej, uważanej przez ówczesną klasę polityczną za najlepsze państwo na świecie. Ignorując fakt, iż pod sztandary szwedzkiego luterańskiego króla przeszły wówczas rzesze polskiej katolickiej szlachty (włącznie z przyszłym hetmanem i królem Janem Sobieskim) , klasa polityczna obciążyła winą za katastrofę „obcych”. Rozważano możliwość wygnania z Polski Żydów i luteranów, skończyło się w 1658 roku na arianach. Od tego czasu niektórzy (podkreślmy — niektórzy! ) Polacy nauczyli się obciążać „obcych” winą za większość kłopotów narodowych.
Jak z bagażem ksenofobii zmieścimy się w Unii Europejskiej? Jak planować politykę imigracyjną, która będzie wkrótce niezbędna?
Sądząc z przytoczonych wcześniej danych Polacy nie są gorsi od Francuzów i Belgów, stanowiących wszak podobno „zdrowy trzon” Unii. Tak więc nie przesadzajmy zrasizmem iksenofobią Polaków. W Polsce są jeszcze pokłady ignorancji; zaradzić na nią może intensywna edukacja społeczeństwa w szkole iwtelewizji. Dokładnie taka, jaką Kanadyjczycy prowadzą wswym kraju od półwiecza. Kanada uważana jest dziś za najprzychylniejszy przybyszom kraj na świecie. Nie zawsze tak było.
Jedna swołocz
W latach trzydziestych przy wejściach do niektórych parków w Toronto widniały napisy: „Żydom i psom wstęp wzbroniony”. Zachowały się fotografie. Johnny Lombardi, torontoński impresario włoskiego pochodzenia, pisze we wspomnieniach, iż latem 1933 roku wybrał się na plażę nad jeziorem Ontario. Barczysty strażnik zagrodził mu drogę przy wejściu, mówiąc, że Żydów nie wpuszcza. Johnny był niski i czarniawy. Na uwagę, iż ma do czynienia z Włochem, strażnik odszczeknął: Jedna swołocz! (Same stuff) .
A jak bywało w Polsce? Moja babka była świadkiem w 1914 roku, jak rosyjski stójkowy odprawiał od bramy Parku Saskiego w Warszawie (wówczas jeszcze otoczonego parkanem) dwóch Żydów w chałatach. Żydzi byli wpuszczani jedynie w „europejskich” ubiorach. Zapamiętałem, że babka – Polka i katoliczka – bynajmniej nie dziwiła się zakazowi, uważała go za część naturalnego porządku świata. Niedawno, gdy stary Żyd – chyba rabin – w chałacie i szerokim kapeluszu wchodził do pewnego ważnego urzędu w Warszawie, urzędnicy pospiesznie podstawiali krzesło, aby sobie spoczął. Sam widziałem. Jesteśmy już innym społeczeństwem, zaś od poziomu edukacji w szkole i w mediach oraz od mądrości i spójności przyszłej polityki imigracyjnej (powtarzam – tego nie unikniemy!) zależeć będzie, jak szybko Zachód zacznie wreszcie porównywać Polskę z Kanadą, zamiast – jak to niesłusznie czasem jeszcze czyni – z Ciemnogrodem.