LOSY
Mazaraki i Thesiger
Aleksander Mazaraki, rocznik 1887, ziemianin, ochotnik 1. pułku ułanów krechowieckich w 1920 roku. Fot. archiwum autora
Wilfrid Thesiger, rocznik 1910, podróżnik, żołnierz, pisarz i chyba nie tylko… Fot. archiwum autora
JERZY JASTRZĘBOWSKI
Poniższa historia dwóch rodów szlacheckich spisana jest nieudolnie: przypadkowy początek, brak końca, wiele pytań, brak odpowiedzi. Mimo braków, daje wgląd w świat, który przeminął – po polskiej i po brytyjskiej stronie.
Pod koniec okresu Gierka mój „chrzestny” wziął mnie w odwiedziny do bardzo starego znajomego. Aleksander Mazaraki, rocznik 1887, był „bezetem”, byłym właścicielem majątków – Żelaznej pod Skierniewicami i Żeromina pod Łodzią. W nowszych czasach zajmował pokój na piętrze odrapanej oficyny przy warszawskiej ulicy Hożej, na zapleczu Lecznicy Ministerstwa Zdrowia.
Pan Mazaraki dał mi do przejrzenia tekę ze starymi papierami, po czym panowie usiedli do rozmowy w przeciwległym kącie. Ojciec „chrzestnego”, Władysław Kopeć senior, był niegdyś administratorem dóbr Kossaków i Szczuckich na Wołyniu, zaś po rewolucji – administratorem majątku Mazarakich w Żelaznej. Panowie mieli wspólne tematy. Przeglądałem papiery, początkowo obojętnie, później ze zadziwieniem: były to kopie raportów polskiego oficera łącznikowego przy misji japońskiej na froncie bolszewickim w 1920 roku. Japończycy śledzili przebieg walk, polski oficer śledził zainteresowania Japończyków. Nazywał się Aleksander Mazaraki.
Do mych uszu dobiegło nagle jakieś niemieckie nazwisko, bodajże Danziger oraz słowa „dobry oficer przez niego zginął”. Ton wskazywał na bliską osobę.
Wychodząc z wypożyczoną teką papierów pod pachą, spytałem „chrzestnego”, o kogo chodziło. Nie dowiedziałem się. Władysław Kopeć junior, w swoim czasie oficer AK, pseudo „Żortajewski”, nigdy nie mówił o delikatnych aspektach swej wojskowej działalności. W ogóle mało mówił.
Gdy nazajutrz oddawałem papiery, pan Mazaraki wyjaśnił, iż oficerem łącznikowym był jego stryjeczny brat, również Aleksander, zaś raporty przyplątały się u niego przez zbieg okoliczności. Dowiedziałem się, że przed I wojną światową studiował na uniwersytetach w Bonn i Cambridge.
– Za późnego Gomułki Cambridge zaprosił mnie na zjazd wychowanków. Wyobraża pan sobie starego bezeta dostającego w PRL-u paszport do Cambridge? Odpowiedziałem w liście, iż brak stroju wieczorowego nie jest jedyną przyczyną, dla której nie mogę przyjechać.
Stary pan bardzo już źle widział, lecz umysł miał bystry. Spytałem o Danzigera. Zdziwił się. W życiu nie słyszał takiego nazwiska. Jakaś pomyłka. Nie chciałem naciskać.
Blisko dwadzieścia lat później, tytuł w londyńskim tygodniku „The Economist” z 26 lipca 1997 roku: „Ostatnia podróż ostatniego wielkiego podróżnika. Wielki biały człowiek Afryki w kolejce do domu starców. ČEconomistÇ rozmawia z sir Wilfridem Thesigerem”. Od razu wiedziałem: Thesiger – to właśnie nazwisko słyszałem podczas ówczesnej rozmowy, to nie był żaden Danziger. Niestety, Aleksander Mazaraki i Władysław Kopeć już nie żyli.
Ród Thesigerów
Sir Wilfrid Patrick Thesiger, urodzony w Addis Abebie (do dziś używa wyłącznie nazwy Abisynia w miejsce Etiopii), jest angielskim odpowiednikiem naszego Arkadego Fiedlera: podróżnikiem, autorem książek i chyba jeszcze czymś w dodatku. Miał bujne dzieciństwo i młodość. Ojciec pracował w brytyjskiej służbie konsularnej i z reguły pojawiał się tam, gdzie miała wkrótce wybuchnąć wojna lub rewolucja: w Belgradzie, Gomie (Kongo), Sankt Petersburgu. Zbieg okoliczności.
Szczególny to był ród. Pierwszy Thesiger wyemigrował z Saksonii do Anglii w początkach XVIII wieku. Już w sto lat później pomnikowe wydawnictwo Burke’s Peerage and Baronetage (księga herbowa szlachty brytyjskiej) zalicza Thesigerów do arystokracji. Niezwykle szybki awans. Jeden z przodków podróżnika był adiutantem admirała Nelsona. Dziadek, generał Frederic Augustus, drugi baron Chelmsford, był adiutantem królowej Wiktorii i głównodowodzącym korpusu brytyjskiego w południowej Afryce. Stryj, Frederic John Napier, pierwszy wicehrabia Chelmsford, był przed pierwszą wojną gubernatorem Queenslandu w Australii, w latach 1916-1921 wicekrólem Indii, zaś w 1924 r. pierwszym lordem admiralicji, po Winstonie Churchillu.
W dobrą rodzinę wrodził się Wilfrid Patrick w 1910 roku. Lecz ojciec odumarł go w dziewięć lat później, nie pozostawiając większego majątku. Mimo to młodzieniec ukończył Eton i Magdalen College w Oxfordzie, po czym odbył serię ciekawych podróży po Abisynii, Kenii, Sudanie, Arabii i Iraku. Wszystkie później opisał w książkach, z których niezwykle godną uwagi jest autobiografia „The Life of My Choice” (Życie, jakie sobie wybrałem), wydana w Londynie (Collins, 1987 r.).
Szukając łącznika między rodami Thesigerów i Mazarakich (o polskim rodzie za chwilę), przestudiowałem tę autobiografię dokładnie. Uderzający w przebiegu jego niezwykłych podróży był brak kłopotów finansowych: trzeba było kupić nowe stado wielbłądów lub nowy zaprzęg mułów lub wynająć nowego przewodnika – Wilfrid Thesiger płacił gotówką i jechał dalej. Jedna tylko instytucja w posiadłościach brytyjskich miała zawsze do dyspozycji tyle pieniędzy, ile w danej chwili potrzebowała. Rudyard Kipling pisał o tym.
Z życiorysu zawodowego sir Wilfrida (II wojna w oddziałach S.A.S. – Special Air Service, czyli „specnaz”, w Sudanie i południowej Libii) nie wynikał jednak jakikolwiek kontakt pisarza, podróżnika i arabisty Thesigera z jakimikolwiek polskimi oficerami.
W rozmowie w „The Economist” przebija podziw reportera dla potężnej postury dżentelmena starej daty, o nosie złamanym w walce bokserskiej w czasach uniwersyteckich i o szeroko rozstawionych „jastrzębich oczach”. Znajduję delikatne napomknięcie o jego skłonności do chłopców wszelkich ras, lecz ani słowa o kontaktach z wywiadem.
Grzebię głębiej w rodzinie Thesigerów. Sir Wilfrid miał trzech braci. Wszyscy, jak on, ukończyli Eton i Oxford. Dermot zginął w wojnie, Roderick służył w spadochroniarzach, trzykrotnie ranny, wzięty przez Niemców do niewoli pod Arnhem. Brat trzeci, Brian, również wojskowy… Brian zmienił nazwisko z Thesigera na Doughty-Wylie, po swym ojcu chrzestnym, pułkowniku piechoty, poległym w walkach na półwyspie Gallipoli w 1915 roku. Niby wszystko w porządku, każdy ma prawo zmienić nazwisko, lecz wśród angielskiej arystokracji taki przypadek byłby niesłychanie rzadki. Idę więc tym tropem. Może oficer Brian Doughty-Wylie, urodzony w 1911 roku, jeszcze żyje?
Kłopoty z rodem Thesigerów
Zwracam się do znajomego w Londynie, który zwykle szybko ustala, kto, co i dlaczego. Tym razem – cisza. Po moim drugim faxie, nadchodzi pytanie: dla kogo i po co ci ta informacja?
W Internecie znajduję książkę telefoniczną Londynu: Briana Doughty-Wylie w niej nie ma, natomiast jest Wilfrid Thesiger, dzielnica Chelsea, ulica Tite nr 15. Kolega, Anglik i były oficer Armii Renu, spogląda przez ramię: dobry adres, sam chciałbym tam mieszkać.
Zamiast Thesigera, pod dobrym adresem podnosi słuchawkę pan, wytworną angielszczyzną informujący mnie, iż jest przyjacielem i biografem sir Wilfrida, który przebywa w domu opieki poza Londynem i nie jest dostępny dla czytelników. Przedstawiam się jako dziennikarz, z moim przeraźliwie polskim nazwiskiem. Alexander Maitland łagodnieje i rozmawiamy o życiu podróżnika. Pytam, czy żyje jego młodszy brat Brian? Nie żyje. Kiedy umarł? W 1979 r., ale po co panu ta informacja? Głos nagle staje się oschły i czujny. Gdy zaczynam tłumaczyć, o co mi chodzi, mówi, abym sam porozmawiał z sir Wilfridem i podaje mi jego telefon na wsi. Dzwonię: zdumiona staruszka odpowiada, że w życiu nie słyszała takiego nazwiska. Anglicy podali mi czarną polewkę.
Przekopuję się więc już całkiem serio, idąc wstecz, przez Burke’a roczniki brytyjskiej szlachty i wreszcie w wydaniu z 1961 r. znajduję: Brian Thesiger, zmienił nazwisko na Doughty-Wylie, żonaty z Dianą, jedyną córką majora Vere de Hoghton (ród notowany w herbarzach od 1204 roku, prawdopodobnie pochodzący od jednego z normańskich rycerzy Wilhelma Zdobywcy, przy nich nasz Spytko z Melsztyna byłby nuworyszem), pułkownik wywiadu wojskowego, szef działań wywiadowczych, m.in. w operacji sueskiej 1956 roku.
Nowe roczniki już tych wiadomości nie podają, natomiast podają datę śmierci: 1982. Czyżby więc nie 1979 rok? Ktoś mnie tu zwodzi. Przypominam sobie: warszawska rozmowa mojego chrzestnego ojca z Aleksandrem Mazarakim miała miejsce właśnie w 1979 roku. Zbieg okoliczności?
Przekopuję się przez nazwiska i życiorysy szlachty brytyjskiej końcowego okresu imperium i wciąż natykam się na kariery wojskowe bądź wywiadowcze. Nawet elita literacka, Graham Greene, Somerset Maugham, Evelyn Waugh i Ian Fleming, miała powiązania z MI6. W „Autobiografii na cztery ręce” Jerzy Giedroyc wspomina wspólne śniadania z potomkiem słynnej angielskiej literackiej dynastii Herbertów, Auberonem, podówczas redaktorem katolickiego pisma „The Tablet”. Ciekaw jestem, czy „książę” wiedział, z kim się zadaje? Myślę, że jednak wiedział.
Angielski kolega mówi: to znana sprawa, dwieście skoligaconych ze sobą rodów zabezpieczało imperium na zewnątrz, prowadząc wywiad, dyplomację, dowodząc wojskami w koloniach. Czy u was w Polsce było inaczej?
Wywiad polski, wywiad brytyjski
Było inaczej, mówię, nie tylko nie mieliśmy kolonii, nie mieliśmy państwa. Lecz jednak coś mnie tknęło. Przejrzałem książkę Andrzeja Pepłońskiego „Wywiad w wojnie polsko-bolszewickiej, 1919-1920” („Plus Minus” zamieścił jej omówienie pióra Tomasza Stańczyka w „Rz” z 21.XII.1996). Wynotowałem pierwsze z brzegu nazwiska polskich oficerów bądź znanych osobistości, w latach I wojny, okresowo wykonujących zadania wywiadowcze: Józef Piłsudski, Władysław Sikorski oraz w porządku alfabetycznym – Ignacy Boerner, Stanisław Dygat, Witold Jodko-Narkiewicz, Henryk Józewski, Wacław Jędrzejewicz, Adam Koc, Julian Kulski, Leopold Lis-Kula, Ignacy Matuszewski, Bogusław Miedziński, Walery Sławek, Tadeusz Schaetzel, Kazimierz Sosnkowski, Bolesław Wieniawa-Długoszowski, Tadeusz Żuliński, dziesiątki innych. Atutem Legionów nie była ich siła zbrojna – symbol ważny dla Polaków – w skali wielomilionowego frontu z Rosją ich obecność była dla Austriaków mało ważna. Podpisując rozkaz o utworzeniu polskich oddziałów, generał Conrad von Hoetzendorf liczył na polską siatkę wywiadowczą w Kongresówce. Nie zawiódł się. Miast skoligaconej arystokracji, rodziny inteligenckie, głównie – lecz nie tylko – spośród dawnej drobnej szlachty, dostarczały wiadomości spoza frontu.
Słysząc o moich trudnościach w dochodzeniu sprawy, kolega Anglik radzi, abym napisał do MI6, prosząc o udostępnienie teczki pułkownika z uwagi na upływ ponad 50 lat od wydarzeń. Następnie wybucha śmiechem. Znam powód.
Brytyjski wywiad miewał fatalne wpadki. Nie docenił znaczenia rewolucji bolszewickiej, wysyłając do Moskwy hochsztaplera z Odessy, który przeszedł do historii jako Sidney Reilly i został rozszyfrowany i zlikwidowany przez naszego rodaka Feliksa. W latach 40. londyńska centrala została spenetrowana przez podwójnych agentów NKGB (w większości synów „dobrych rodów” brytyjskich), którzy przyczynili się do likwidacji wielu – do dziś nie wiemy, jak wielu – informatorów MI6 w ZSRR i w Polsce. Natomiast sztukę utajniania archiwaliów MI6 opanowało do perfekcji. Autorzy, którzy twierdzą – nieraz na stronach „Plusa Minusa” – iż wiedzą, co pozostaje w brytyjskich archiwach, co zaś zostało zniszczone (np. dokumentacja Drugiego Oddziału Sztabu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie), powinni zerknąć w lustro i roześmiać się. Zniszczone dokumenty? Być może, lecz po przekopiowaniu odbitek fotograficznych na dyskietki. Nie udostępniono w ustawowym terminie 50 lat dokumentów o katastrofie w Gibraltarze? Nietrudno zgadnąć, dlaczego. Następny termin – rok 2017? Wątpię.
Angielski kolega przypomina brytyjską operację dezinformacyjną Mincemeat (Mielonka), za pomocą której wywiad Marynarki Wojennej wprowadził Abwehrę w błąd co do miejsca desantu alianckiego we Włoszech. Przez 50 lat dziennikarze i historycy próbowali dociec, kim był za życia umundurowany trup ze sztabowymi dokumentami, podrzucony przez brytyjską łódź podwodną u wybrzeża Hiszpanii w maju 1943 roku. Dozorca cmentarza w miasteczku Huelva mówi, że aż do 1994 r. (ustawowe 50 lat?), w każdą rocznicę pochówku, znajdował czerwony goździk na płycie grobowej z fałszywym nazwiskiem „Major William Martin”. Nigdy nie zastał nikogo przy grobie. Kilka lat temu urzędnik londyńskiego magistratu natrafił na dokument: w maju 1943 r. Walijczyk Glyndwr Michael, pracownik magazynów miejskich, popełnił samobójstwo, zaś ciało znikło, zanim policja zjawiła się na miejscu.
Dziennikarze prosili o potwierdzenie, czy istotnie Glyndwr Michael swym martwym ciałem uratował życie 25 tysięcy żołnierzy alianckich. Dowództwo wywiadu odmówiło odpowiedzi, mimo upływu ustawowych 50 lat. W tym szaleństwie jest metoda.
Zostawiam na razie sprawę pułkownika Thesigera, alias Doughty-Wylie, zwracam się ku rodowi Mazarakich. Szczególny to ród.
Ród Mazarakich
Czytam legendę rodzinną, spisaną przed wojną przez Bolesława Podhorskiego, brata generała Zygmunta Zazy-Podhorskiego, dowódcy 1 Pułku Ułanów w 1921 roku. Według niej (p. Mieczysław Mazaraki z Chrzanowa zna inną, włoską wersję owej legendy), ród pochodzi z północnej Grecji i ma silną domieszkę albańską. Protoplastą miał być wódz klanu Mazara, który w XIV w. założył w Epirze do dziś istniejące miasto Mazaraka. Napór Turków ottomańskich spowodował, iż część potomków szukała schronienia w krajach ościennych. Pod koniec XVI stulecia Kristodul (Krzysztof) Mazaraki przybył z Wołoszy do podolskiego miasta Bar. Jak twierdzi księga handlowa Kongregacji Świętego Krzyża we Lwowie, pod koniec życia uchodził za najbogatszego kupca na Rusi. Zgon zanotowano w roku 1616.
Jego wnukowie byli już całkowicie spolonizowani. Musieli dobrze zasłużyć się Rzeczypospolitej w czasie wojen szwedzkich, moskiewskich i wołoskich połowy stulecia, skoro w 1658 r. Sejm uszlachcił rodzinę, nadając jej herb Newlin. Aleksander, namiestnik chorągwi husarskiej, padł pod Wiedniem 12 września 1683 roku. Jan Nepomucen był konfederatem barskim, później uczestnikiem kampanii napoleońskiej w stopniu kapitana. W powstaniu listopadowym walczyło aż czterech Mazarakich: Leopold, Julian, Franciszek i Wincenty.
Małe mieszkanie w oficynie przy ul. Złotej w Warszawie. Pani Krystyna podaje herbatę w starej porcelanie, na ścianie portrety sprzed dwustu lat. Antoni Jerzy Mazaraki, rocznik 1929, syn pana Aleksandra, przedstawionego na wstępie, wyciąga stare dokumenty, fotografie.
– W dwudziestym roku, w Żelaznej, ojciec zwerbował i wyposażył ochotniczy szwadron kawalerii, z którym dołączył – jako szeregowy ułan – w sierpniu tegoż roku do 1 Pułku Ułanów Krechowieckich. Również jego stryjeczny brat, Oleś, został wówczas zmobilizowany do tegoż pułku.
Pytam, czy po „Olesiu” pozostała teka wcześniejszych raportów łącznikowego oficera przy misji japońskiej. Nie, pan Antoni żadnych raportów na oczy nie widział. Aż dziwne, że ojciec inaczej się nimi rozporządził. Zbieg okoliczności.
Czy pozostały jakieś dokumenty po „Olesiu”? Gospodarz zastanawia się przez chwilę, wreszcie wyciąga starą legitymację ze zdjęciem młodego oficera: „Legitymacja No 490. Posiadacz niniejszej, porucznik Mazaraki Aleksander, jest oficerem W. P. z Oddziału Drugiego Nacz. Dow. W. P. Warszawa, d. 5 marca 1920 r. (podpis nieczytelny) Szef Oddziału V”.
Rekonstruuję wydarzenia: znawca języka japońskiego, Aleksander Mazaraki, został przydzielony do japońskiej misji łącznikowej, aby pilnować Japończyków. Przebył z nimi drogę z Wołynia aż do Kijowa, później w odwrocie. W lipcu owego roku Japończycy opuścili straconą – jak uważali – Polskę, wyjeżdżając do Berlina. Sytuacja na wschodnim froncie była tak straszna (Lwów i Zamość zagrożone, Tuchaczewski pod Mińskiem Mazowieckim, Gaj pod Płockiem), iż nawet oficerów wywiadu rzucono na front. Porucznik zginął w swej pierwszej bitwie z konnicą Siemiona Budionnego, 30 lipca 1920 r. pod Beresteczkiem.
Mam więc mojego Mazarakiego, oficera wywiadu, lecz nie o niego przecież mi chodzi. On nie mógł być partnerem żadnego z Thesigerów: różnica pokolenia. Marudzę z panem Antonim, przekopuję się przez rodzinne kroniki i dokumenty, wreszcie widzę kolumnę nazwisk: po lewej – dziesięć pokoleń mężczyzn rodu Mazarakich, po prawej – ich małżonki, nazwiska panieńskie, daty urodzin i śmierci. Matka mojego gospodarza, a żona Aleksandra, widzę – Maria de domo Pilecka. Pytam, czy słyszał o rotmistrzu Witoldzie Pileckim?
Ach, Wicio, Wicio – rozćwierkał się nagle gospodarz. To przecież najbliższa rodzina, bardzo dobry oficer i czarujący człowiek. Często przyjeżdżał do majątków mojego ojca przed wojną, lubił jeździć konno. Pan wie, jak straszną śmiercią zginął?
Wiem, panie Antoni, wiem. W tym momencie wiem również, iż musiał znać Władysława Kopcia i mojego rodzonego ojca. Obaj często bywali w Żelaznej, obaj lubili jeździć konno.
Byłżeby więc rotmistrz Witold Pilecki, bohaterski i tragiczny oficer wywiadu AK, zakatowany przez UB po wojnie, „Mazarakim”, którego szukam? Byłżeby pułkownik Brian Doughty-Wylie „moim Thesigerem”? Mając tak wątłe poszlaki, udowodnić to mógłbym jedynie, zaglądając do teczki osobowej pułkownika. Próżna nadzieja.
Ludzkie losy
To w dużej mierze niekontrolowane ruchy miliardów cząstek Browna. Gdy poddane kontroli masy cząstek zderzają się ze sobą, łuna zalewa świat. W opisanym przypadku, zderzenie – jeśli w ogóle było – niewiele znaczyło w wymiarze historii. Dla jednej z cząstek skończyło się tragicznie. Wszystko, czego byłem mimowolnym świadkiem, to gasnące odbicie dalekiego rozbłysku, który nastąpił poza moim czasem, poza moim horyzontem. Czy pamięć ludzkiego losu można przedłużyć?
Przechodząc Aleją Zasłużonych na warszawskich Powązkach zatrzymałem się nad grobem wielkiego aktora, Kazimierza Opalińskiego. Na płycie – jego wiersz z 1916 roku:
Wyszedłem z Boga otchłani Nicości i oto w nicość dążę… Dlatego jestem! I jestem tej nicości Śmiesznym gestem, niczem! Lecz jestem wiecznym zniczem, Który płonie w Wszechbycie, Jestem wieczne życie, Które nie miało początku ni końca…
Nie dojdę sprawy, co wydarzyło się między którymś z Mazarakich i którymś z Thesigerów. I niech już tak pozostanie.